Reprint Wojaczka jak kaseta Nirvany

Reprint Wojaczka jak kaseta Nirvany

Aldona Kopkiewicz

Wojaczek waha się ciągle między upodleniem i wzniosłością, lękiem i miłością, nicością i wiarą. Te ekstrema były dla niego znakami uprzywilejowanej wrażliwości poety

Jeszcze 5 minut czytania

Jeśli mieliśmy w Polsce Kurta Cobaina, to był nim Rafał Wojaczek. Sam Wojaczek był też Jimem Morrisonem, gdy wybuchała w nim ekstatyczna energia, ale legenda to legenda; w legendzie chodzi o świderek, wprowadzony do czaszki, by sprawdzić, „czy żyję jeszcze”, a także „chodzę i pytam, gdzie jest moja szubienica”. No i o wychodzenie z knajpy przez szybę. W pewnym momencie okazało się wprawdzie, że Wojaczek wcale nie wyglądał jak Krzysztof Siwczyk, ale na tym najważniejszym zdjęciu wydaje się wystarczająco tajemniczy: usta wydęte zmysłowo i opryskliwie, za to oczy mniej harde, ściszone. Spojrzenie nadaje jego twarzy wyraz onieśmielonej niewinności. Ian Curtis z Rimbaudowskim echem.

W tym wizerunku przyciąga właśnie to, że wiemy doskonale, jakiego chuligana skrywa ta jeszcze nieco dziecinna, lecz zamknięta w sobie, twarz. Tak jakby już wtedy nosiła znamię zbliżającej się tragedii. Ten piękny, niezwykle zdolny chłopak. I ta śmierć. Oczywiście musiał zginąć, bo, jak wiadomo, zdarzają się osoby zbyt genialne, by żyć – zły świat wypluwa je niemal od razu, obdarowując je tym samym aurą boskości: bohater wychodzi pierwszy, a jednocześnie gasi światło wszystkim pozostałym. Na niebie błyska nowa gwiazda.

Niespokojne pragnienie i ekstremalny ból pierwszych doznań, którymi zachłystujemy się w młodości, to jednak poważne sprawy. Z pobłażaniem traktują je co najwyżej różne wieczyste dziady i zgnuśniałe ciotki; dlaczego więc nie potrafię pisać o tym bez przymrużenia oka? Skończyłam wprawdzie te nieszczęsne dwadzieścia siedem lat, ale aż tak nie skostniałam, chyba. Zakochałam się w poezji Wojaczka, gdy miałam szesnaście (bo kiedyż by indziej? I być może cały sekret polega na tym, że gdy czujemy miłość do Wojaczka, znów mamy szesnaście lat). Był to także czas, gdy do kin akurat wszedł film Lecha Majewskiego, który zdołał zdziałać tyle tylko, że dla jego małoletnich ofiar Wojaczek zawsze już będzie pociągający jak młody Krzysztof Siwczyk. Udało mi się zachować tę miłość mimo całych studiów: teraz mam nawet jakieś krytyczne argumenty, czemu to dobra poezja, mam też krytyczne argumenty, czemu nie taka znów dobra; żadne z nich nie są w stanie naruszyć mojej słabości do niej.

A jednak, skoro nie potrafię o tym myśleć bez lekkiej ironii, to nie jest to już miłość – raczej miłość do tej miłości, czy nawet gorzej, sentyment do niej; to tęsknota do pewnej formy przeżywania, do czystości pierwszych przejmujących uczuć, które nastolatki traktują jak sprawy życia i śmierci. Właśnie dlatego, zadłużona w etosie rocka i rewolty '68, nasza kultura czci krótkie, lecz spełnione życie młodych gwiazd: zamknięte i przejrzyste, błyszczy jak kryształ, w którym zastygło prawdziwe uczucie. Bo choć dojrzałość ma swoje wielkie zalety, w swobodzie młodzieńczej głupoty jest coś, czego nie wynagrodzi żadna mądrość.

