To nie powinno się zdarzyć
Aleksandra Waliszewska, Bez tytułu, technika mieszana na kartonie

To nie powinno się zdarzyć

Anka Herbut

Twórczość Waliszewskiej to malarski sennik specjalizujący się w koszmarach – takich, które śnią się, kiedy gasną światła. I które maluje się pod kołdrą, przy świetle latarki. Żeby nikt nie widział

Jeszcze 3 minuty czytania

Dziwne są obrazki Waliszewskiej. Dziwne i niepokojące. Pełno w nich mroku, są potwory i dzikie zwierzęta, małe dziewczynki z wygryzioną twarzą i poodcinane głowy. Jest las, z którego nie ma wyjścia i ciała obdarte ze skóry. Płynie sporo krwi z osoczem, płyną rzeki oraz morza. Takie, w których można się utopić. Na przykład. Banalizm miesza się tu z brutalizmem, a noc obejmuje swoim sennym trybem dzienne aktywności. Twórczość Waliszewskiej to malarski sennik specjalizujący się w koszmarach – takich, które śnią się, kiedy gasną wszystkie światła. I które maluje się raczej pod kołdrą, przy świetle latarki. Żeby nikt nie widział.

Prace o podobnym kolorycie artystka malowała już właściwie jako dziecko. Te gołe przestała, bo „jak rysujesz gołe postaci, to się na ciebie dziwnie patrzą”. Zaczęła więc malować konie. A potem olejne wielkoformatowe obrazy, nad którymi spędzała pół roku albo dłużej. W imię zasady, że bez pracy nie ma kołaczy. Ale olejne malarstwo nie dawało jej spektakularnej satysfakcji, jaką zapowiadały trudy procesu twórczego. Wróciła więc do swoich strasznych obrazków. Jej styl i język znają wszyscy – można go rozpoznać na kilometr.

złote rączki drżą

Aleksandra Waliszewska,
„Złote rączki drżą”

Galeria Leto, Warszawa, do 14 czerwca 2014.

Waliszewska maluje nie tylko bardzo mrocznie, ale i bardzo dużo. Od kilku lat codziennie tworzy jeden lub dwa gwasze o stałym formacie A4. Ma ich już kilka tysięcy. Idzie jej to szybko i sprawia nieskrywaną przyjemność. Wrzuca je do internetu, gdzie buduje swoje autorskie kompendium strachu – wszystko, czego dzieci i dorośli boją się najbardziej, a co znaleźć można już w okrutnych baśniach braci Grimm i w melancholii Andersena. Albo u de Sade'a. Zaskakiwać może uporczywa niezmienność molowego nastroju i kompulsywne powracanie do tych samych wciąż elementów czy mechanizmów wyparcia. Dzięki temu jednak to kompendium Waliszewskiej ma już swój własny alfabet. A na pokazywanej w warszawskiej Galerii Leto wystawie „Złote rączki drżą” ten alfabet tworzy wysmakowane wizualnie i myślowo frazy i narracje.

Aleksandra Waliszewska, „Piorun”, technika mieszana na kartonie

Wszystkie prawie prace zostały w Leto potraktowane równorzędnie: opakowane w czarne ramy, w jedno- lub dwurzędowym układzie, ciasno okalają ściany galerii. Jedna tylko z nich wysuwa się na prowadzenie: „Piorun” wisi na wprost wejścia, na dużej, pustej, białej ścianie. W miejscu centralnym, w które chcąc nie chcąc już na starcie mierzysz wzrokiem, bo tak nakazuje ekonomia tej przestrzeni. Na pociągniętym łososiowym gwaszem tle widać kobiecą postać z opadającymi na twarz włosami i zatykającymi uszy dłońmi. Pies skacze na jej kolana, a w jej głowę celuje piorun. Postać w siedzącej pozycji wydaje się być zawieszona w próżni: nic prócz niej samej, psa i pioruna na obrazku nie ma. Tylko gęsta łososiowa pustka. Nic z realu tutaj chyba nie dociera – istnieje tylko to, co jest w środku – w głowie, która chowa się przed światem, nic nie widzi, nic nie słyszy i nie mówi. Ale dużo czuje.

