Litery dookoła głowy
widok wystawy / fot. B. Stawiarski

Litery dookoła głowy

Klara Czerniewska-Andryszczyk

Dla większości szyldy w stylu typopolo są po prostu brzydkie – niechlujne i zaniedbane. Dla projektantów bywają intrygujące. Typopolo to chęć budowania na tym, co lokalne, znalezione pod własnym domem, ale dotychczas ignorowane

Jeszcze 3 minuty czytania

Jeszcze parę lat temu type spotting, czyli poszukiwanie przykładów oryginalnego liternictwa w mieście, było pasją kilkorga zajawkowiczów. Mało kto pamięta, że pięć lat temu, podczas pierwszej edycji festiwalu Warszawa w Budowie (2009), odbyła się sesja poświęcona miejskiej typografii. Naczelna badaczka polskiego dizajnu graficznego, Agata Szydłowska, opowiadała wtedy o Warszawie jako typograficznym palimpseście, a projektant i wykładowca Artur Frankowski zabrał widzów na wirtualny spacer wizualny, podczas którego analizował interesujące i stymulujące estetycznie formy napisów w mieście. Rok później swoje znaleziska opublikował w tomie „Typespotting. Warszawa”, a publikacji towarzyszyła niewielka wystawa w Bęcu. Studio Fontarte, które współtworzy Frankowski, miało już wtedy na koncie kilka projektów krojów pism inspirowanych znalezionym w stolicy liternictwem – oprócz legendarnej Golonki, wzorowanej na wyciętym z folii samoprzylepnej napisie z baru Jaś i Małgosia, były to FA Saturator (z 2007 roku) oraz Supersam (z roku 2003) oparty na literach podpatrzonych na paragonie zamkniętego trzy lata później sklepu.

Typopolo

kurator: Rene Wawrzkiewicz, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Warszawa, do 15 czerwca 2014.

W tym samym mniej więcej czasie ruszyła cała machina – w 2008 Justyna Burzyńska i Maciej Lebiedowicz założyli kultową dziś markę z ciuchami i akcesoriami Pan Tu Nie Stał, a rok później z inicjatywy fotografa Mikołaja Długosza powstała pierwsza seria kubków Mamsam. Obie marki bazowały na współpracy z młodym pokoleniem projektantów graficznych, zafascynowanych estetyką czasów swojego dzieciństwa. Ostalgia – to słowo-wytrych doskonale określa ich sentyment za egzotyczną, często pocieszną czy wręcz przaśną stylistyką soc-moderny i wizualnym wrzaskiem wczesnego kapitalizmu.

Typopolo nie byłoby jednak bez Hakobo, czyli Jakuba Stępnia. To on w 2001 roku nazwał w ten sposób „biedną polską typografię”. Na jego stronie internetowej typopolo figuruje w zakładce „projekty artystyczne”. Można więc przypuszczać, że najpierw, zanim typopolo zostało wchłonięte przez projektantów graficznych jako niewyczerpane źródło inspiracji, musiało zostać: 1) nazwane, 2) poddane dokumentacji fotograficznej, 3) umiejscowione w polu sztuki czy szerzej – kultury wizualnej. W tym kontekście warto przypomnieć zrealizowany w 2003 roku cykl „U Adasia” Konrada Pustoły – pean na cześć legendarnego centrum foto-ksero-graficzno-biurowo-reklamowego z siedzibą w Legionowie i dwiema filiami w Warszawie. Kiedy się patrzy na profuzję szyldów tego przybytku, nie ma najmniejszej wątpliwości, kto do dziś rządzi lokalną sferą wizualną Legionowa, Jabłonny i Michałowa-Grabiny.

Konrad Pustoła „U Adasia”, 2003 / © Konrad Pustoła.
Fot. dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski

Chaos i porządek

Typopolo, według twórców wystawy, wyrasta z czasów dzikiego kapitalizmu. Może więc wydać się paradoksem, że współcześni twórcy z jednej strony aktywnie krytykują krzykliwe, wielkoformatowe reklamy zawłaszczające tkankę miejską, a z drugiej nawiązują do tego wszechobecnego chaosu w swoich kameralnych pracach, wykonywanych najczęściej dla szanujących się instytucji kultury. Tak jakby poddawali się fali, w myśl angielskiego przysłowia Can’t beat them – join them. Czym innym jest jednak typopolo rozumiane jako zaprojektowany i zrealizowany we własnym zakresie szyld lokalnego zakładu rzemieślniczo-handlowego, immanentnie wpisany w tkankę miasta, a czym innym dzika reklama, panosząca się przy polskich drogach i bezdrożach.