To coś to intensywność. Poddanie się zdarzeniu po to, by poczuć coś, co rzeczywiste – i co wydaje się rzeczywiste właśnie dlatego, że jest tą pierwszą, gwałtowną intensywnością, przyjmowaną poza rachunkiem zysków i strat. Siadamy na huśtawce wzlatującej od bólu do rozkoszy i z powrotem; jest upojnie, ale ostatecznie poszukiwanie kończy się powtórzeniem. To przypadek Wojaczka. Jeśli zejdziemy z huśtawki i zachowamy otwartość, pozwalającą poszukiwać rzeczywistości ciągle gdzie indziej, pozostaniemy w ożywczym ruchu. Tu wskazałabym na przykład Białoszewskiego.

Nie potrafię więc myśleć o czystym pragnieniu bez ironii. Nie wygasło jeszcze do końca, ale nie ufam mu na tyle, by rzucić wszystko, gdy się odezwie. Zbyt łatwo je zwieść, przechwycić, wydatkować na próżno. Nie tylko kapitalizm fałszuje nasze pragnienia w imię zysku; cała sfera relacji międzyludzkich nieustannie poddaje najgorszej z wątpliwości, konfrontując nas z pytaniem: czy moje pragnienie jest moim pragnieniem. Wyczerpanie etosu rzeczywistego pragnienia stało się faktem; pozostała po nim jednak miałka i bezbarwna alternatywa: nadaremne transgresje albo nostalgia za przeszłością.

Nic dziwnego, że gwiazdy krótkiego, ryzykownego życia straciły blask; stały się widmem, które współczesny człowiek odpędza zawstydzony, gdy przyzna w końcu przed sobą, że nie sprosta jego ideałowi. Zastępuje je materialnymi resztkami po niemożliwym już doświadczeniu. Kolekcjonowanie kaset, szperanie po domu rodzinnym w poszukiwaniu starych naszywek czy podniecanie się reprintem brulionu Wojaczka z pierwszymi poetyckimi próbami stanowią próby dotarcia do źródeł pierwszych fascynacji. Takie pamiątki są jedynie wyrazem nostalgii za spontanicznością i intensywnością, które – zatrzymane w obrazie lub rzeczy – sprawiają wrażenie obecnych na wyciągnięcie ręki, a przecież niegroźnych. Nie trzeba ich już będzie przeżywać w przyszłości. Zresztą najpierw wypadałoby mieć jakieś tej przyszłości przeczucie: podstawową wiarę, że trochę dalej czeka coś więcej. A chyba właśnie tego przeczucia brak.

Te nostalgiczne gesty wynikają z błędnego założenia, że jest jeden początek, i że w nim właśnie mieści się to, co realne, życie natomiast zostało skrojone na wzór narracji, spajającej różnorodne zdarzenia w jedną sensowną fabułę z wyraźnym początkiem i końcem, jakby działał tu jakiś los. Ten klasyczny schemat wciąż wydaje się żywy, co potwierdza powszechna fascynacja serialowymi opowieściami i kryminałami. Jeśli więc można nauczyć się czegoś od poetów, to umiejętności ustanawiania zerwań i ciągłości, rozpoczynania od nowa i kontynuacji, które przebiegają nie tyle w fałszywych wielkich narracjach, ile fragmentarycznie, z wiersza na wiersz, łącząc się w krótkie konfiguracje.

Rafał Wojaczek, „Wiersze i proza 1964-1971”.
Biuro Literackie, 556 stron,
w księgarniach od maja 2014
W swojej twórczości Wojaczek badał właśnie samą możliwość nowego początku, zwłaszcza w pierwszym tomie „Sezon” (1969), w którym punktem wyjścia jest własne ciało, wstrząsane pierwszymi doznaniami, oraz inicjacje w tak zwaną zwykłą rzeczywistość, przynoszące gorycz i budzące gniew. Drugi tom, „Inna bajka” (1970), stanowi z kolei bardziej poetycką, odbywającą się w ciemnych obrazach, próbę stworzenia własnego mitu, zarysowania rzeczywistości osobistej baśni. Wielka różnica w porównaniu z pragnieniem nowości awangardowych modernistów i z traumatyczną koniecznością zaczynania od zera po II wojnie światowej.

