Plama na obrusie

Plama na obrusie

Agnieszka Sabor

„Invisible maps” Andrzeja Kramarza wymykają się wszelkim definicjom opisującym publikacje fotograficzne. Niewiele książek stworzono z takim szacunkiem dla czytelnika, wiarą w jego uważność i wrażliwość

Jeszcze 2 minuty czytania

Matematyczna precyzja ustępuje miejsca spojrzeniom i wrażeniom, podejrzeniom i wyobrażeniom, obserwacjom i domysłom. Potrzeba katalogowania przegrywa, dzięki Bogu, z nieskończonością wyboru ścieżek, którymi można podążyć. Podróż z punktu A do punktu B zamienia się w wędrówkę bezcelową, ale pełną sensów.

W niewidzialnych mapach Andrzeja Kramarza nie znajdziemy róży wiatrów, skali, legendy. Nie ma podziału na północ i południe, wschód i zachód. Nie ma tytułu na okładce, podpisów pod zdjęciami. Ba, nie ma nawet informacji, gdzie i kiedy autor zrealizował ten projekt (wiemy jedynie, że fotografował na obszarze 0,17 hektara)! Całość możemy oglądać od lewej do prawej, albo od prawej do lewej. Z góry na dół i z dołu do góry.

Andrzej Kramarz, „Invisible maps”. Muzeum
w Gliwicach, 88 stron, w księgarniach od maja 2014
Wszystkie te manewry nie są znakiem chaosu, ale wyborem prywatnej drogi przez obrazy. Drogi spontanicznej, pełnej niespodzianek, zagadek, ale (potencjalnie) spójnej, a to znaczyłoby bajkowej, czyli wyzwalającej – bo w klasycznej bajce droga to zawsze dojrzewanie, nieważne, ku życiu czy ku śmierci.

„Invisible maps” odpowiadają potrzebom tych, dla których mapa – nawet ta „rysowana” zdjęciami – wykracza daleko poza rzeczowy katalog poszczególnych elementów przestrzeni, zapewniając bezpieczeństwo poruszania się albo trwania w miejscu.

Jest w tych fotografiach ślad konkretnych historii. Ślad pozwalający na wstydliwą intymność podglądactwa, które pasożytniczo karmi się rozlanym na papierze szyfrem szkolnego atramentu, brudnym zaciekiem na ścianie, znakiem na zapadającej się podłodze, plamą na obrusie, pustymi, porzuconymi wieszakami, zbutwiałą fotografią z rozmytymi aż po granice abstrakcji postaciami nieznajomych.

Patrząc na to wszystko, można podjąć niezdarne poszukiwania adresu i imion właścicieli porzuconych przedmiotów. Można je także wymyślić. Ale naturalniejsza jest chyba inna reakcja: mimowolnie zaczynamy zapełniać brakujące miejsca wyobrażeniami zbudowanymi z fragmentów naszych własnych życiorysów. Tu i teraz miesza się z nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kiedy. Powstaje zupełnie nowa jakość. Do książki Kramarza dołączona jest wkładka z komentarzem antropologa Dariusza Czai, odczytującego ją przez własne doświadczenia, lektury, oczekiwania. Można by sobie wyobrazić setki takich wkładek, różniących się od siebie diametralnie, ale równie uprawnionych.    

Niewidzialne mapy przypominają nieco zapomniane, odpadające od ściany freski w zrujnowanym, zawilgoconym kościele. Zyskują fakturę. Ale wilgoć jest w tej książce ważna nie tylko jako znak rozpadu. Gdzieś w połowie książki zauważamy fotografię, której główne osie wyznaczone są „rozklejonymi” grzybem ścianami otwierającymi opuszczone domostwo na przyrodę, która coraz odważniej wkracza do środka. Grube, mięsiste liście, rosłe paprocie i skrzypy jakby z prehistorycznej dżungli i gęste mchy zagarniają wszystko. Ślady farby zaczynają przypominać obłoki muszek. Zapiski – jakieś wije czy gąsienice. W końcu nadgniły materac, brudna narzuta w kwiatki, zapomniany rachunek stają się integralną częścią natury – z całą jej biologiczną witalnością i powtarzalnością. Obserwowanie tej przemiany w równym stopniu budzi grozę, co fascynuje.

Czegoś podobnego doświadczamy, czytając opisy opuszczonego, starożytnego miasta zawłaszczonego przez stado małp z „Księgi dżungli” Rudyarda Kiplinga. Ale zaglądając pod szkiełko mikroskopu. Bo też „Invisible maps” odsyłają nas zarówno do makro-, jak i mikroświatów. Każą podążać w dal – ale także w głąb. Szukać tego, co kryje się za linią horyzontu i z uwagą analizować kroplę wody. Czym są drobne, jasne punkciki na czarnym tle? Odległym gwiazdozbiorem czy tylko chmarą robaczków świętojańskich na nocnym niebie? A może jednym i drugim?

W tym miejscu ktoś mógłby nabrać podejrzenia, że autor ociera się o homiletykę, wszystko jedno, pesymistyczną czy optymistyczną; że np. ilustruje maksymę omnia vincit natura, tak mocno wpisaną w historię kultury, że zbanalizowaną, albo że pisze kolejną opowieść o przemijaniu, czy bardziej jeszcze o zanikaniu. Ktoś inny z łatwością zarzuciłby mu błyskotliwy estetyzm. 

Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Po pierwsze, mimo prób ucieczki od metafizyki  w kierunku polityczno-socjologicznych utopii, którymi niemal wyłącznie zajmują się współcześnie filozofia, literatura i sztuka, kwestia przemijania determinuje każdego z nas w stopniu absolutnym. Dotyka ono także pamięć. Ireneusz Kania zdefiniował problem mocno: poza przemijaniem – i wszelkimi kryjącymi się za nim pytaniami – żadna kwestia nie jest istotna.

Po drugie, wbrew pozorom zdjęcia Kramarza nie są poetyckie. Przeciwnie: mają precyzyjną strukturę równania chemicznego. Ich estetyczność nie jest celem samym w sobie. Może pojawiła się jako efekt uboczny, gdy systematyzujące spojrzenie fotografa z pozornego chaosu wyodrębniło pierwiastki sensów i zestawiło je w swoistą tablicę? Może estetyczność była najbardziej adekwatnym, klarownym sposobem zapisu równania, które miałoby potwierdzić bądź zaprzeczyć tezie, że przemijanie to nic więcej niż zmiana.

Jeśli to twierdzenie by się potwierdziło, wtedy okazałoby się, że nic innego, ale właśnie przemijalność chroni miejsca pozornie zdegenerowane, opuszczone, dziczejące vis-à-vis plastikowej martwoty rozlicznych nie-miejsc ponowoczesności, od początku sterylnie pozbawionych indywidualnych historii.

To moja prywatna, wybiórcza lektura „Invisible maps”. W końcu siłą tej książki – i świadectwem odwagi autora – jest niczym nieograniczona otwartość na interpretacje.