W kontekście chaosu wizualnego i profuzji reklam w przestrzeni publicznej warto przywołać Roberta Venturiego i Denise Scott-Brown. Autorzy legendarnego „Uczyć się od Las Vegas” opisali nakładające się na siebie w przestrzeni miasta różnorakie porządki i kody. Z jednej strony mamy więc odgórnie zaprojektowaną infrastrukturę, która, o ile jest dobrze wykonana, staje się niewidzialna, intuicyjna w obsłudze  i wówczas stanowi w przestrzeni publicznej rodzaj szkieletu. W ten sposób rozpoznawalne i zrozumiałe na pierwszy rzut oka są systemy identyfikacji i informacji wizualnej, np. Miejski System Informacji dla Warszawy projektu Grzegorza Niwińskiego i Jerzego Porębskiego, wyrzeźbione przez Karola Tchorka tablice upamiętniające pomordowanych przez hitlerowców czy znieczulające nas swą projektową hiperpoprawnością logotypy globalnych sieci supermarketów. Z drugiej strony, ten szkielet wypełniają zmieniające się w sposób aleatoryczny formy i treści palimpsest werbalno-wizualnych komunikatów. Na większość z nich nie zwracamy uwagi, traktujemy je powierzchownie z przyzwyczajenia lub niewiedzy.

Dla większości szyldy i witryny w stylu typopolo są po prostu brzydkie – niechlujne lub zaniedbane. Dla projektantów bywają jednak intrygujące – ujmują  sposobem wykonania, doborem barw czy krojów liter, choćby i tych nieporadnie wyciętych i krzywo naklejonych. Skierowanie wzroku na to, co wymyka się kontroli projektantów, zdaje się być naturalnym krokiem w rozwoju ich dyscypliny potrzeba autentyzmu (sobieradztwa, zaradności i oddolności), fetyszyzowanie pracy „gołymi rękoma” w czasach komputerowej obróbki każdego detalu, pochwała brzydoty jako guilty pleasure... to wszystko odtrutka na korporacyjną nowomowę briefów i cudowny sposób na przewietrzenie arsenału dostępnych środków plastycznych. Typopolo to chęć budowania na tym, co lokalne, znalezione pod własnym domem, ale dotychczas ignorowane. Budowania czegoś ponadczasowego i uniwersalnego, zarówno przemawiającego do masowych widzów, jak i puszczającego oko do koneserów.

przykład typopolo / fot. Hakobo

Zmiana pokoleniowa

Wystawa dokumentuje zmianę w rozumieniu roli projektanta. Jeden z uczestników, Nikodem Pręgowski, zauważa, że „istnieje typopolo pierwotne, reprezentowane przez dizajnerów amatorów z początku lat 90., i typopolo wtórne, polegające na pastiszu i cytowaniu tego pierwszego”. Niejednoznaczne słowo amator wydaje się osią tego zestawienia. Z jednej strony mamy bowiem szyldziarzy-samouków (w tym zapewne nielicznie korzystających z „Techniki Liternictwa” Jana Wojeńskiego, do wglądu w jednej z gablotek), a z drugiej amatorów/miłośników tych pierwszych – pokolenie projektantów, którzy w pierwszej dekadzie XXI w. w błyskawicznym tempie doprowadzili do profesjonalizacji zawodu (por. wywiad z Rene Wawrzkiewiczem). Po pięciu, sześciu latach wspomniane Pan Tu Nie Stał i Mamsam to już dorosłe brandy na rodzimym rynku. Do tego dochodzą prace przedstawicieli młodszego pokolenia, którzy, albo tak jak nieco starsi koledzy, stylizują na typopolo – projektując kroje pism i prezentując je w postaci czarnych alfabetów na białym tle, mimowolnie nadają koślawym literom elegancki, taneczny wdzięk – albo, idąc o krok dalej i zgodnie z paneuropejskimi trendami, nawiązują współpracę z potrzebującymi usług projektowych (mówiąc brzydko: odświeżenia swojej marki) drobnymi przedsiębiorcami. Przeszliśmy zatem od type spottingu przez typopolo ku typoaktywizmowi, i od sobieradzkiego DIY ku dizajnowi partycypacyjnemu. Widać to również w samej konstrukcji wystawy, prowadzącej od zgromadzonych przy wejściu oryginalnych szyldów i ich reprodukcji obklejających całą ścianę, przez dokumentację i wypowiedzi szyldziarzy starej daty oraz sublimujące i racjonalizujące tę estetykę wypowiedzi i projekty współczesnych projektantów średniego pokolenia, po realizacje najmłodszych – plakaty i przykłady implementacji nowego-starego liternictwa in situ, w przestrzeni miasta.

