Podszepty szaleństwa

Podszepty szaleństwa

Michał Walkiewicz

Dwa filmy: „Serafina” kontra „Solista”. Opowiadając o innej sztuce, kino ma dwa wyjścia – może traktować ją jak przyjaciela od serca albo nadwrażliwe dziecko, zanurzone we własnym świecie

Jeszcze 2 minuty czytania

Wiele łączy Serafinę z Senlis, francuską malarkę-prymitywistkę, żeńską wersję Nikifora Krynickiego, z Nathanielem Ayersem, który jeszcze kilka lat temu grywał na wiolonczeli i skrzypcach pod wiaduktami Miasta Aniołów. Oboje poświęcili życie sztuce, dla obojga obcowanie ze sztuką miało wymiar epifaniczny i skończyło się w matni choroby psychicznej. Oboje mieli swoich mecenasów i nie szukali poklasku u szerokiej publiczności. Paradoksalnie, muszą teraz rywalizować o jej względy. Francusko-belgijska „Serafina” Martina Provosta pokazuje bohaterkę, która zgodnie z imperatywem katolickiej wiary dostrzega w swoim talencie boski dar. Ułuda przemawiania w imieniu wyższej instancji ustawia ją na kursie kolizyjnym z realnym światem. W amerykańskim „Soliście” Joe'ego Wrighta, Ayers pokonuje ścieżkę od utalentowanego dzieciaka, przez dobrze rokującego ucznia prestiżowej akademii muzycznej, po schizofrenika koncertującego dla bezdomnych i gołębi. W pierwszym filmie sztuka malarska zostaje pokazana na wielu płaszczyznach, a jej wpływ na ekranową rzeczywistość podlega interpretacji i ocenie. W drugim muzyka, choć jest dla bohatera cierpieniem i zbawieniem, początkiem i końcem, zostaje przygnieciona ciężarem społecznikowskiej misji i ginie pod naporem siermiężnej publicystyki.

Szaty pięćdziesięcioletniej Serafiny Louis mają kolor ścierki, którą kobieta szoruje podłogi u Wilhelma Uhdego – bogatego kolekcjonera sztuki z Paryża, który uciekł na prowincję, żeby odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku. Zapytana o sens życia polegającego na usługiwaniu innym, nie daje się zbić z pantałyku i ucisza mieszczucha dobrze wymierzonym fragmentem Pisma Świętego. Potem wraca do roboty: pierze, sprząta, modli się za siebie i za całe Senlis. Tworzy nocami, maluje głównie kwiaty, które czasem wyglądają jak rośliny z rajskiego ogrodu, a kiedy indziej przypominają chwasty z najniższych kręgów piekła. Gdy znudzony pretensjonalnym towarzystwem z wyższych sfer Uhde zatrzyma wzrok na jednym z namalowanych przez Serafinę obrazów i w konsekwencji stanie się mecenasem artystki, zainicjuje to reakcję łańcuchową. Obietnica awansu artystycznego zrodzi marzenie o awansie społecznym, a kolejne sukcesy umocnią przeświadczenie o niebiańskim posłannictwie. Wkrótce nadchodzi jednak I wojna światowa, a potem Wielki Kryzys, który odchudza portfel Uhdego i hamuje karierę Serafiny. Na domiar złego zmieniają się kanony estetyczne. Obrazy Serafiny, wciąż boskie i wzniosłe, naiwne i szczere, stają się po prostu niemodne. Anioły szybujące nad kobietą spadają na bruk – na wpół oszalała malarka wychodzi na ulice miasteczka w białej sukni z welonem i rozdaje swój dobytek sąsiadom.

„Solista”, reż. Joe Wright. Wielka Brytania,
USA 2009, w kinach od 23 października 2009
Serafina umiera samotna i opuszczona w szpitalu psychiatrycznym. Siedemnaście lat później za wielką wodą rodzi się Nathaniel Ayers. Od dziecka trajkocze jak najęty, a milknie tylko podczas gry na wiolonczeli. Dostaje stypendium w prestiżowej szkole Juilliarda. Na sali koncertowej dopadają go „głosy”, schizofreniczne podszepty – w sercu wciąż jest miejsce tylko dla Beethovena, w głowie koncertuje już cały chórek. Gdy zaczepia go dziennikarz „Los Angeles Times”, Steve Lopez, Ayers gra na skrzypcach, które mają tylko dwie struny i wpatruje się w pomnik swojego idola, „Ludwika van”. „Nigdy nie kochałem niczego tak jak on muzykę” – powie wkrótce Lopez i postanowi skruszyć wszystkie pancerze, którymi utalentowany instrumentalista odgrodził się od rzeczywistości.

