Architektura bimbania
fot. Maciej Zakrzewski, Malta Festival Poznań 2014, projekt przestrzeni Generatora Malta - Atelier Starzak Strebicki

Architektura bimbania

Maciej Frąckowiak

Potencjał drzemiący w bimbaniu podchwytują ostatnio w Polsce letnie festiwale, konsekrując w ten sposób ową zacną formę obecności w przestrzeni. Nie trzeba się już z tym kryć ani nawet samemu organizować koca

Jeszcze 3 minuty czytania

Miasto do góry brzuchem

Bimbanie w przestrzeniach miasta staje się coraz bardziej sexy. Nic dziwnego, pozwala się demonstracyjnie wypiąć, buntować na leżąco. Gwizdać sobie na miasto rozumiane jako centrum produkcyjne, think-tank czy ognisko działalności społecznej. Dać odpór przymusowi aktywizacji i nic sobie z tego nie robić, bo przecież i tak całe to nawoływanie o naszą aktywność służy przede wszystkim tym, którzy do niej zachęcają. Dobrze byłoby zrobić im wszystkim na złość i przysnąć.

Ktoś tam może i trochę pomarudzi, że obywatel na hamaku to żaden obywatel, ale kto powiedział, że w przestrzeniach publicznych można tylko defilować. Złamanie tego przestrzennego kodu sprawia radość na podobnej zasadzie, jak założenie trampek do garnituru albo wejście na eleganckie przyjęcie z dwudniowym zarostem. Poza tym przebimbać trochę czasu można choćby po to, żeby potem tego żałować. Zawsze można wtedy wrócić do spraw bardziej produktywnych. Przeciągnąć się, rozmasować kark i powiedzieć sobie „dobra, czas wracać”. Bo mamy do czego. Jesteśmy wygrani.

Bimbanie wiele zawdzięcza ciału. Otwiera na doznania, przypomina o drobnych czynnościach sprawiających radość. Na przykład takie wylegiwanie na plecach. Powieki stają się półprzezroczyste, jak się je otworzy i zamknie, to przez chwilę wydaje się, że ciągle widać słońce. Jak się z kolei jest na hamaku, to da radę się też pobujać, wyciągnąć nogi, wyprężyć grzbiet, poszukać i znaleźć swój punkt ciężkości. W materacu powiercić tyłkiem, jak w piasku na plaży, żeby znaleźć wygodne oparcie, wspinać się na wybrzuszenia. Bimbanie zaspakaja w ten sposób pragnienie konkretu, namacalności, daje szansę odczuć swoją obecność w określonym środowisku. Jak się jednak przyjrzeć przedmiotom, które mają mu sprzyjać, to okazuje się, że środki, z których czerpią – woda, słońce, wiatr, bujanie – są elementarne także w tym sensie, że oferują poczucie zjednoczenia z, no, czymś większym. Pewnie dlatego duża część narzędzi do bimbania to asortyment samotni. Izolują, pozwalają skupić się na sobie.

Materac miejski – Fajrant, Gdynia Design Days 2014, Miasto+ 5.30.60, projekt i fot. Atelier Starzak Sterbicki

Potencjał drzemiący w bimbaniu podchwytują ostatnio letnie festiwale, konsekrując w ten sposób ową zacną formę obecności w przestrzeni. Nie trzeba się już z tym kryć ani nawet samemu organizować koca. Leżaki stoją, a hamaki wiszą na centralnych placach i bulwarach. Mają uprzystępnić przestrzeń, stworzyć w ten sposób audytorium dla programu edukacyjnego czy artystycznego, które bodaj jednym uchem czy okiem, znad kieliszka wina albo przy okazji opalania, uczestniczyć będzie w wydarzeniach, obcować ze sztuką. Działają jak przynęta, zapraszają do obecności, przede wszystkim tych, którzy inaczej, na sam wykład, koncert czy pokaz filmu, nie przyszliby w ogóle. A tak przychodzą – zachęceni nie tyle sztuką, ile możliwością niecodziennej obecności w przestrzeni – bez specjalnych wymagań, na luzie. Nie muszę stać pod sceną, nie muszę się w nic wpatrywać i niczego specjalnie słuchać. Tak na dobrą sprawę, to nic nie muszę. Wystarczy, że sobie poleżę. Leżaki i hamaki otwierają w ten sposób festiwale – a za ich pośrednictwem także przestrzeń miejską – na mieszkańców, możliwie szeroko.

