Radości i smutki jazzowej improwizacji
Infant Joy Quintet

Radości i smutki jazzowej improwizacji

Artur Szarecki

Płyta Infant Joy Quintet jest swoistym hołdem dla Alberta Aylera, ojca chrzestnego free jazzu. Wbrew radosnej nazwie kwintetu w ich muzyce najbardziej uwodzi jednak pierwiastek bólu i melancholii

Jeszcze 2 minuty czytania

Infant Joy Quintet to w miarę nowa nazwa na mapie polskiej muzyki improwizowanej. Grupa powstała przed około dwoma laty, jednak – jak to często z jazzem bywa – tworzą ją muzycy posiadający znaczne doświadczenie sceniczne i niejednokrotnie już współpracujący ze sobą w innych projektach. Inicjatorem przedsięwzięcia jest Ray Dickaty, pochodzący z Anglii saksofonista, który grywał z najznamienitszymi postaciami zarówno ze świata jazzu, jak i alternatywnego rocka. Dickaty od pięciu lat mieszka w Warszawie i aktywnie udziela się na lokalnej scenie, m.in. w Trifonidis Free Orchestra, Pulsarusie czy Osaka Vacuum. Jest także założycielem Warsaw Improvisers Orchestra, skąd rekrutują się pozostali członkowie Infant Joy Quintet: Dominik Mokrzewski, Michał Kasperek i Jan Małkowski. Dwaj ostatni grywają ze sobą od lat, a także w trio z Ksawerym Wójcińskim – kontrabasistą znanym przede wszystkim z Hery – który jako ostatni dołączył do formacji.

Nazwa kwintetu nawiązywać ma do dziecięcego entuzjazmu i beztroski, do nieskrępowanej przez reguły świata dorosłych zabawy, która umożliwia wyzwolenie instynktownej, spontanicznej energii i kreatywności. Nic zatem dziwnego, że na duchowego patrona swojej pierwszej płyty zespół wybrał Alberta Aylera, jednego z pionierów freejazzowej rewolucji, który nieustannie podkreślał potrzebę porzucenia wyuczonych schematów i nut na rzecz ekstatycznej, uduchowionej ekspresji.

Dla Aylera muzyka miała płynąć wprost ze zmysłowego kontaktu z instrumentem. W wywiadach ogłaszał nadejście nowej ery, w której to sam saksofon dyktuje dźwięki i – jakby na potwierdzenie – podczas koncertów jego instrument eksplodował tysiącem głosów, które nic nie robiły sobie ze skal i przyjętych zasad gry. Ayler, jak nikt inny, wyczuwał potencjał kreatywnej destrukcji tkwiący w swobodnej improwizacji; oferowaną przez nią szansę obalenia narosłych wokół jazzu norm i konwencji, które krępowały swobodę wyrażania się i zabijały pierwotnego ducha muzyki. Jego celem było więc rytualne oczyszczenie jazzu poprzez koncentrację na właściwościach dźwięku w miejsce konwencjonalnego podziału na rytm, melodię i harmonię. Doskonale rozumiał, że – podobnie jak w sztuce rzemieślniczej – prawdziwy kunszt wywodzi się z elementarnej aktywności cielesnej w bezpośrednim kontakcie z materiałem. Praca nad dźwiękiem, który stawia opór bądź pozwala kształtować się zgodnie ze swoimi właściwościami, pobudza wyobraźnię i prowadzi do poszukiwania nowych, nieznanych wcześniej rozwiązań. Te z kolei, dzięki powtarzalnej praktyce, stają się częścią osobistego języka ekspresji muzycznej.

Infant Joy Quintet „New Ghosts”,
For Tune 2014
Podobne podejście zdaje się przyświecać członkom Infant Joy Quintet, którzy podkreślają znaczenie kształtowania własnych środków wyrazu w bliskim,  niezapośredniczonym przez instytucje, kontakcie z instrumentem. Przy czym, choć tytuł ich debiutanckiej płyty bezpośrednio nawiązuje do twórczości znamienitego poprzednika, w ich muzyce próżno szukać typowych „ayleryzmów” w postaci quasi-folkowych melodii czy marszowych wstawek, które kontrastowałyby z rozszalałą energią kolektywnej improwizacji. Na „New Ghosts” muzyka płynie nieprzerwanym strumieniem dźwięków, zmierzającym do jak najpełniejszego wykorzystania możliwości, jakie daje poszerzony skład: dwa zestawy perkusyjne zapewniają gęste, polirytmiczne fundamenty, rezonujące z głębokim, masywnym dudnieniem kontrabasu, ponad którym rozwijają się dwie niezależne linie saksofonów, naprzemiennie zbiegające się i rozchodzące, ale wciąż pozostające w nieustającej konwersacji. Duch Aylera jest tu niewątpliwie wyczuwalny, ale nie dominuje nad całym brzmieniem, a czasami ulega wręcz swoistemu wykrzywieniu.