fot. B. Stawiarski

Jeśli przyjąć, za jednym z uczestników wystawy, że typopolo to współczesny odpowiednik folkloru, to współpraca z „ikonodawcą” przebiega dziś niemal dokładnie po myśli matki-założycielki polskiego wzornictwa, Wandy Telakowskiej. Obdarzony twórczą, nieskażoną scentralizowanym systemem edukacyjnym wyobraźnią „lud” daje wzór, a projektant transponuje go na nowe medium, implementuje i dystrybuuje w nowym kontekście, tym samym otwierając lokalnego usługodawcę na nową publiczność, a rynki zbytu na nowy, choć wciąż noszący znamiona ludowego wyrób. W idealnym świecie obie strony tylko na tym zyskują. W tekstach, które Telakowska publikowała zarówno w czasach stalinizmu, jak i w gierkowskich latach 70., wyczytać można, że moda na ludowość miała uderzać w kapitalistyczny, burżuazyjny kosmopolityzm, niezdrową fascynację nowinkami z Zachodu, podminowującymi proces kształtowania plastyki (kultury materialnej) o narodowym wyrazie. Współpracującym dziś z fryzjerami, zegarmistrzami czy kuśnierzami projektantom przyświeca chyba podobny cel, z tym że na poziomie lokalnym  ratując drobny handel i usługi, kupując i reperując trwałe i jakościowe przedmioty, starają się kłaść nacisk na budowanie lokalnych więzi – jednocześnie omijając główny nurt obiegu dóbr. 

widok wystawy / fot. B. Stawiarski

Typopolo to oczywiście tylko jedna z dróg współczesnego projektowania i wykorzystywania liter – na drugim biegunie można znaleźć inspiracje czerpane z zagranicznych źródeł. „Darmowy font do pobrania” to częste hasło publikowane wraz z linkiem na fejsbukowym fanpejdżu STGU (Stowarzyszenia Twórców Grafiki Użytkowej).

Genius loci

Wystawa w MSN-nie oczywiście wygląda – choć niekoniecznie świetnie – na zewnątrz. Kusi, by zajrzeć do środka i przeczytać czarne teksty złożone tłustą Golonką. Na pierwszy rzut oka – wszystko pod ścianą. Plus trzy małe gablotki – białe trumienki i hantarex mruczący gdzieś daleko w kącie. Są jednak rzeczy, których z daleka nie widać – jak komentarze do eksponatów pisane ołówkiem przez Olka Modzelewskiego.

Zaplecze Muzeum Sztuki Nowoczesnej, czyli dawnego sklepu meblowego, to wdzięczne miejsce na tego typu prezentacje. To już nie pierwszy raz, gdy instytucja nawiązuje do dawnej funkcji miejsca, flirtuje z komercyjnym aspektem konsumpcji wzrokowej. Wydrapane w białej farbie napisy na szybie to już ograny trik – taki sam zabieg zastosowano na wystawie o nazwie „WYSTAWA” (2010).  A stylizowane na Peerel rekonstrukcje witryn sklepowych pojawiły się już podczas Warszawy w Budowie 4 (2012). Czy kiedykolwiek znudzi nam się eksploatacja tego kontekstu?

widok wystawy / fot. B. Stawiarski

Dlaczego wciąż nas dziwi i uwiera fakt, że miasto żyje, a wraz z nim rozwijają się i upadają legendarne lokale, znikają napisy, murale, neony, a w ich miejsce pojawią się nowe, trawione kolejnymi modami?

Może warto, dla kontrastu, pójść do Piktogramu na wystawę „Żebyście zdechli”, o innym aspekcie oddolnie kreowanej kultury wizualnej lat 90. Tej tworzonej przez graficiarzy (writerów) o ksywach nie do zapamiętania. Tam też można się zagłębić w rozpoznawanie lokalizacji różnych charakterystycznych prac w kolażu zdjęć na ścianie, i (czego na wystawie oczywiście nie widać) zadumać nad komercjalizacją graffiti i jego wykastrowaniem przez właścicieli budek z chemią czy warzywami.

To prawda, miasto to palimpsest – nasz ogląd jest jednak ograniczony przez to, co wiemy/widzimy, i co (i po co) chcemy z niego wyczytać i pokazać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.