Krowa a literatura
fot. Lidia Sokal

Krowa a literatura

Zofia Król

Najlepsze w „Sońce” Karpowicza są te fragmenty, w których na chwilę przebija się pisarz uwolniony od przymusu bajania o przeszłości, rozdzierania wojennej pamięci, opowiadania wsi

Jeszcze 1 minuta czytania

„Sońka” zaczyna się od zderzenia: oto młodemu i wylansowanemu warszawskiemu reżyserowi psuje się na piaszczystej drodze mercedes klasy S, akurat w tej samej chwili w pobliżu przechodzi wiejska kobieta z „mućką”, „łaciatą krasulą”. Na tak postawionej opozycji – bo tych dwoje oczywiście zetknie się ze sobą, co stanie się zaczątkiem opowieści – zbudowane jest pierwsze kilkanaście stron, dalsze kilkadziesiąt wysysa z idealnie utkanego literackiego przeciwstawienia ostatnie soki. Igor oczywiście „zamiast śniadania” bierze kokainę, a u Sońki pachnie „słoniną i cebulą” i nie ma kanalizacji, bo nie chce „spać pod jednym dachem z własną kupą”, „pa szto?”. Kiedy na stronie 72 Igor Grycowski okazuje się być tak naprawdę Ignacym Gryką i zaczyna pod wpływem wizyty w Soninej chałupinie przypominać sobie znany w dzieciństwie, a potem rzecz jasna przemyślnie zapomniany, język białoruski, wrażenie tej niezwykłej – i niezwykle banalnej – romantycznej przemiany bohatera pod wpływem staruszki jest tak przemożne, że gasi zainteresowanie kolejnymi rozdziałami.

Ignacy Karpowicz, „Sońka”.
Wydawnictwo Literackie, 208 stron,
w księgarniach od maja 2014
Oczywiście cała historia ma także swój metapoziom – to obietnica dekonstrukcji opowieści Sońki o jej życiu, przeniesienia jej w wymiar dyskursywny sprawia, że mimo wszystko czytamy dalej. Do realnej rozmowy między staruszką prowadzącą krowę a młodzieńcem z mercedesem na kartach książki właściwie nie dochodzi, cała relacja zmienia się niepostrzeżenie w układany już w głowie Igora teatr – odpowiednio pokręconą sztukę współczesną. Rozmowy niepostrzeżenie przybierają formę dialogów, scenom towarzyszą ironiczne didaskalia, dramatopisarz sam staje się aktorem, a puste strony służą przeciągnięciu dramaturgicznego suspensu. Obietnica dekonstrukcji zostanie jednak spełniona tylko częściowo. Bo choć narrator powtarza, że „autentyczność to jednak potworna klisza” i skwapliwie notuje, żeby „uważać na stereotypy”, choć niektóre teatralne fragmenty odjeżdżają w rejony zupełnie nieoczywiste, to wciąż powracają zbyt jednoznacznie ustawione kontrasty i stylizowana, wypracowana mowa wojennej pamięci, a także wiejski dialekt, do którego Karpowiczowi jednak język nijak nie chce się ułożyć. Trochę jakby dla zabawy testował, czy potrafi tak pisać. Niby potrafi, tylko po co? Dialekt pozostaje mu obcy i nie daje wielu szans na ponowne wykiełkowanie charakterystycznej dla świetnych „ości” świeżości literackich zestawień.

Najlepsze w „Sońce” pozostają – poza niektórymi scenami teatralnymi – te fragmenty, w których na chwilę przebija się pisarz uwolniony od przymusu bajania o przeszłości, rozdzierania wojennej pamięci, opowiadania wsi. W których na chwilę Karpowicz zapomina, że ma zgodnie z literacką modą opiewać wojenny koszmar i romantyczną miłość, że ma śledzić krok po kroku opowiadaną historię i przetwarzać przez świadomość Igora czy Ignacego – czyli przez swoją własną świadomość, i odpływa w literaturę. Zdarza się to przede wszystkim w bardzo Karpowiczowych – równoległych do znacznie mniej interesującego przebiegu fabularnego – momentach półprzeczuć, tęsknot i intuicji: kiedy Sonia na przykład zaczyna rozumieć „w błękitnym, jaskrawym jak czerwień gila olśnieniu, że tego gościa wypatrywała od wielu lat”, Igor zaś – z kolei z jej powodu – czuje „nieokreśloną bliżej tęsknotę. Jakby tęsknił do czegoś, czego nie skosztował, a co już stracił”. Prawie mistyczne połączenie ich jaźni w chacie na skraju wsi, które następuje zaraz później, jest już w swoim zmanierowaniu znacznie mniej przekonujące, ale to właśnie w momentach, kiedy ujawnia się praca intuicji, odsłania się inny, ważniejszy wymiar opowieści – to w tym wymiarze Karpowicz jako pisarz jest znacznie bardziej kompetentny.   

Nawet krowa, w większości scen powieści wciśnięta siłą w jednoznaczną rolę wiejskiej mućki, zmuszona do symbolizowania odpowiednio swojskich okoliczności, zostaje na samym początku na chwilę obdarzona dodatkową świadomością i w tej jednej chwili staje się postacią prawdziwie literacką: „spojrzała na Sonię najbrązowszym brązem swoich oczu, na których dnie rosły trawy, przelatywały gzy, a u wodopoju przelatywały maleńkie, kolczaste rybki”. Bo zarówno krowa, jak i bohater człowieczy, mają prawo do swoich odjazdów – ich tok świadomości, ich przeżycia nigdy nie są jeden do jeden śladami okoliczności, odpowiedzią na zdarzenia, dobra literatura to wie i temu hołduje. Bohater i rzeczywistość – ta pozornie spójna konstrukcja tak naprawdę wciąż się przecież rozjeżdża. „ości” całe były o tym.

Karpowicz nie jest pisarzem narracji, pamięci, cudzych opowieści, jego domeną bywają raczej stany, zjawiska – to, co współczesne, intensywność miasta, twórcze zmieszanie myśli i obyczajów. I być może Karpowicz sam to wie, bo na koniec „Sońki” pojawia się charakterystyczne motto, fragment z „Małych cieni wielkich czarnoksiężników” Tymoteusza Karpowicza: „Przemyśliwa jak z drogi mlecznej zrobić masło. Z krowami mu się nie udało”. Rzeczywiście lepiej dla literatury, żeby Ignacy Karpowicz z krowami już nie próbował.   

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).