Kwestia początku stała się sednem debat toczonych przez najważniejszych poetów, zwłaszcza Różewicza i Miłosza, po II wojnie światowej. Nie chodziło jednak o zerwanie z historią, którego domagali się przedwojenni poeci awangardowi, lecz o pisanie w traumatycznej pustce doświadczenia historycznego. Nowy początek miał stanowić wyraz wielkiego końca. Nie tego, który nieustannie nadchodzi, ale tego, który się odbył, na oczach świadków. Muzyczność i metaforyczność języka poetyckiego musiały zniknąć, by nie zakłócać relacji o Zagładzie – poezja miała sprostać zadaniom etycznym, a jej nagość stała się poręczeniem prawdy i autentyczności. Genialną formę, która uczyniła zadość tej potrzebie, stworzył oczywiście Różewicz; jego wiersz usamodzielnił się zaś jako gwarancja przedstawienia rzeczywistości, i to tej najbardziej traumatycznej. Inny styl zwrotu do rzeczywistości zaproponował Białoszewski, lecz także w jego przypadku mamy do czynienia z próbą rozpoczęcia od zera: z negacją poetyckości zastępowanej zwrotem w stronę konkretu i zdarzenia.

Wojaczek przychodzi pokolenie później, ale i on zaczyna pisać w tej pustce. Wydaje się, że zaczyna od zera – poza historią, poza rzeczywistością i poza jakimkolwiek etosem. Pozbawiony bezpośredniego doświadczenia historycznego, tak jak poeci powojenni utożsamia źródłowy afekt twórczy z traumą. Odkrywa dla niej za to inne tradycje, przede wszystkim bluźnierczego modernizmu spod znaku „Padliny” Baudelaire'a i zmysłowego mistycyzmu Rimbauda, profety cielesnych ekstaz spełniających się w słowie poetyckim. Wojaczek jest jednak świadom, że poezja wymaga jakiejś gwarancji, i jedyna prawda, jaką może jej dać, to prawda własnego ciała.

To ciało wyzerowane, nieżywe – w wierszu „Sezon”, otwierającym debiutancki tom, poeta dokonuje pierwszego rozpoznania: jest jakieś mięso i jest słowo „ja”. Cały projekt poetycki Wojaczka okaże się ciągle ponawianą próbą ożywienia ciała poprzez słowo, traktowanego jak rzeczywistość przynosząca zmysłowe pobudzenie: „Nie ma spać / Nie ma oddychać / Żyć nie ma // Tylko drzewa się ruszają / niepospolite ruszenie drzew / rodzą czarnego kota / który przebiega wszystkie drogi”.

Rafał Wojaczek, „Brulion: reprint”. Biuro 
Literackie, 56 stron, w księgarniach od maja 2014 
Granica między martwym „ja” i ożywczym zewnętrzem nigdy nie zostanie wymazana na stałe; ciało i język będą się ze sobą splatać ledwie na jedną chwilę wiersza. „Ja” poety nie znajduje w nim zaczepienia na dłużej, dzięki czemu możliwy byłby dalszy rozwój. Martwe ciało ma większą siłę przyciągania. Wojaczek waha się więc ciągle między upodleniem i wzniosłością, lękiem i miłością, nicością i wiarą. Te ekstrema były dla niego znakami uprzywilejowanej wrażliwości poety, w którego wyższość i wyjątkowość wierzył akurat głęboko. Nie chodzi tu bynajmniej o pochwałę samego życia, które, spontanicznie zapisane, miałoby przynosić wiersze; wręcz przeciwnie – po stronie życia Wojaczek jest niemym, obolałym mięsem, a to prawdziwe życie, wzniosłe „gdzie indziej”, pobudza i przeobraża dopiero poezja, wyniesienie w akcie pisania.

