Stawka większa  niż kino
fot. Krzysztof Wellman

Stawka większa
niż kino

Łukasz Maciejewski

Stworzył postać kapitana Klossa, nakręcił „Kolumbów”, „Do widzenia, do jutra…”, „Trzeba zabić tę miłość”. Jeden z najwybitniejszych polskich reżyserów, Janusz Morgenstern, powraca z nowym filmem

Jeszcze 2 minuty czytania

Temat jest jednak delikatny. Na pewno nikt nie chciałby urazić twórcy tak wartościowego jak Janusz Morgenstern, ale jednak trudno ukryć, że najnowszy film reżysera, „Mniejsze zło”, jeszcze na kilka tygodni przed ostatnim festiwalem w Gdyni typowany jako murowany kandydat do głównych nagród, okazał się jednym z najsmutniejszych rozczarowań imprezy.

To prawda, film nie jest ponurą katastrofą czy kompromitacją. Nic z tych rzeczy. „Mniejsze zło” to solidne i przyzwoicie zrealizowane kino, ale kino bez żadnego znaczenia. Podejrzewam, że dla reżysera, który w przeciwieństwie do większości swoich kolegów kręcił filmy bardzo rzadko i tylko wtedy, gdy – jak sam twierdził – miał absolutną pewność co do sensu podjęcia takiego zadania, obojętność widza jest porażką o wiele dotkliwszą niż kontrowersyjne przyjęcie.

„Mniejsze zło”, reż. Janusz Morgenstern.
Polska 2009, w kinach od 23 października 2009
W „Całym czasie” Janusza Andermana, powieści, która stanowiła literacki pierwowzór scenariusza „Mniejszego zła”, bohater był szują. Bezwiednie przejmując oportunistyczne kalki wyniesione z rodzinnego domu, stanowił kwintesencję peerelowskiego Zeliga. Jego „zbrodnie” były jednak na skalę czasów. Liche kłamstwa, tandetne romanse, plagiat. Chciał żyć wygodnie, chciał być lubiany, chciał się podobać. Najlepiej wszystkim: dziewczynom i kolegom, partyjnym i kościółkowym, „Solidarności” i PZPR-owi. Wszystkim jednak się nie da… Ludzie bez kręgosłupa wcześniej czy później zostaną pogruchotani. Trzeba mieć osobowość, własne kolory, inaczej zostaniemy skazani na drugorzędność.

Morgenstern przesunął akcenty. To, co w literaturze było ostre, w filmie zrobiło  się mdłe. Kamil (kolejna poroniona rola Lesława Żurka) nie jest bohaterem ani pozytywnym, ani negatywnym. To zwyczajne mydło, Pan Nikt. Przez bite dwie godziny chłopaczek bez właściwości przechadza się po ekranie z dwiema dyżurnymi minami, kłamie i kradnie, ale dlaczego oszukuje swoje narzeczone albo w jakim celu kradnie cudze myśli, nic a nic nas nie obchodzi. Nie można bowiem zrobić atrakcyjnego filmu z nieatrakcyjnym bohaterem, nawet jeżeli takiemu pomysłowi przyświecają najbardziej szlachetne intencje. Morgenstern chciał mieć ciastko i zjeść ciastko. Opowiedzieć o PRL inaczej: niby ostrzej, ale tak naprawdę łagodnie. To jednak fałszywka.

W filmie „Mniejsze zło” nie chodzi ani o dobro, ani zło. Na drodze Kamila pojawiają się dziwne panie i dziwni panowie (cały zastęp gwiazd polskiego kina w mikronowych epizodach). Panie na jego widok od pierwszej sekundy dyszą z ekstazy, panowie zaś próbują z marszu kupić Kamila do własnych ideologicznych interesów, tymczasem bohater, niezależnie czy sprzedaje się seksualnie (rozzuchwalonym damom), czy intelektualnie (ponurym facetom), pozostaje wciąż tą samą nieciekawą figurą. Pionkiem bez sensu. Postawionym w filmie bez znaczenia.