Szczepan Twardoch napisał kiedyś, że ma w dupie to, co dzieje się na świecie, bo najpierw chciałby zrozumieć, co dzieje się w nim samym. Jest coś z tej samozwrotnej kondycji w pracach Waliszewskiej: jakaś nieustępliwość błądzenia przez odmęty własnej wyobraźni i psychiki. To Twardoch zresztą napisał opowiadanie do towarzyszącej „Złotym drżącym rączkom” publikacji, wydanej przez Leto i Fontarte Editions. Opowiadanie jest naturalnie inspirowane pracami artystki, nosi tytuł „W piwnicy” i traktuje o małym chłopcu i jego demonach („Och, to prawda, nie mamy piwnicy. Nie posiadamy jej. Ona po prostu tam jest – mówi tata głosem, którego używa, kiedy chce być tajemniczy i trochę straszny. Albo kiedy mówi coś ważnego”). I o drzwiach do łazienki, za którymi wcale nie było łazienki, tylko długie, długie schody i duża, duża piwnica...

31. Aleksandra Waliszewska, Śmierć, technika mieszana na kartonie

oswoić demony znaczy zniszczyć je

Metaforyczna piwnica Waliszewskiej to podświadomość, ukryty świat lęków i wyobrażeń, dokarmiany gotycką literaturą, kultowymi wizjami Memlinga, Boscha czy Poussina, doprawiony kinem gore, tarantyzmem i sekretnym życiem zombie i wampirów. Bohaterką większości jej prac jest blada dziewczynka wrzucona w mroczny, a przynajmniej niepokojący pejzaż. Zawieszona w dwuznacznym stadium między dzieckiem i kobietą jest jak Lolita z Nabokova i Claudia z „Wywiadu z wampirem” jednocześnie – nigdy nie dorasta, bo nieletnie lęki konserwują jej ciało w temperaturze młodzieńczych niepewności. Dziewczynka wygląda jak Aleksandra Waliszewska, która przyznaje zresztą, że praca z żywym modelem była dla niej nazbyt stresująca, dlatego zaczęła malować siebie. W „Wodnicy” na przykład, gdzie z głębin czarnego jeziora z szafirową poświatą wynurza się jasna twarz, można z łatwością rozpoznać rysy artystki. Jej wzrok łapie tu widza w pół drogi. Nie da się od niego uciec, jeśli chce się coś zobaczyć.

Ta sama dziewczynka powraca w bliżej lub dalej posuniętych iteracjach. Powtarza się też kontekst i jego minorowo-nokturnowa tonacja: noc, ciemny las, pustkowie, woda i jaskinia. Albo łóżko. Takie, nad którym się lewituje („Opętana”), w którym miewa się koszmary („Piekielny wór”) i z którego chce się uciec. Na przykład. Problem tylko w tym, że skoro to jest sen, to chyba jednak nie tak łatwo będzie uciec. Z lasu nie wybiega żadna ścieżka, a pustkowie nie przestaje być odludziem, na którym ciągle jest się samotnym. Jak w najgorszych snach, kiedy po każdym jednym kroku w przód następuje drugi w tył. Albo kiedy trzeba uciekać, a grzęźnie się w powietrzu, w wodzie, w czymkolwiek. Obsesyjnie powracają obawy, fobie, paranoje, a od lęku można uciec tylko w inny lęk. Obrazki Waliszewskiej nie są autobiograficznym zbiorem czarnych przygód mrocznej dziewczynki. Ta dziewczynka jest raczej dosyć niewygodnym symptomem pewnej zbiorowej kondycji myślowej. I wszystko, co jest wypierane, celowo u niej właśnie wysuwa się na pierwszy plan. Żeby to oswoić lub poskromić. Oswoić demony znaczy zniszczyć je.