Samo pisanie budzi w Wojaczku lęk i fascynację, i w pewnym momencie poeta ulega jego czarowi. W pierwszej książce dominuje właśnie minimalizm według Różewiczowskiego wzorca, a zarazem zbawienne wątpliwości, skłaniające do oszczędnej ekspresji, pozwalającej na tyle tylko, ile rzeczywiście doznane i poznane. W kolejnych poeta nabiera rozmachu, ale napędzająca go wiara w moc poezji okazuje się krokiem w tył – to przesadne zaufanie do poetyckiego słowa sprawia, że sięga do wyobraźni, patosu i form romantycznych, aż w końcu wpada w kołowrót gwiazd i róż, sabotowanych tu i ówdzie śliną i spermą. Stoi bowiem za nim przesadne zaufanie do prawdy własnego „ja”, a właściwie – do czystości i niewinności ciała, które boli, gdy poczuje na skórze choćby oddech rzeczywistości. Będzie więc trwał przy rzekomej prawdzie cierpienia, która, zredukowana do pozycji pojedynczego ciała, zamknie możliwość otwarcia na kolejne doświadczenia. Gesty uwznioślenia i profanacji zaczynają się powtarzać, tak jakby pragnienie poety wpadło w pułapkę, w której trzepocze z wielką mocą, lecz bez szans, by polecieć dalej.

Wciąż jednak działa pragnienie, które sprawia, że szuka wyzwolenia w innym. „Ja” żywi się tu słowem, dosłownie: Wojaczek mówi nie tyle o pragnieniu, ile wręcz o głodzie, a ten jest w stanie zaspokoić jedynie kobieta, jako matka i jako kochanka. Gwiazda daje światło, lecz przede wszystkim daje mleko. Miłość wyrywa ze śmiertelnych objęć samego ciała; erotyka okazuje się tu czymś znacznie więcej niż kolejnym transgresywnym doznaniem – jest pierwszym otwarciem na innego, a to inny przynosi słowo poetyckie: „piszę przerażony / sam wobec Ciebie / której na imię Być / ja mięso modlitwy / której Ty jesteś ptakiem (…) i gdzie Twój język / który by ukoił ból / wynikły z przegryzionego / słowa kocham” („Piszę miłość”).

Poeta będzie dążył do przemiany w innego, by jak najdalej urzeczywistnić swoje pragnienie. Wynajduje wciąż kolejne „ty”, z którymi prowadzi liryczną grę – najważniejsze postaci, pozwalające mu pisać, to jego alter ego, Rafał Wojaczek oraz kochanka. Zresztą w pewnym momencie znajdzie spełnienie, zacznie bowiem pisać z pozycji kobiety, poetki (w cyklu „Głos kobiecy” z tomu „Nie skończona krucjata”). Ale dotyk innego przynosi ulgę jedynie na chwilę, „ja” poety nie jest w stanie schronić się już na zawsze w poezji. Wie bowiem, że myśląc o poezji, ma do czynienia z pismem, a nie wyzwoloną wyobraźnią – odpada więc od niej i do niej wraca, podczas gdy inność przestaje przynosić nowe doznania.

„Jesteś ironiczna jak piszący się wiersz”, stwierdza w „Gwieździe”. Pismo jest nieuchronnie ironiczne, zawsze odkształca pragnienia, i odracza możliwość spełnienia, nawet jeśli dążymy do spełnienia w inności – Wojaczek wie już, że takie wcielenie, proste zjednoczenie, to tylko nieosiągalny horyzont. Co więcej, wraz z dotykiem zaraża „ty” własną martwotą: „I znów jesteś bogatsza ode mnie – o tę śmierć / którą ci wymyśliłem i już się stała ważna (…) I próbuję z warg zlizać niechcianą szorstką rosę / – rdza mówi językowi i język «nie» powtarza”. Poeta wikła się w, zmyślone zresztą, „ty” do krwi. W pewnym momencie czuje jednak, że język i tak stawia opór, odmawia mu całkowitego wejścia w swoją przestrzeń.

