Biografia  Zaorka
zdj. archiwum prywatne

Biografia Zaorka

Rafał Marszałek

Książka o „Zaorku” czy o Zaorskim? Trudno dociec. W dobie rozpasanego, a zarazem wykalkulowanego ekshibicjonizmu, rozmowa Zaorskiego i  Zawiślińskiego zaleca się dyskrecją

Jeszcze 2 minuty czytania

Na okładce książki siwowłosy okularnik wgryza się w coś, co przypomina złotą monetę albo medal olimpijski. Nasz bohater, popularny w środowisku filmowym „Zaorek”, uśmiecha się porozumiewawczo. Przede wszystkim do rówieśników, do przedstawicieli przedostatniego bodaj pokolenia zdolnego skojarzyć tytuł „Jaja, serca, łeb” z sentencją słynnego piłkarskiego trenera Kazimierza Górskiego. Młodsi czytelnicy przyswoją ją z sympatią, lecz też z pewną ostrożnością. Lansowany współcześnie, legendarny skarb cojones bywa źródłem rozczarowań dla tych, którzy nie kierują się głową. Prawdę mówiąc, tytułowy trójczłon można byłoby zapisać w odwrotnej kolejności. Recenzent z rocznika 1940, wiedziony rzetelnością poznawczą, bo poddany surowej próbie czasu, ośmiela się o tym wspomnieć artyście urodzonemu w roku 1947 i przywiązanemu skądinąd, jak sam deklaruje, przede wszystkim do porywów serca.

Okładka wszakże nie kłamie. Stanisław Zawiśliński prowadzi rozmowę rzekę z Januszem Zaorskim w typowym stylu dziennikarskim. To coś zupełnie innego niż niespieszny dialog przyjaciół nad rzeką, w cieniu drzew. Narzuca się raczej analogia z meczem squasha. Dynamiczny rytm ma być tutaj samoistną wartością. Wielość pytań nie skłania interlokutora do problemowo rozbudowanych odpowiedzi. Chciałoby się na przykład dowiedzieć, jak artysta, który „stara się zdroworozsądkowo patrzeć na życie, i na ile to możliwe nie dać się wizjom rozmaitych pseudonaprawiaczy”, przekłada tę postawę na swoje ważne filmy o historii najnowszej. Po reżyserze, który twórczo interpretował pisarzy tak różnych jak Grochowiak, Kazimierz Brandy, Dygat czy Redliński, można byłoby  oczekiwać komentarza  do arcytrudnej sztuki filmowej adaptacji. Równie intrygującą zagadkę sukcesu albo fiaska filmu tylko wywołuje się w książce, ale się jej nie drąży. Były przewodniczący Komitetu do spraw Radia i Telewizji, trafnie punktujący wiele teraźniejszych słabości telewizji publicznej, z pewnością również mógłby się odnieść  do niegdysiejszych kłopotów przy budowie obywatelskiego, a nie konsumenckiego medium. Z drugiej strony, jeśli „Obywatel Kane” w latach sześćdziesiątych „nie należał jeszcze do klasyki światowego kina” (SZ), „mityczny Zachód” latem roku 1960 powitał rodzinę Zaorskich…  dokuczliwą plagą komarów (choć wbrew subiektywnemu poczuciu trzynastolatka, „dystans cywilizacyjny między Polską a Zachodem nie był wtedy aż tak duży”!), zaś „kapitalistyczna wolność w dobie masowych mediów często polega na powtarzaniu tego, co niesie mainstream” (JZ), to widać, że redagowano książkę z pośpiechem. Prędko i z owym „jajcarskim” fasonem. Rozdział „Pióra w dupie i Munk” doprawdy nie każdego czytelnika uwiedzie tytułem, a przecież mówi o istotnych sprawach.

Ze swoistą obocznością stylu i przedmiotu opowiadania musi się przede wszystkim skonfrontować sam bohater książki. Bowiem zza malowniczej, środowiskowej (auto)kreacji „Zaorka” wyłania się Janusz Zaorski – znamienity przedstawiciel całej artystycznej generacji. Jego dorobek świadczy o otwartości i antyschematyzmie myślenia. Mimo bardzo różnorodnych poszukiwań, Zaorski potrafił zachować twórczą ciągłość. Już młodzieńcze sondy obyczajowe, ,„Kaprysy Łazarza” i „Awans”, były nacechowane psychologicznym wyczuciem, które po latach zbudowało sukces „Barytona”. Zamknięta, bardzo intymna przestrzeń „Pokoju z widokiem na morze” rozszerzyła się w „Jeziorze Bodeńskim” na studium postaw, nie tylko przecież narodowych, jak kiedyś sądzono. Czasowy i tematyczny dystans między „Partitą na instrument drewniany” (1975)  a „Syberiadą polską”  (2013 ) nie może przesłonić powinowactwa dramatycznych obrazów walki o przetrwanie i o godność w epoce zła. „Matka Królów” ze swoją społeczną i psychologiczną przenikliwością mieści się w kanonie ekranowych wizerunków stalinizmu. Uważam, że ten najważniejszy film Zaorskiego jest w ogóle najwybitniejszym utworem tego nurtu.