Zapomnijmy więc o „Mniejszym złu”, tym bardziej że zarówno twórczość, jak i osobowość Janusza Morgensterna są dla mnie synonimem „większego dobra” polskiego kina. Trudno tego reżysera nie lubić. Miałem szczęście rozmawiać z nim wiele razy i zawsze były to spotkania radosne. Janusz Morgenstern jest uosobieniem radości życia w starym, lepszym stylu. Naprawdę wszystkich znał, o każdym pamięta. Z równą swadą opowiada o balangach z Krzysztofem Komedą, przyjaźni z Markiem Hłaską, podrywaniu dziewczyn i odkrywaniu aktorów. A to właśnie Morgenstern odkrył dla polskiego kina m.in. Cybulskiego i  Jankowską-Cieślak, a ważne, przełomowe role w jego filmach zagrali również Olbrychski, Kobiela, Jędrusik, Krzyżewska, Gajos, Wiśniewska, Trela, Jachiewicz, Kaczor…

Uśmiechnięty, pogodny i zrelaksowany – wewnętrzny spokój  Morgensterna był w radykalnej kontrze do artystowskiego niepokoju jego sławnych kolegów: Wajdy, Polańskiego czy Kutza. Spolegliwy i wyciszony charakter reżysera sprawiał, że przez wiele lat pozostawał w ich cieniu, a przecież dzisiaj widać wyraźnie, że jego własna filmografia w niczym nie ustępuje największym.

Filmy Morgensterna mają klasę. Reżyser, portretując ludzi pozbawionych własnego nazwiska („Mniejsze niebo”), pokazując miłość z podciętymi skrzydłami („Trzeba zabić tę miłość”) albo beznadziejną walkę z alkoholowym nałogiem („Żółty szalik”), dobrze wiedział, że w kinie mniej znaczy często więcej. Unikał przesady, histerii i dezynwoltury. Kino Morgensterna nie było nigdy życiem złapanym w locie ani gazetą codzienną. I chociaż twórca „Godziny W” ma na swoim koncie kilka tytułów typowo konfekcyjnych („Jutro premiera”, „Dwa żebra Adama”), a niektóre z jego filmów są już zupełnie zapomniane („Życie raz jeszcze”, „Potem nastąpi cisza”), z kolei inne ciągle czekają na odkrycie („Mniejsze niebo”), to przecież właśnie Morgensternowi zawdzięczamy filmowe ocalenie prozy Stanisława Dygata („Jowita”), jeden z najlepszych polskich seriali w historii („Kolumbowie”) czy wreszcie kultową serię wszech czasów: nakręconą wspólnie z Andrzejem Konicem „Stawkę większą niż życie”.

Kawalerowicz, Munk, Wajda, Konwicki, Kutz, Polański, Morgenstern – filmowy dream team polskiego kina. Większość z nich działała wspólnie. Mieli podobne wspomnienia. Po drugiej wojnie światowej zaczynali wszystko od nowa. Poranieni, zawstydzeni, pozbawieni przeszłości. Morgenstern już w 1956 roku, wspólnie z Tadeuszem Chmielewskim i Kazimierzem Kutzem, złożył scenariusz nowelowego filmu, który miał być pierwszym obrazem o Powstaniu Warszawskim. Pomysł przepadł w cenzurze, co na wiele lat stało się utrapieniem reżysera. Pomagał innym, podsuwał świetne pomysły, ale  sam aż do 1960 roku nie mógł zadebiutować. „Komisja scenariuszowa była moim przekleństwem” – przyznał po latach.

Zanim więc Morgenstern nakręcił swój debiutancki film, pracował przede wszystkim jako asystent, drugi reżyser (wspólnie z Wajdą zrealizował całą trylogię wojenną: „Kanał”, „Popiół i diament” i „Lotną”). No i stworzył mit Zbyszka Cybulskiego – najpierw nakłonił Andrzeja Wajdę do obsadzenia aktora  w „Popiele i diamencie”, a następnie wymyślił najsławniejszą scenę w polskim kinie: legendarną sekwencję z płonącymi kieliszkami spirytusu. Również Morgensternowi zawdzięczamy słynne długie ujęcie, antycypujące tragiczny los bohaterów wcześniejszego filmu Wajdy, „Kanału”.