Sam język i samo pismo będą więc największą obsesją poety: „każda litera jest cyfrą lęku”, wyznaje w utworze o równie znaczącym incipicie: „Boję się ciebie ślepy wierszu”. Związek cyfry z literą ma prawo budzić lęk: litery jako takie są pozbawione sensu, znaczeniotwórczych jakości; jeśli zaś przypadkiem zdarzy nam się zajrzeć pod podszewkę pisanego wiersza, wpadamy w  przestrzeń jego możliwości: materię martwych liter. Czystość i cisza, które tam panują, doświadczają jedynie nicością. Wojaczek pisał o tym w jednym z najwcześniejszych i najświetniejszych wierszy „Piszę wiersz”, w którym właśnie, zamknięty w czterech ścianach swojego pokoju, podejmuje próbę eksperymentu pisania od zera: to wtedy nakłuwa swoją czaszkę, aż w końcu zrezygnowany stwierdza: „to jest moja krew mówię / ale wcale nie jestem tego pewny”. Wkłada w nią palec i pisze na ścianie zdanie-rymowankę, przedrzeźniającą nie tylko jego własne zamiary, ale i romantyczną wiarę w możliwość przemiany poprzez samą zmianę imienia, a więc dzięki literom: „pierwszy lepszy trup jest lepszy / od żywego byle martwy”. „Przyglądam się długo dziełu / każdemu słowu / każdej literze z osobna / nagle zauważam / że ściana jest czysta / biała”, kończy.

Ten tekst został napisany w 1965 roku i prawdopodobnie to wówczas Wojaczek odkrywa konieczność i pragnienie poszukiwania rzeczywistości w samym ciele – między własnym mięsem i ciałem innego. Marzenie o wcieleniu nie dało się pogodzić z nieustępliwą ruchliwością pisma; wiersz umożliwiał dotyk, by zaraz go unieważnić, a że poza poezją ciało Wojaczka było przesiąknięte popędem śmierci, nieustannie w tę śmierć wpadał. Próby wyciągnięcia się z trupiej negatywności przy pomocy innego czy poezji miały stanowić odtrutkę na znacznie silniejszy mechanizm, który więził poetę – na pułapkę perwersji, widoczną także w tym wierszu, a jeszcze dobitniej obecną w zeszycie z niepublikowanymi do tej pory tekstami z marca i kwietnia 1964 roku. Redukcja do samego „ja” w debiutanckim tomie obnaży swoją pustkę, gdy w kolejnych nastąpi powrót wypartego, fiksacji i fantazmatów, które brulion ujawnia w stanie surowym.

Czytając brulion, a właściwie próbując odcyfrować drobne i pogmatwane pismo Wojaczka, przyglądamy się przede wszystkim pracy nad wierszami, ale i tak nie dowiemy się, w jaki sposób doszło do cięcia, o którym świadczy debiutancki tom. Wiersze z brulionu to gęsty mętlik romantycznych tropów i obrazów, z których przede wszystkim przebija groźna fascynacja świętą i zbrodniczą kobiecą figurą – Matką Boską, Judytą i Salome; pozostajemy więc w kanonie ulubionych tematów wczesnych modernistów eksplorujących mroczną kobiecość i brutalny erotyzm: wzniosłość i zło. Wojaczek oczywiście nie zrezygnuje z takiej formy pożądania; to ta ambiwalencja będzie podsycać gwałtowność jego poetyckiego gestu. Szkice wierszy, dość jednolite w stylu i treści, przerywają jednak od czasu do czasu pisane drukowanymi literami hasła: „REKLAMA JEST DŹWIGNIĄ HANDLU”, „REKLAMA JEST KWIECIEŃ PLECIEŃ BO PRZEPLATA CAŁUJĘ WSZYSTKICH MAMA STOP”, „NAJKORZYSTNIEJ JAK WIEŚĆ NIESIE KUPISZ TYLKO W PEESESIE”. Jest jeszcze „TY OSÓB POMIESZANIE”, ale te trzy pierwsze wydają mi się w tym kontekście znacznie bardziej frapujące.

