Głuche echo
Juliusz Machulski na planie „AmbaSSady”, mat. dystr.

Głuche echo

Piotr Mirski

Machulski jawi się w książce Majera jako postmodernista, dla którego „zabawa kinem” tożsama jest z siermiężnym mieleniem schematów i tanimi intertekstualnymi gierkami

Jeszcze 2 minuty czytania

Mówisz: „Machulski”, myślisz: „zabawa”. Niewielu jest w Polsce twórców kina rozrywkowego, których nazwisko byłoby znaną i szanowaną marką. Kiedy większość naszych pierwszoligowych reżyserów sięga głównie po tematy o wadze kilku ton, babra się we flakach narodu lub przynajmniej swoich własnych, Machulski od ponad trzech dekad kontynuuje misję dostarczania publiczności czystej rozrywki.

„Kino Juliusza Machulskiego”, pionierska monografia Artura Majera, opowiada o karierze twórcy „Superprodukcji”: o jego wczesnych komediach („Vabank”, „Seksmisja”, „Kingsajz”), okresie eksperymentów („Szwadron”, „V. I. P.”, „Girl Guide”) i powrocie na łono komizmu („Kiler” i wszystko, co po nim). Machulski konsekwentnie portretowany jest przez Majera jako autor: ktoś, kto potrafi zostawić własny sznyt nawet w tak opornej materii jak popularne gatunki; reżyser, który wybrał komercję nie w imię oportunizmu, tylko wizji kina jako sztuki masowej. Porównuje się go tutaj do Spielberga, Capry i Hitchcocka.

W wywodzie przegląda się historia Polski i polskiej kinematografii: późny PRL, w którym Machulski kręcił komedie ku pokrzepieniu złamanych przez stan wojenny serc, wczesny kapitalizm, kiedy państwową cenzurę zastąpiły krwawe prawa rynku, oraz powstanie PISF-u, instytucji starającej się wspierać filmowców. Przegląda się w nim także kino światowe – Machulski bierze przecież na warsztat zachodnie konwencje. Książka jest świetnie udokumentowana, pełno w niej cytatów z recenzji, scenariuszy i wywiadów. Napisano ją ponadto przejrzystym stylem, pozytywnie wyróżniającym się na tle wielu rodzimych publikacji tego typu (szczególnie tych autorstwa młodych naukowców, którzy tak chętnie mnożą przypominające koany zdania wielokrotnie złożone, jakby właśnie od tego zależało ich stypendium). Słowem, „Kino Juliusza Machulskiego” jest dobrą pozycją do cytowania lub zadawania studentom – kawałkiem pożywnego filmoznawczego suchara.

W powyższym stwierdzeniu jest, rzecz jasna, nutka ironii. Książka, chociaż posiada niezaprzeczalne zalety, ma też wiele wad, które wydają się symptomatyczne dla tego rodzaju refleksji o kinie. W odautorskiej notce Majer deklaruje: „Jestem pewien, że wiele z moich wniosków dałoby się wyrazić prościej, ale przyjąłem świadomie poetykę pisania akademickiego, składając tym samym hołd twórczości uważanej raczej za rozrywkową niż artystyczną”. Bez przekonania, że pisanie w poważny sposób o popkulturze nie jest złamaniem zasady decorum, nie mogłoby oczywiście funkcjonować filmoznawstwo. Przez lata istnienia nauka ta wypracowała swoje metody analizy – część z nich to jednak ślepe uliczki. Nie zawsze Majerowi udaje się ich uniknąć. Długość streszczeń fabuł filmów lub porównań scenariusza z gotowym materiałem często jest nieproporcjonalna względem wyciąganych z nich wniosków – sporo tu merytorycznej waty. Podobnie rzecz ma się z różnego rodzaju cytatami, którymi Machulski wyszywa swoje dzieła, a które Majer tropi i wylicza, aby potem raz po raz stwierdzać, że są one „widoczne, ale zazwyczaj mało znaczące” i „ich katalogowanie jest bezzasadne”.

Artur Majer, „Kino Juliusza Machulskiego”,
Wydawnictwo Kwieciński, 406 stron,
w księgarniach od maja 2014 
Na manowce prowadzi autora jego dość ostrożne podejście do materiału. „Mam głębokie przekonanie, że obserwując uważnie obrazy Juliusza Machulskiego i śledząc konteksty ich powstawania oraz krytyczną recepcję, a także – last but not least – opierając się na licznych wypowiedziach samego twórcy, nie popełnię grzechu nadinterpretacji” – pisze w jednym miejscu, a w innym dodaje: „nie podejmuję się odkryć «prawdy o psychice artysty ukrytej w dziele» (...), ale raczej opisać zabawę filmowca zakochanego w kinie i jego tradycji”. Taka metoda nie jest oczywiście błędem samym w sobie, ale w tym przypadku skutkuje wyważaniem otwartych drzwi i piętrzeniem banałów: objaśnianiem zasad działania nowomowy przy okazji „Seksmisji”, pisaniem o postmodernistycznym pomieszaniu porządków na przykładzie „Girl Guide”, przywoływaniem tez Marii Janion i Noëla Carrolla w rozdziale o „Kołysance”. Chociaż nie brakuje w monografii kilku ciekawszych tropów interpretacyjnych, na przykład próby umieszczenia „Kołysanki” w politycznym kontekście, to nie zmienia to faktu, że wydaje się ona tradycjonalistyczna w nieco zatęchły sposób; jej lektura nie staje się intelektualną przygodą, tylko powrotem do szkolnej ławy.

Efekt jest smutny i paradoksalny: mimo ogromnych chęci Majerowi nie udaje się przedstawić Machulskiego w dobrym świetle. Opukując jego filmy, zbyt często słyszy głuche echo. Reżyser „Kilera” jawi się w jego książce jako postmodernista, dla którego „zabawa kinem” tożsama jest z siermiężnym mieleniem schematów i tanimi intertekstualnymi gierkami, jako komentator rzeczywistości, który zadowala się drobnymi prztyczkami, jako artysta, który ma dla widzów jedynie komunikaty w stylu: „nigdy nie jest za późno, by próbować znaleźć szczęście”. Fragment, w którym Majer pisze, że obsadzenie w „AmbaSSadzie” Nergala w roli Ribbentropa i włożenie w jego usta kwestii: „Zawsze chciałem być muzykiem”, stanowi „dowcip wyższego rzędu”, przynosi ponadto konstatację, że nawet humor Machulskiego często bywa rzędu dość niskiego. Trudno tylko jednoznacznie stwierdzić, czy takie wrażenie jest winą portretowanego, czy portrecisty.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.