I bez filmu Wrighta wiemy, że był to początek wielkiej, pięknej i trudnej przyjaźni. Ayers do dziś śpi w pokoju wynajętym przez dziennikarza, pozostał członkiem przygarniającej bezdomnych organizacji LAMP, do której żurnalista go wprowadził. I pewnie do tej pory nie zdał Lopezowi relacji z niedostępnego zwykłym śmiertelnikom królestwa dźwięku (choć, jak utrzymują napisy, Lopez zaczął uczyć się gry na gitarze, więc kto wie?).

„Serafina”, reż. Martin Provost. Francja,
Belgia 2008, w kinach od 23 października 2009
Obydwa filmy powstały w różnych krajach, innych systemach produkcyjnych i oparte są na odmiennych poetykach. Są jednak skrojone pod gusta podobnej publiczności i zbliżonych autorytetów, czyli oscarowej kapituły i wręczającej Cezary Francuskiej Akademii Filmowej (w zeszłym roku film Provosta dostał aż siedem tych nagród!). Najbardziej różnicuje je autorski stosunek do stematyzowanej w fabule sztuki. Siła „Serafiny” leży tam, gdzie niektórzy upatrują jej słabości, czyli w skromności i prostocie formy. To kino estetycznie przezroczyste, w którym doskonale widać, jak kolejne, zawarte w scenariuszu refleksje nakładają się na siebie, tworząc wielopoziomową konstrukcję. Provost wychodzi od czystego psychologizmu. Pokazuje, że to kompleksy klasowe są czynnikiem, który spontaniczną pasję malarską przekształca w utylitarną wartość. Dla zachłyśniętej obietnicą własnego kąta w paryskich galeriach Serafiny malarstwo staje się podwójnym kodem. To jednak nie koniec, bo przecież bogobojna kobiecina musi poszukać usprawiedliwienia dla swoich ziemskich czynów – i tak rodzi się pewność, że rękę wędrującą po płótnie prowadzi sam Pan Bóg. Malarstwo jest dla bohaterki ukochanym dzieckiem, narzędziem społecznej walki, metafizycznym tchnieniem. Katalizuje jej psychozę i prawdopodobnie jest sublimacją miłości fizycznej. Narracje te uzupełniają się i na zasadzie kontrapunktu tworzą z abstrakcyjnego pojęcia sztuki równorzędnego bohatera filmu, który ewoluuje i podlega przekształceniom wraz z rozwojem akcji. Nie ma w tym nic oryginalnego, po prostu reżyser nie boi się powtórzyć truizmu, że to, co niedefiniowalne, nienazwane, zawsze ma wiele imion.

Wright wyszedł z założenia, że nienazywalne powinno pozostać nienaruszalne. Gdy Nathaniel Ayers zaczyna grać, Steve Lopez odrywa się od ziemi, a gwarne miasto zamienia się w salę koncertową. Kamera odpływa w stronę chmur i spogląda z boskiej perspektywy na labirynty ulic, serpentyny autostrad, celebruje harmonię kształtów i faktur. Albo inna scena, gdy Ayers, słuchając trzeciej symfonii Beethovena, odlatuje do krainy barwnych, geometrycznych cudów. Poezja, frenezja, wiatr!

W służbie tej kiczowatej konwencji działa ulubiona figura stylistyczna impresjonistów i symbolistów, czyli synestezja. Nie od dziś wiadomo, że w niewprawnych dłoniach to narzędzie zagłady dobrego smaku. Po kilku aksjomatycznych definicjach wyplutych w słowotoku przez Nathaniela (nawet w ustach wokalisty zespołu „Feel” pytanie: „czym jest piękno?” nie brzmiało jak pytanie retoryczne!) dyskursywna warstwa utworu ulega rozpadowi. Skoro nie da się nic ciekawego powiedzieć o muzyce, która wszak ma związek ze wszystkim, co bohater robi, myśli i czuje, trzeba porozmawiać o jego bezdomnych kumplach. Wizyta w noclegowni jest kształcąca i niezwykle angażująca społecznie. Tylko kogo tak naprawdę ci rozbitkowie obchodzą? Nathaniel Ayers jest interesującą postacią, bez dwóch zdań. Pytanie, dlaczego? Bo jest szaleńcem bez dachu nad głową? A może dlatego, że jest szaleńcem bez dachu nad głową, któremu, cytując Lopeza, „za cały świat starczają dwie struny”?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.