Aleksandra Waliszewska, „Piekielny wór”, technika mieszana na kartonie

pismo automatyczne

Pytana o kontrowersyjne sensy wylewające się z jej prac, Waliszewska opowiada o ich stylistyce i o kompozycji. Może i rozwiązania formalne ceni bardziej niż walor sensotwórczy, a może to po prostu forma ulega mocy świadomej konceptualizacji, a już treść sama wyrywa się do głosu. Prace Waliszewskiej przypominają trochę malowane przez dzieci obrazki: uroczo nieporadne, nakreślone prostą kreską, oszczędne w szczególe, ale inwestujące w jego symboliczny potencjał i siłę rażenia. Jak pismo automatyczne: piszesz, co przychodzi ci do głowy. Malujesz to, co już w niej masz. Zanim jeszcze ocenzurujesz się z poziomu superego. Czas-start.

Na szczelnie pokrywającej tło obrazków farbie często wyrasta u Waliszewskiej sam tylko kontur, zza którego widać czarną noc, różowy zmierzch czy blady świt. Sytuacje, w których wiele da się ukryć, ale wiele też można zobaczyć z ukrycia. Zwykle coś, czego się widzieć nie powinno lub co nie powinno się w ogóle zdarzyć. Nie ma w tym świecie nic przyjaznego. Nawet natura jest wbrew człowiekowi. Rosną tu pokrzywy, osty i rosiczki. Ostro zatemperowane gałęzie drzew („Idzie przez las”) i mięsożerne kwiaty z głowami wbitymi na łodygę jak na pal. Są wyrzucone na brzeg wody ciała („Utoya”), pioruny („Morze” i „Piorun”) i złowroga ciemność, w której błądzą zdekapitowane ciała. Scenografia idealna do samotnych danses macabres.

Aleksandra Waliszewska, „Utoya”, technika mieszana na kartonie

bad trip

Oglądając nokturnowe prace Waliszewskiej, można poczuć podniecający rytm ery voyeura: przez jej malarstwo ma się dostęp do tego, co tajne. Co zwykle niezbyt ochoczo wychodzi poza granice jednej wyobraźni, żeby spotkać drugą. Co kipi nieśmiało w głębinach nieświadomości. I co Waliszewska akurat z czułością pielęgnuje i dopieszcza. Stale obecna jest w jej pracach śmierć – w tym najbardziej somatyczno-biologicznym aspekcie. Ciało się tutaj rozwarstwia, odchodzi całymi płatami, ulega rozkładowi, coś z niego wycieka. Ponakłuwane w newralgicznych miejscach, atroficzne, chore, brzydkie. Powyginane w nienaturalnych pozycjach, niewygodne od zewnątrz i od środka.

Na jednej z wystawionych w Leto prac naga kobieta tańczy ze szkieletem: lekkie wygięcie, zdeformowane kończyny i nieustępliwe spojrzenie, koloryzujące całą pracę w lekko erotycznym stylu. Śmierć i dziewczyna ujęci w obręcz średniowiecznej mandorli patrzą sobie głęboko w oczy. Trzeba przyznać, okrutny ten romantyzm. W pracy „Jabłka” pod drzewem owocowym stoi dziewczyna o zaróżowionej lekko skórze. W rękach trzyma owoce. Obok pies zjada to, co spadło z drzewa, a zza drzewa widać rozkładające się ciało, podgryzane przez czarnego kruka. Jest biblijnie:  śmierć, dziewczyna z jabłkiem oraz zwierzę. Tylko że ta trójca święta utknęła na poziomie ciała: w którymś z odcinków pokarmowego łańcucha. I nawet jeśli wywołuje u dziewczyny sardoniczny uśmiech, to i tak sączy się on przez opary bezsilności i przez zaciśnięte zęby.

Aleksandra Waliszewska, „Jabłka”, technika mieszana na kartonie

Dziecięco podstylizowane obrazki Waliszewskiej zamiast koić albo uspokajać, wzbudzają niepokój i wprawiają w rozedrganie. Naocznie kwestionują przekonanie o istnieniu nieprzekraczalnej granicy między snem i jawą, tym, co ludzkie i zwierzęce, żywym oraz martwym. A przede wszystkim między tym, co z łapczywością chce się jeszcze popodglądać i tym, na co już się nigdy, przenigdy się nie chce patrzeć.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.