Luz to kapitał

Tkwi w tym pewna pułapka, związana z uniwersalizowaniem przyjemności i poczucia swobody, potrzeby obecności w przestrzeni publicznej jako takiej. Moczenie nóg nic nie kosztuje, podobnie jak wygrzewanie się na słońcu nie wymaga specjalnych kompetencji. Mimo to, skutkiem przedsięwzięć, które do takich przyjemności w przestrzeniach publicznych zapraszają, może być nie tylko znoszenie, ale i wzmacnianie społecznych podziałów. Łatwo sobie wyobrazić, że dla wielu próżnowanie pozostaje raczej niepotrzebnym i obcym zbytkiem. Nie wszystkim przestrzeń publiczna kojarzy się z wolnością czy zabawą. Oznacza też obszar przeszkód, wstydu, niepewności. Dochodzą do tego określone kody estetyczne. Projektanci podobnych wygód tworzą je w zgodzie z własnymi wyobrażeniami – i z rezultatów ich pracy korzystają przede wszystkim osoby podobne do nich. Nieco klasowe jest także fetyszyzowanie ciała jako narzędzia poszukiwania doznań, w sytuacji, w której dla wielu jest ono przede wszystkim ciągle narzędziem pracy.

Malta Festival Poznań 2014, fot. Maciej Zakrzewski

Kolejne napięcie polega na tym, że nicnierobienie jest dzisiaj ogromnie produktywne w sensie ekonomicznym. Wystarczy się przejść na któryś z przywiślańskich bulwarów, żeby się przekonać, że rozwój miasta w dużym stopniu opiera się dziś na bimbaniu. Drzemie w nim także ogromny potencjał marketingowy, nie tylko dla prywatnych przedsięwzięć, ale i całych miast. Kaca po budowie miasta na wzór fabryki leczymy na hamakach i leżakach.

I tak można się przez chwilę pobujać, zagiąć trochę rzeczywistość i radować się ze zmiany. W dwadzieścia kilka lat po transformacji nareszcie można się trochę polenić. Stać nas na beztroskę nie tylko w sensie ekonomicznym, ale i światopoglądowym – dojrzeliśmy już na tyle, że poza pracą dostrzegamy także wartość w odpoczynku. Skoro nagromadziliśmy, to pora trochę potrwonić. Jak podkreślał między innymi Thorstein Veblen, amerykański socjolog, próżnowanie jest sygnałem awansu, znakiem statusu, sposobem na budowanie dystansu wobec czasów, miejsc i osób, z którymi nie chcemy się już utożsamiać, bo kojarzą się z koniecznością zaciskania pasa. Problemem jest liczba mnoga – co oznacza owo „my”?

Polska przestrzeń to nie misio

Charles Montgomery, kanadyjski urbanista, pracuje nad koncepcją „miasta szczęśliwego”. Wedle niej, nic tak nie służy rozwojowi miast, jak radość jego mieszkańców. Dobre przestrzenie to takie, które są otwarte już nie tylko dla mieszkańców w różnym wieku i o różnym poziomie sprawności, czy na różnorakie wartości, ale i na przyjemność; produkują euforię. Innowacje, stosunki gospodarcze rozkwitają w miejscach, za które sami mieszkańcy czują się odpowiedzialni, a łatwiej o to poczucie tam, gdzie chcą przebywać i robić różne rzeczy, choćby i wyciągnąć czy pomoczyć nogi.