Tak więc książka o „Zaorku” czy o Zaorskim? Trudno dociec. W dobie rozpasanego, a zarazem wykalkulowanego ekshibicjonizmu, rozmowa Zaorskiego i  Zawiślińskiego zaleca się dyskrecją. O sprawach prywatnych jedynie się tu napomyka, choć wiadomo, że zostawiają one ślad w twórczości każdego artysty. Jak to było z naszym bohaterem, zaledwie się więc domyślamy. Powściągliwość ma swoją cenę. Co do mnie, żałuję, że Zaorski nie pokusił się o naświetlenie kontekstu swych wypraw na obszar historii najnowszej. W tym nurcie rodzimego kina mieszczą się różnorodne inspiracje. Munk w „Człowieku na torze”, dokonując wiwisekcji stalinowskiego systemu, odsłonił kilka gorzkich prawd o swoim pokoleniu uwikłanym w system. Wajda lepił tytułowego „Człowieka z marmuru” z  dokumentalnych przekazów, ale o postaci sławnego reżysera Burskiego, debiutującego kiedyś filmem „Oni budują nasze szczęście”, musiał wiedzieć dużo, bardzo dużo. Marczewski w „Dreszczach” i Zanussi w „Cwale” podpatrzyli i zapamiętali stalinizm okiem dziecka. A jak to było z Zaorskim przy „Matce Królów”? Jak formowała się jego wyobraźnia socjologiczna? Skąd tyle wiedział o codziennym życiu robotniczej rodziny, o powojennych paroksyzmach nadziei, zwątpienia i strachu nawiedzających nie tylko Łucję Król, ale potężnego, wydawałoby się, Wiktora Lewena? Jakieś impulsy musiały pochodzić z matecznika: z grupy rówieśniczej, z wychowania, z atmosfery rodzinnego domu. O tym w książce jest skąpo. Klimat artystyczny epoki też pozostał niedookreślony. Glosa o związkach kina moralnego niepokoju ( zresztą wcale nie oczywistych) z awangardą literacką, plastyczną i kabaretową lat siedemdziesiątych prosiłaby się o rozwinięcie.  „Zaorek” był za pan brat z wieloma artystami, ale chciałoby się wiedzieć, czy ich twórczość w realny sposób wzajemnie się przenikała, czy w zespole filmowym „X” istniało pokrewieństwo dusz. Może wbrew potocznym przypuszczeniom, to wcale nie wspólnota ich ożywiała, ale właśnie osobność? Akurat Janusz Zaorski, życzliwy bliźnim i przez nich lubiany, powątpiewa w istnienie przyjaźni w filmowym fachu. 

„Jaja, serce, łeb”. Janusz Zaorski
w rozmowie ze Stanisławem Zawiślińskim.
Wydawnictwo Oleksiejuk, w księgarniach
od czerwca 2014
Otwierający książkę refren „To se ne vrati…” określa pozycję narratora. Lata młodości wspomina Zaorski bez złudzeń, ale z sentymentem, co psychologicznie zrozumiałe. Jego krytyczny dystans wobec dzisiejszych przemian kultury też wydaje się naturalny. Inna rzecz, że niektóre z nich zmieniają egidę, a niekoniecznie kierunek. Od początku swych wynurzeń, i konsekwentnie w całym tekście, Zaorski ubolewa nad dzisiejszą dominacją filmowej komercji. Celne uwagi o tym zjawisku zjednają mu ambitnych kinomanów. Pytanie jednak, czy Zaorski rozpoznaje swoiste cechy krytykowanej przez siebie tendencji? Owszem, już choćby katusze przeżywane przez niego ostatnio podczas realizacji „Syberiady polskiej” tłumaczą sarkastyczną glosę o współczesnych pseudoproducentach. Jednak czy naprawdę ich prymitywizm różni się czymkolwiek od dyktatu hollywoodzkich potentatów z ubiegłego (i nie tylko) stulecia? Jedni i drudzy „produkują filmy, na których starają się zarobić i o nic więcej się nie martwią”, jedni i drudzy za nic sobie mają artystów, ingerują we wszystko, masakrują filmy. Zjawisko to tak stare, że w opisie doszczętnie zbanalizowane. Dla czytelnika ciekawsze byłoby ujawnienie konformistycznych mechanizmów rządzących produkcją tzw. wysokiego obiegu. Na międzynarodowych festiwalach bardzo często nagradzane są utwory poczęte z intelektualnej mody. To, co teraz tam błyszczy, wcześniej czy później okaże się anonimową rupieciarnią. Tak bystry obserwator filmowego świata, jak Janusz Zaorski, nie musiał poprzestawać na jednotorowym rozumieniu komercji. Wydaje się bowiem, że właśnie w domenie filmów artystycznych pleni się dzisiaj najwięcej klisz i podróbek, a głośne sukcesy podszyte są wyrachowaniem.

Nie można się natomiast dziwić, że w książce ładnie mitologizowany jest świat sportu. Reżyser „Piłkarskiego pokera” powinien go nicować bez skrupułów. Jednak ta druga obok filmu miłość Zaorskiego jest namiętna i bezwarunkowa. Dlatego nasz kibic, najwierniejszy z wiernych, woli milczeć o lepkich pieniądzach krążących w legendarnej drużynie Górskiego; konfabuluje o przyczynach niesławnej klęski polskich kolarzy na ostatnim etapie Wyścigu Pokoju w 1957 roku; i przekonuje, że tygodnik „Sportowiec” był w latach siedemdziesiątych najlepszy na świecie. W oczach współczesnych to chyba będą sportowe fragmenty kronik Galla Anonima. Czas pożera wszystko. Najbardziej pamiętne sceny naszej młodości znikają pod naporem tego, co nowe. Oto orły Górskiego, niegdyś tak dumne i lotne, dzisiaj niezgrabnie i nieśmiało wpełzają na murawę, żeby się przypomnieć publiczności przed meczem z Litwą. Stadionowy zapiewajło stara się zarazić widownię entuzjazmem. Któryś z młodych barbarzyńców, częstowany sztucznym miodem, natęża wtedy pamięć: „Górski… Górski… Właściwie skąd ja znam to nazwisko?”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.