Alain Mabanckou, „African Psycho”

Grzegorz Wysocki

Być może miłośnikom „Dextera” trudno w to uwierzyć, ale morderca wcale nie musi wyróżniać się z tłumu szarych zjadaczy chleba

Jeszcze 1 minuta czytania

Więcej – może być najzwyczajniejszym w świecie nieudacznikiem, neurotykiem i mitomanem. Oraz, co najważniejsze, pełnokrwistym bohaterem literackim.

Właśnie takim jak Grégoire „Kanciasty Łeb” Nakobomayo, narrator drugiej (po rewelacyjnym „Kielonku”) wydanej po polsku powieści kongijskiego autora, Alaina Mabanckou. Grégoire prowadzi samotnie warsztat samochodowy, żyje w ubogiej dzielnicy i co rusz powtarza ostatnie słowa swojego wielkiego mistrza i idola, słynnego niegdyś seryjnego mordercy, Angoualimy: „Sram na społeczeństwo”. Pielgrzymuje zresztą regularnie do jego grobu, gdzie kontynuuje swój obłąkany monolog kogoś, kto chce zostać nowym, równie legendarnym zbrodniarzem.

Alain Mabanckou, „African Psycho”.
Przeł. Jacek Giszczak, Wydawnictwo Karakter,
Kraków, 208 stron, w księgarniach
od 7 września 2009
Nietrudno się domyśleć, że dialogi niezdarnego adepta sztuki zabijania z duchowym przewodnikiem nie przypominają pseudofilozoficznego bełkotu Paula Coelho. Grégoire musi wysłuchiwać kolejnych wyzwisk i przekleństw, gdyż Wielki Mistrz coraz bardziej traci do ucznia cierpliwość – a to nie udało mu się zamordować pewnego notariusza, a to nie powiodła się próba gwałtu na pielęgniarce, omyłkowo wziętej za prostytutkę (jak się okazuje, i mordercy miewają problemy z potencją). Jedyne, co mu w życiu dotychczas wyszło, to podszywanie się pod Angoualimę w trakcie audycji radiowej. Grégoire nie zamierza się jednak poddawać i przygotowuje się do zamordowania zakochanej w nim Germaine.

Pomieszanie rojeń zbrodniarza-teoretyka, marzeń o lepszym (czy w ogóle jakimś) życiu, frustracji spowodowanej dotychczasową nędzą i elementów afrykańskiej rzeczywistości daje zaskakujący literacko efekt. Mabanckou pisze o problemach Afryki (bieda, przestępczość, wykluczenie, korupcja itd.), ale jest jak najdalszy od taniego moralizatorstwa i patetycznych deklaracji. Zamiast tego stawia na śmiech, ironię oraz absurdalne wykrzywienie najbrutalniejszych stron rzeczywistości. „African Psycho” to nie tylko brawurowy, popmodernistyczy quasi-thriller w afrykańskich realiach, ale też parodia uduchowionych spotkań literackich z „Alchemikami” i „Prorokami”, satyra na świat mediów (np. świetny fragment wtajemniczający nas w technikę dziennikarską o nazwie „A zatem? Słowo daję!”) oraz zabawa z literackimi tradycjami.

Autor „Kielonka” powiedział w jednym z wywiadów, że nie lubi literatury, która naucza i odgórnie nakazuje, niczym katechizm. Łatwo więc zrozumieć, dlaczego patronami tej twórczości są Rabelais („nauczył mnie, jak twórczo wykorzystać brak umiaru, przesadę, kpinę”) i Céline („sięgać po czarny humor i cynizm, który często nawet może pewne osoby ranić”). Oczywiście na tych autorach nie kończą się intertekstualne gry, którym z upodobaniem oddaje się Mabanckou – znajdziemy tutaj też Camusa, Geneta, Dostojewskiego (choć przesadą jest określanie Grégoire’a kongijskim Raskolnikowem) czy de Quinceya. O Bretcie E. Ellisie nie wspominając.

Gdyby Patrick Bateman wielkodusznie zgodził się na spotkanie z kimś tak mało znaczącym – prawdopodobnie wyśmiałby Kanciastego Łba i zrobił to jeszcze mniej subtelnie niż Angoualima. Bez dwóch zdań: „American Psycho” à rebours. Amerykański pierwowzór doczekał się godnego, choć przewrotnego i szyderczego, następcy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.