Jeszcze 2 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK:
W teatrze

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Z początku nie chciałem iść do teatru, bo wbiłem sobie do głowy, że aktorzy obecnie chcą się tylko przypochlebić widzowi i przez to ich sztuka zubożała. Ale bilety były kupione miesiąc wcześniej i nie było nikogo, kto by mnie chciał zastąpić. Weszliśmy na małą salę, gdzie miało się odbyć przedstawienie. Aktorzy siedzieli już na scenie w mroku. Byłem ciekaw, o czym myślą i czy skupiają się przed występem, czy raczej są tak profesjonalni, że nie potrzebują, bądź nie chce im się koncentrować. Może, pomyślałem, nasłuchują głosów z widowni i wyławiają, co ludzie do siebie mówią. A może złorzeczą tej niefrasobliwej ciżbie. Śmiechy i gwar nie ustały do ostatniej chwili i zastanawiałem się, czy aktorom nie jest przykro, że publiczność podchodzi do tego tak lekko. Pośród zamieszania ja tylko siedziałem spokojnie i z szacunkiem. Światło na widowni zgasło, a zapaliło się na scenie. Jak już wspomniałem, bilety były kupione z wyprzedzeniem i miałem miejsce w bardzo dobrym drugim rzędzie, niemalże twarzą w twarz z aktorami, którzy niezwłocznie rozpoczęli swój występ. Był to tak zwany tridram, czyli grało trzech aktorów, w tym jeden bardzo znany, drugi trochę mniej, ale ze sporą renomą, oraz młoda kobieta, zupełnie mi nieznana. Z miejsca odniosłem wrażenie, że ich uwaga skupiła się na mojej osobie. Wszyscy znają to uczucie, gdy czujemy czyjś wzrok, ale z początku nie jesteśmy tego pewni. Co do młodej aktorki i sławnego aktora miałem wątpliwości, lecz ten artysta o mniejszej, ale ustalonej renomie, niewątpliwie patrzył na mnie. Przyszło mi do głowy, że jako człowiek dość wysoki i dobrze widoczny ze sceny jestem wymarzonym punktem odniesienia. Może to cecha ich rzemiosła, że aktorzy obierają sobie jedną lub dwie osoby pośród publiczności, które wyglądają na bardziej rozgarnięte i w pewnym sensie grają dla nich. Może potrzebują pasów transmisyjnych dla swej ekspresji – osób, które poprzez mowę ciała zaświadczają, że użyte środki są właściwe i wzbudzają pożądany odzew. Po kwadransie przedstawienia byłem pewien, że moja osoba i postawa zwróciły także uwagę sławnego aktora oraz młodej aktorki. Oni także zaczęli się na mnie patrzeć.

Zapomniałem powiedzieć, że sztuka polegała na przemiennym wygłaszaniu monologów. W jej trakcie musiałem tedy naprzemiennie udzielać aktorom swojej charyzmy. Młoda aktorka, patrząc mi w oczy tak jednoznacznie, że omdlewałem, wygłaszała jakieś poważne kwestie i z całych sił próbowałem dać jej do zrozumienia, że udzieliło mi się napięcie tej sceny. Domyślałem się, że dopiero wyrabia sobie markę i pośród dwóch wielkich artystów nie jest jej łatwo przebić się ze swoim talentem. Jednocześnie zdawało mi się, że gdy płynęła niesiona moim czującym wzrokiem, dwaj pozostali, ukryci w cieniu, przyglądają mi się uważnie. Odtąd nie mogłem pozwolić sobie na pozy wyrażające zmęczenie czy brak zainteresowania. Nadałem swojej twarzy pozór straszliwego skupienia. Aby pogłębić wrażenie kompetencji, ująłem się pod brodę kciukiem, a palec wskazujący oparłem o nasadę nosa. Bodajbym się mylił, ale taka poza nadawała mi wygląd osoby miarodajnej, być może aktorzy brali mnie za krytyka, wprawdzie młodszego pokolenia, ale zasadami i erudycją przynależnego do poprzedniej epoki. Nie było czasu zastanawiać się, co oznaczają wszystkie dziwaczne podrygi i konwulsyjnie wpatrzone we mnie twarze aktorów. Wypełnianie tej roli zupełnie uniemożliwiło mi śledzenie akcji. Gdyby wiedzieli, że moja własna twarz jest wprawdzie wspaniałym, ale pustym zwierciadłem!

