Jeszcze 2 minuty czytania

Joanna Krakowska

KONFORMY:
Alternatywa

Joanna Krakowska

Joanna Krakowska

Penny Arcade, prawdziwa gwiazda nowojorskiego queerowego undergroundu, jakkolwiek „gwiazda undergroundu” brzmi oksymoronicznie, wrzeszczy na widzów aż miło:

„Coś wam powiem, wam, którzy chodziliście na kursy women studies, black studies, queer studies. Ja tego wszystkiego uczyłam się na własnym ciele, na ulicy, a nie na welurowej sofie z sześcioma kolegami z grupy. Dla mnie poprawność polityczna to jest mieszczańska wartość...”.

Więc mówi, co jej się żywnie podoba, choć niekoniecznie ma z tego tytułu same profity – jej queer to przecież radykalny nonkonformizm. Ale słynny Quentin Crisp, o którym Sting śpiewał piosenkę „Englishman in New York”, powiedział jej kiedyś, żeby się nie martwiła, że wszyscy mają do niej pretensje, bo czas jest dla nonkonformistów łaskawy...

 

Rozglądam się wokół, by zobaczyć, ile i ilu z nas ryzykuje naprawdę i ryzykuje świadomie, nie oglądając się na to, co myślą koleżanki i koledzy. Nie, nie w mainstreamie, w niszach – niszowe koleżanki i alternatywni koledzy. Ilu przedkłada swobodę własnego ego nad przyjemność pompowania go głaskami i poklaskiem. Kto potrafi coś palnąć z głębi serca, nie zastanawiając się nad konsekwencjami dla własnego wizerunku i towarzyskiego umocowania, politycznie nieostrożnie, etycznie niepewnie, ideologicznie poza skalą. Każde takie palnięcie we własnym środowisku jest bezcenne, bo zakłóca homeostazę, mąci wodę, zmusza do myślenia i formułowania myśli. Polityczna polaryzacja jest nudna, polityczna kontrowersja – bezcenna. Na osi prawo-lewo nic nie mamy już sobie do powiedzenia. Co innego rozmawianie diagonalne – to rozkosz, a czasem może nawet rodząca się nadzieja na alternatywę...

Nosić by więc na rękach Katarzynę Bratkowską, że ciągle zakłóca. Że zmusza, by się z nią nie zgadzać albo jej bronić przed kolegami z tej samej (welurowej) kanapy, że wścieka i oburza, że sobą ryzykuje. Ale nosić by też na rękach Joannę Szczepkowską, że zawsze powie coś takiego, że niby bardzo nie ma racji, a jakoś ma. Że zanim zakłóci nam dobre samopoczucie, zawsze najpierw zakłóci je sobie. Że sobą ryzykuje. Obie, każda na swój sposób, ujawniają i wywlekają na światło dzienne różnice (etyczne, estetyczne, strategiczne) między nami, które polaryzacja prawo-lewo na co dzień niweluje, zaciemnia, wypiera z dyskursu. I demaskują system uwikłań, których tylko po części jesteśmy świadomi. „Gazeta Wyborcza” wyrzuciła Szczepkowską, odsłaniając swoje zawstydzające oblicze: „nie chodzi o to, że Szczepkowska pisze gdzie indziej, chodzi o to, co pisze”. W felietonach. Na litość boską, w felietonach?! Znaczy Słonimskiego też by wyrzucili. Bratkowska raz po raz powoduje, że podnosi się fala protestów pod hasłem „nie o to chodzi, co Bratkowska robi, tylko w jakim kontekście”. Obie, każda na swój sposób, wymuszają określanie się tam, gdzie określać się niewygodnie – gdzie każda i każdy z nas poznaje granice własnej tolerancji, gdzie można podać w wątpliwość własny liberalizm, anarchizm, przywiązanie do wolności słowa czy wręcz rozpoznać w sobie skłonność do symbolicznej przemocy. Na spolaryzowanej scenie prawo-lewo robić tego nie trzeba – tam wszystko jest jasne. Jakiekolwiek twórcze zakłócenia i kontrowersje możliwe są więc tylko asymetrycznie i diagonalnie.

Te zakłócenia i kontrowersje okazują się kluczowe, jeśli myśleć o polityce kategoriami alternatyw, a nie wiecznej kontry, kontestacji, protestu, sprzeciwu, rewizji i obalania. Jeśli myśleć o skutecznej zmianie strategii z krytycznej na alternatywną. Bo krytyczna w wielu punktach wyczerpała się, wypaliła, a co więcej nieraz okazała się przeciwskuteczna – utrwalając poddawane krytyce mity, autorytety, paradygmaty. By nie szukać daleko. Weźmy powstanie warszawskie, którego rosnący kult wydaje się największym i najskuteczniej realizowanym projektem kulturowym, na jaki stać III RP.