Pierwszym autorskim dziełem Janusza Morgensterna było „Do widzenia, do jutra…” z 1960 roku. To wyzywający debiut – zanim do Polski trafiły filmy francuskiej Nowej Fali, Morgenstern nakręcił najlepszy rodzimy film nowofalowy. Odtwarzając atmosferę gdańskiego teatrzyku „Bim-Bom”, w którym działali m.in. Kobiela i Cybulski, reżyser pokazał alternatywną atmosferę młodości tamtego czasu. Bez wybuchu bomb, powojennych blizn albo oportunistycznych hołdów dla nowych czasów. W „Do widzenia, do jutra…” młody chłopiec (Cybulski) po prostu zakochiwał się w dziewczynie (Tuszyńska). Dziewczyna była piękna, młodzi ludzie grali w tenisa, pili szampana i śpiewali piosenki – prawie tak samo jak dzisiaj. Może byli tylko mniej sentymentalni i trochę przestraszeni – zbyt dobrze pamiętali niedawne czasy, kiedy marzenia były towarem deficytowym, a spódniczki dziewczyn przykrywały blizny rzeźbione przez „szkło bolesne/ obraz dni/ które czaszki białe toczy” z wiersza Baczyńskiego.

To zdumiewające, jak niewiele się ten film zestarzał. Prawie 50 lat po premierze „Do widzenia, do jutra…” ma ciągle nowofalowy wdzięk, zachwyca także niezwykłą urodą poetyckich dialogów, napisanych przez Morgensterna, Kobielę i Cybulskiego, który dwa lata po „Popiele i diamencie” zagrał po prostu siebie. Na długo przed erą blogów i dokumentalnych pamiętników, twarz filmowego Jacka nieustannie nakłada się na twarz prawdziwego Zbyszka, współzałożyciela legendarnego „Bim-Bomu”. Oczywiście, bardzo chcemy widzieć w tej twarzy Cybulskiego, ikonę polskiego kina, ale w „Do widzenia, do jutra…” widzimy raczej cudownego, roztargnionego, bałamutnego chłopca. Jacek chce być królem życia. I chce znaleźć królewnę na życie. To Margueritte – piękna córka zagranicznego konsula. Niestety, dziewczyna jutro wyjeżdża. Chyba na zawsze. Całe życie musi zmieścić się im zatem w jednym długim, parnym dniu. Teresa Tuszyńska jako Margueritte jest w filmie tak śliczna jak najpiękniejsze wyobrażenie o rozbudzonej i rozkochanej kobiecości. A Cybulski? To Mały Książę, który wreszcie odnalazł swoją różę. Na krótko, na chwilę. Zarazem na zawsze. Bo takie róże nie więdną przecież nigdy.

Zresztą, po kilkunastu latach, Morgenstern nakręcił inny przejmujący film o tym, co mogło się stać z tamtą powojenną miłością w zupełnie nowych czasach. „Trzeba zabić tę miłość” (1972) według scenariusza Janusza Głowackiego było trafną diagnozą uczuć młodych ludzi, którzy razem z młodością przegrali dojrzałość. Jeszcze nie zdążyli się wyszumieć, nacieszyć tanim winem i perwersyjnym kinem, a już stracili złudzenia. Magda i Andrzej oblali egzaminy na studia. Bywa. Ona (wstrząsająca rola młodziutkiej Jadwigi Jankowskiej-Cieślak) dorabia teraz jako salowa, za rok chce znowu zdawać na medycynę; on nie ma pomysłu na życie. W gruncie rzeczy nie mają oboje. Miotają się w swoich domach, rodzinach. Nie mają gdzie mieszkać, nie wiedzą co robić. Także ze sobą, z tą ich głupią, niepotrzebną nikomu miłością. Trzeba ją zabić.

Być może zestarzały się w tym filmie dialogi, niezrozumiały jest już społeczny kontekst, ale na pewno ciągle aktualne pozostaje przesłanie o wewnętrznym pęknięciu człowieka. O nieudanym locie motyli z podciętymi skrzydłami. Do historii kina przeszła także wspaniała finałowa scena, w której dozorca budowy (Jan Himilsbach) przywiązuje ładunek trotylu do szyi swojego jedynego towarzysza – psa, po czym ucieka do szopy. Pies oczywiście rusza za nim. Każdy zabija swoją miłość. Ciągle.

Janusz Morgenstern ma dzisiaj 87 lat – to naprawdę piękny wiek. Przeżył w zasadzie wszystkie pokoleniowe epoki, mody i style, pozostając w pewnym stopniu nieskażony. Środowisko filmowe jest trudne. Często nadmiernie złośliwe, bywa że chamskie. Jednak Morgensternowi udało się zachować twarz. Ani razu nie spotkałem się z krytyczną opinią na jego temat. Nie tyle w znaczeniu zawodowym – wszyscy wiedzą, że jest i był jednym z najlepszych fachowców – co w sensie „ludzkim”. Morgenstern to chyba najbardziej lubiany polski reżyser. Stawka większa niż kino.