Jednocześnie stale obawiałem się, że ci artyści może przyjechali z Krakowa i spodziewając się mniej wyrobionych widzów, próbują im sprawić przyjemność w dosłowny, kabaretowy sposób. W celach wychowawczych i jako mimowolny mąż zaufania śmiałem się tylko wtedy, gdy wygłaszana kwestia miała potencjał śmieszności. Publiczność przeciwnie, śmiała się, gdy aktor krzyczał na całe gardło lub udawał pijanego, i wówczas twardo milczałem pośród rozszalałej widowni. Nie umknęło uwadze sławnego aktora, jak bardzo wytrawnym jestem widzem. Skupił się na mnie w dwójnasób i rozpoczął istną kakofonię środków wyrazu. Doprawdy, trudno się było nie uśmiechnąć na widok tej barwnej parady. Oto wydało mi się, że rozpoznaję technikę śp. Tadeusza Łomnickiego, która polegała na przemiennym wykrzykiwaniu i ściszaniu głosu, bez względu na okoliczności. Innym razem dostrzegałem szkołę Anthony’ego Hopkinsa, który przeciwnie – zawsze wypowiada słowa w sposób niezwykle skupiony. Następnie wszystko uspokoiło się i gdy myślałem, że może to koniec, aktor zaczął nowy monolog, jakby z wielkiej głębi – wpierw ciszej, później bardziej uwodzicielsko, że liczyła się sama fraza i artykulacja – wreszcie tak głośno, że nie potrafiwszy temu sprostać, spuściłem oczy. Kiedy je uniosłem, monolog wygłaszał kto inny. Ochłonąwszy, wziąłem się w sobie i natychmiast udzieliłem mu swojego skupienia, a ponieważ był to ten mniej znany aktor, starałem się pałać w dwójnasób, aby mu nie było przykro. Gdy baczniej przyjrzałem się jego twarzy, okazało się, że jednak nie patrzy na mnie, lecz za punkt koncentracji obrał miejsce mniej więcej na moim ramieniu. „Mimo to – pomyślałem – związał swój dzisiejszy występ niewątpliwie z moją osobą”.

Po godzinie moje ciało zaczęło wiotczeć. Już nazbyt często splatałem i rozplatałem nogi, podpierałem głowę i popatrywałem, co robią ludzie na widowni. Myślałem o siedzącej przede mną parze. Kolanami dotykałem niemal włosów kobiety przerzuconych przez oparcie fotela. Pomyślałem, jakby to było, gdybym wyjął grzebień i przytrzymawszy włosy nieco wyżej, aby ta pani nic nie poczuła, zaczął je czesać. Aktor prawdopodobnie spostrzegł, że jestem nieuważny i zmienił medium. Drugim „kamieniem orientacyjnym”, o wiele wdzięczniejszym, stała się pewna kobieta w pierwszym rzędzie. Podczas gdy ja apelowałem do instancji intelektualnych, kobieta prezentowała raczej typ romański, zmysłowy. Aktor poniechał zbyt wysublimowanych środków i stał się odtąd krzepki i charyzmatyczny. Zagrywał więc do tej pani, a ona z wdzięcznością uśmiechała się. Do końca nie zdołałem już odzyskać jego zaufania.

Ponieważ sens sztuki, zbyt rozbudowanej i wielowątkowej, był niejasny, sławny aktor postanowił wydobyć końcowym monologiem choćby jej prawdę emocjonalną. Pech chciał, że właśnie wtedy jakiś dziadek, podobny do przedwojennego aktora Antoniego Fertnera, zupełnie nieświadomy, że oto rozpoczęła się kulminacja, wyjął foliowy woreczek. Aktor szczęśliwy, że jego występ i całe przedstawienie mają się ku końcowi, skupił wszystkie siły. Kiedy wreszcie zaczęło mi się zdawać, że sztuka robi na mnie pewne wrażenie, dziadek zaczął nieskończenie długo miąć ową torebeczkę. Śmiać mi się chciało i widziałem, że innym wśród publiczności także, a zarazem współczułem aktorowi, że musi tak strasznie konkurować z torebeczką. Na koniec, gdy doszło do oklasków, znów opuściłem oczy, bo sławny aktor kłaniał się jakby specjalnie mnie i tej kobiecie w pierwszym rzędzie. Pamiętam jeszcze, że kiedy kłaniali się młoda aktorka oraz ten mniej sławny aktor, wzmogłem swój aplauz, aby zrównoważyć mniejszą aprobatę widowni. Wychodząc z sali, zastanawiałem się, co robi teraz dziadziuś. Zobaczyłem, że najpierw zerwał się z krzesła, a teraz był odholowywany przez rodzinę z powrotem na miejsce, gdzie mógł przeczekać napór tłumu.  

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)