Te cytaty z socrealistycznej rzeczywistości mają podcinać wzniosłość poezji – zderzać z nią głupkowaty język handlu. Właściwie zostają tu zderzone dwa języki władzy: władza państwa i władza kobiety, władza rzeczywistości i władza poezji. Jedna przeraża tępotą, druga zaś mocą. Wojaczek będzie rozgrywał je przeciwko sobie także w późniejszej twórczości w chuligańskich profanacjach, przechowujących mimo wszystko pewną aurę świętości, zwłaszcza w przypadku litanii do Matki Boskiej Królowej Polski i piosenek o bohaterach. Wywyższa i poniża te dwie potęgi, sam ratuje się natomiast, robiąc to samo: nieustannie poniża się i upadla, kocha przecież w końcu to czarne mięso swojego ciała, by w chwili wzlotu głosić moc poezji i pisać wyjątkowo piękne wiersze o miłości, a zaraz potem, wystraszony jego władzą, znów spadać we własną nicość, rzucając przekleństwa na rzeczywistość.

Ostatecznie zwycięża pragnienie śmierci, wpisane zresztą od samego początku w ów poetycki projekt. Uporczywość tego pragnienia, tak samo zresztą jak uporczywość pragnienia ekstazy, spełnienia w poezji, sprawiają, że ów projekt zamyka się w konsekwentną całość: przekleństwo, które musiało się ziścić – życie zaklęte w los. A więc – życie w ten paradoksalny sposób spełnione. Takie życie zachwyca i przeraża, staje się zatem idolem. Niedostępne jak klejnot, oszlifowany kamień, połyskuje czyms nieuchwytnym: jest doskonale monstrualne.

Bo spełniło to, co obiecywało, zachowując przejrzystość, dzięki czemu wydaje się takie prawdziwe. Efekt prawdy natomiast powstaje właśnie dzięki trzymaniu się ekstremów. Dziś jednak, jak wspominałam, trudno traktować taki wzór życia jako wyzwanie. Mimo to, choćby i z przymrużeniem oka, chętnie wracamy do pamiątek po nim, robiąc sobie dobrze czułością, jaką wyzwalają. To akurat nie najgorszy znak, mówi bowiem o tym, że w naszej kulturze skończyła się fascynacja profetami i prorokami, także sztuki. (Celebrytów i kult JP2 tymczasem pominę).

Praca nad przyszłością powinna jednak stanowić nieustające wyzwanie. Nostalgia za jednym radykalnym początkiem zamyka przyszłość, odbiera więc możliwość początku. Etos rewolucji w imię młodzieńczych marzeń i spontanicznych uczuć obrócił się w słynny nakaz rozkoszy, chwilowego wyładowania energii lub konsumpcji, to wiemy. Žižek mimo to wciąż uważa, że możemy postawić się władzy, odkrywając własne pragnienie, tyleż czyste, co traumatyczne. Stanie się ono wówczas właściwie samą popędowością; jako takie grozi raczej kolejnym utknięciem w pozycji ciągłej negacji w imię nie wiadomo czego – albo mówienia wszystkiego jedynie we własnym imieniu. Wizja  nieosiągalna i prawdopodobnie złudna, bo wyzbycie się „ja” na rzecz popędu prowadzi do pustki samego tylko „ja”. Grozi więc ponowną huśtawką bólu i rozkoszy, z której wypadniemy jak Wojaczek. Na huśtawce natomiast łatwiej zwymiotować niż rozmawiać.

Nowe początki wciąż są możliwe, jeśli uwolnimy się od fantazji o radykalnym cięciu w imię czystego pragnienia i prawdy pustego „ja”; o rzeczywistości ujawniającej się w eksplozji punktu kulminacyjnego. Do młodości można jednak nieustannie dojrzewać – nie do tej, która minęła, ale tej, która już zaraz tu będzie. Byle nie szukać jej w gwiazdach i starych szafach. Chyba że to tylko przejścia do jeszcze innych przygód.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.