Coraz większą powszechność hamaków, leżaków i innych sprzętów dedykowanych bimbaniu w polskich miastach można byłoby więc traktować jako wskazanie, że poszliśmy krok dalej także w naszych oczekiwaniach względem przestrzeni publicznych. Trochę tak, jakby udało nam się już zabezpieczyć fundamentalne warunki, takie jak egalitarność, dostępność czy tolerancja na odmienność. Jakbyśmy w przestrzeniach publicznych czuli się do tego stopnia u siebie, że możemy w nie wejść bez napinania się i wypastowanych butów, choćby w kapciach. Problem w tym, że nie do końca tak jest. Warto pamiętać, że festiwale to jednak karnawał – żyją z odwracania porządku. Fakt, że dzisiaj mocno eksploatują bimbanie, świadczy więc raczej o tym, że w dalszym ciągu jest to w naszych miastach coś niecodziennego. Na poznańskim placu Wolności hamaki, leżaki czy pufy były przede wszystkim narzędziem czasowego przystosowania tej przestrzeni do współczesnych oczekiwań, żeby ludzie w ogóle chcieli na tym placu-patelni przebywać w trakcie publicznych wydarzeń, co oznacza, że normalnie z tą przestrzenią aż tak dobrze nie jest. Mało kto chce się do niej przytulić. Chyba nie jest też zbyt różowo z naszym poczuciem swobody w miejscach publicznych, skoro potrzebujemy festiwalowych ram, pewnego zbiorowego akordu, żeby zacząć je w sposób alternatywny wykorzystywać.

Ławka do moczenia stóp w Bałtyku, Grupa Projektowa Tabanda, projekty powstawały specjalnie na festiwal Gdynia Design Days,
którego organizatorem jest gdyński samorząd, Pomorski Park Naukowo-Technologiczny Gdynia oraz Centrum Designu Gdynia /
fot. Karolina Gałuba

Wszystkie ta hamaki niebezpiecznie byłoby też uznać za ilustrację jakiejś większej, systemowej zmiany w myśleniu władz i instytucji miejskich o tym, czym powinna być przyjazna czy przytulna przestrzeń wspólna. Zdarzają się sytuacje, w których, tak jak na placu Wolności, rozmaite instytucje godzą się z tym, że na przykład fontanna mająca celebrować wolnościowy zryw zostanie latem przejęta przez kąpiące się w niej dzieciaki. Innym razem jednak, w dzielnicy Jeżyce, tym samym dzieciom zamieniają plac zabaw w secesyjny salon – rewitalizacja zakładała wybrukowanie większości obszaru kostką marmurową, sadzenie nowych roślin w miejscu boiska i stworzenie alejki ze zdjęciami upamiętniającymi mieszczańską historię tego miejsca. To trochę tak, jakbyśmy ciągle luz traktowali jak inwestycję. Jesteśmy sobie w stanie na niego pozwolić tylko tam, gdzie się nam to opłaci, bodaj wizerunkowo.

Trochę jak dowcip, szczególnie w Poznaniu, brzmi też teza, że wszystkie te hamaki i leżaki znaczą jakąś ewolucję w demokratyzowaniu przestrzeni publicznej, skoro w ramach tego samego Festiwalu Malta, który je w przestrzeni miasta rozstawił, trzeba było odwoływać kontrowersyjne przestawienie Golgota Picnic, ponieważ instytucje publiczne deklarowały niewielką gotowość do zabezpieczenia wolności słowa. Szczególnie w kontekście tego zdarzenia cała ta architektura bimbania przypomina raczej wyspy szczęścia czy obiekty z kosmosu niż oznaki większej zmiany. Trudno o to winić festiwale, w końcu od tego też są, żeby anonsować to, co nowe, wykraczające poza codzienność. Szkoda tylko, że w tym wypadku zaskakujące jest poczucie wolności w przestrzeni publicznej. Bimbanie jest w porządku. Bimbanie jest też przyjemne, przez ten moment wszystko inne można zostawić z boku. Póki co, lepiej to chyba jednak robić z jedną nogą na ziemi.

Autor dziękuje Martynie Baran, Bognie Kietlińskiej, Asi Pańczak, Monice Rosińskiej i Joli Starzak za pomoc w zbieraniu materiałów do tekstu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.