Jedną z mistrzowskich strategii  piarowskich w tym projekcie było zapraszanie do realizacji rocznicowych spektakli w Muzeum Powstania Warszawskiego najbardziej krytycznych twórców teatralnych, powiedzmy (w pewnym uproszczeniu), że znanych z zaangażowania, nonkonformizmu i kontestacji polskich mitów. Ich przedstawienia z reguły nie były apologią powstania, nigdy nie pieściły stref martyrologicznych, nie sprzyjały masochistycznym uniesieniom. Co z tego? Były częścią rocznicowego rytuału, który skutecznie utrwalał inkryminowany projekt polskości ufundowany na trupach. Ale krytyka mitu służyła mitowi tylko przez siedem lat. W tym roku w obchodach nie przewidziano subwersywnych strategii – oratorium Krystyny Jandy zapewni okrągłej rocznicy dekoracyjne wzruszenia.

To jest nauczka – jedna z wielu, by zaprzestać krytycznego odnoszenia się do „dziedzictwa”, a wziąć się na serio za tworzenie nowego. Przy okazji awantury o „Golgotę Picnic” nieraz przywoływano hasło Jacka Kuronia o zakładaniu własnych komitetów. Nawet jeśli do kontekstu protestów w sprawie odwołania „Golgoty” średnio to pasowało, to przecież to hasło jest aktualne bardziej niż kiedykolwiek.

Alternatywa. Palący priorytet – polityczny, etyczny, kulturowy, artystyczny, społeczny, wszelki. To jedyna szansa na przezwyciężenie polaryzacji, w której opowiadanie się ciągle wobec tych samych kwestii i atakowanie konsekrowanych narracji i beatyfikowanych autorytetów tylko je wzmacnia i czyni nieodzownymi dla jakiejś fantazmatycznej polskiej racji bytu. Otóż nie, nie ma takiej raz na zawsze danej racji, nie jesteśmy skazani, by do końca świata określać się wobec powstania warszawskiego, romantyzmu, Kościoła i Peerelu. Jest parę innych tematów, dotąd poza zbiorowymi emocjami, bo nieraz poza ogólnodostępną wiedzą, wokół których mogą powstawać alternatywy. To dotyczy zarówno ekonomii i organizacji społecznej, jak i historycznych odwołań czy artystycznych zjawisk dotąd deprecjonowanych. A że zatrważająca, bo nie do końca uchwytna konserwatyzacja instytucji publicznych alternatywom nie sprzyja – to jasne.

Weźmy, znowu przykład teatralny, ministerialny konkurs na inscenizację dawnych dzieł literatury polskiej „Klasyka Żywa”. W jego wynikach ani śladu jakiejkolwiek próby zakwestionowania kanonu, żadnej repertuarowej kontrpropozycji. Hasło „klasyka” i hasło „alternatywa” wykluczają się nawzajem? Zapewne. A może jednak dałoby się pierwsze przez drugie zdefiniować na nowo? Dzisiaj chyba każdy, kto wydaje pismo, uprawia sztukę, współtworzy instytucję publiczną, uczelnię czy placówkę badawczą, musi zadawać sobie pytanie, czy jego projekt badawczy albo artystyczny, program, konferencja, panel albo tekst sprzyjają wolności czy też ją ograniczają, formatując w duchu konserwatywnych dyskursów. Czy sprzyjają alternatywom, czy utrwalają stare dogmaty, które pożywią się wszystkim – także buntem. I na dłuższą metę ograniczają wolność, ustanawiając hierarchie decydujące o tym, co wartościowe, o tym, co słuszne i o tym, jak należy żyć. Wygląda więc na to, że nadchodzą czasy osobistej odpowiedzialności za wolność, a zatem także czasy zatrważającego konformizmu, którego będziemy – już jesteśmy – świadkami (uczestnikami?). 

Tworzenie alternatyw i budowanie wokół nich nowych wspólnot pociąga oczywiście za sobą zawsze indywidualne ryzyko – ośmieszenia, protekcjonalizmu, izolacji, niepowodzenia. To jasne, że zwolennicy zastanego – oplują i to naprawdę trudne, kiedy trzeba wyjść we własnym środowisku przed szereg kontestatorów z pozytywnym pomysłem. Na pociechę pozostaje myśl starego homoseksualisty: nonkonformiści muszą czekać, ale czas będzie dla nich łaskawy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.