Otwierający płytę „Sounds of the Night Sky” zaczyna się dość spokojnie, od majestatycznych dźwięków kontrabasu, delikatnej gry perkusji i lirycznie przeplatających się linii saksofonów, ale dość szybko zaczyna nabierać tempa, rozkręcając się z każdą minutą. Druga połowa utworu to już pełen żaru porywisty pęd improwizacji, oszałamiający zmysły natłokiem bodźców. Tym, co nieco utrudnia pełną immersję w muzyce, jest produkcja płyty: dźwięki zdają się przytłumione, jakby nie mogły zabrzmieć z pełną siłą, zwłaszcza w wyższych rejestrach. W przypadku ekstatycznego, tętniącego życiem free jazzu to dość znaczący brak. Tego typu muzyka powinna być możliwie fizyczna, rozpalająca do białości wybijającymi się ze zgiełku, przeszywającymi tonami, które – mam wrażenie – na tym albumie zostały nieco przygaszone przez samą masywność brzmienia formacji.

Być może dlatego moje ulubione momenty na płycie to te, w których nawałnica się uspokaja, ustępując miejsca bardziej lirycznym fragmentom, opartym przede wszystkim na umiejętnym operowaniu detalami. Taki charakter, przez większość czasu, ma utwór tytułowy, co – samo w sobie – jest dość przewrotnym zabiegiem ze strony grupy. O ile bowiem „Ghosts”, chyba najbardziej reprezentatywny utwór z dorobku Aylera, powszechnie uchodzi za ekspresję nieskrępowanej radości, o tyle „New Ghost”, a więc sugerowana kontynuacja w wykonaniu Infant Joy Quintet, ma charakter znacznie bardziej refleksyjny. Przejmujące, płaczliwe frazy saksofonów budują atmosferę przepełnioną bólem i smutkiem, a postępująca eskalacja nadaje muzyce wręcz lamentacyjny charakter; całość robi jednak piorunujące wrażenie.

Płytę wieńczy najdłuższy, prawie półgodzinny „Bell, Book & Candle”, w którym zespół pokazuje pełnię swoich możliwości. Podobnie jak poprzednie dwa utwory ten również zaczyna się dość spokojnie, a następnie stopniowo zagęszcza i intensyfikuje. Przez pierwsze kilkanaście minut na pierwszy plan wybija się pojedynczy saksofon, który po aylerowsku wydobywa z siebie imponujący repertuar skrzeków, pisków i przedęć, a wszystko to na tle polirytmicznej sekcji wspomaganej przez ledwo słyszalne, jakby widmowe dźwięki harmonijki ustnej, gwizdków czy drumli, które z trudem przebijają się przez perkusyjną gęstwinę. Gdy dołącza drugi saksofon, muzyka wchodzi na kolejny poziom nasilenia, by osiągnąć ekstremum z chwilą, gdy zamiast kontrabasu pojawia się kieszonkowa trąbka. Trzy dęciaki na froncie puszczają się w pulsujący energią, spontaniczny tan, a dwie perkusje co chwila podkręcają tempo, które chwilami osiąga mistyczno-transowe rejestry, by w ostatniej minucie znów opaść, uspokoić się i zakończyć płytę liryczną nutą.

Te przejścia pomiędzy masywnym, frenetycznym pędem a momentami wyciszenia, zadumania czy nawet melancholii, są bardzo płynne i stanowią mocny punkt albumu. Przy czym, trochę wbrew nazwie zespołu, w muzyce Infant Joy Quintet mnie najbardziej uwiódł właśnie pierwiastek bólu i smutku, który czasem przebija nawet w ognistych improwizacjach, apogeum osiąga jednak w utworze tytułowym, nieco przypominającym mi – bardziej niż Aylera – wczesne płyty Martina Küchena z grupą Angles. Mimo tych paradoksów, a może dzięki nim, całość prezentuje się bardzo ciekawie; grupa jest dobrze zgrana i posiada pomysł na swoją muzykę, który – mam nadzieję – będzie dalej rozwijać i udoskonalać. Jednak już debiutanckie „New Ghosts” z pewnością stanowić będzie mocny punkt w jej dyskografii.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.