Presley tańczy w smole
Detroit / fot. Rick Harris, Flickr Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)

Presley tańczy w smole

Łukasz Wojtysko

Gdy na Wolf Eyes spojrzymy przez pryzmat zbitych szyb opuszczonych wieżowców i zrujnowanych fabryk Detroit, wtedy z noise'owego hałasu wyłoni się także inna historia – o upadku i wzlocie cywilizacji, o martwym mieście

Jeszcze 2 minuty czytania

Słynny słownik urbandictionary.com w taki oto sposób tłumaczy hasło „Wolf Eyes” (nazwy zespołów nie są regułą tego słownika): „Noise'owy, dający po dupie metalowy zespół (...), czasem nieprzewidywalny, zdrowo jebnięty”. Strona zawiera również przykładowe zdanie, podpowiadające, jak używać w języku angielskim wyrażenia „wolf eyes”: man, that (wolf eyes) jam was fucking sick. Muszę powiedzieć, że nie da się ukuć lepszej definicji – koncert noise'owej grupy Wolf Eyes, który odbył się pierwszego dnia Offa, to zdecydowanie najbardziej radykalna muzyczna propozycja tegorocznej edycji festiwalu w Katowicach.

Klimat zafundowany przez trójkę muzyków z Detroit był tak dojmujący i surowy, że najbardziej logicznym zachowaniem byłoby oddać opaskę i jechać do domu. Bo co może zaskoczyć jeszcze słuchaczy po wizycie na oddziale infernalnym, ze smołą, ogniem i systemem audio-tortur? Po koncercie, po którym jakakolwek inna muzyka staje się tanią, wpadającą w ucho melodią z supermarketu? Zaprzeczył temu później tylko jeden występ – show senegalskiego supertransowo-funkowego zespołu Jeri-Jeri, który przeniósł nas w okolice równika. Miejsce to okazało się jednak tak samo psychodeliczne co wcześniejsze piekło. Niby było słońce i energia, ale całość przypominała teledyski Aphex Twina. I choć Wolf Eyes epatowało skrajną negacją (dla przypomnienia – USA), a Jeri-Jeri otumaniało żywiołową afirmacją (Senegal), to obydwa zespoły w podobny sposób odznaczały się teatralnością i osobliwym, seksualnym charakterem. I nie chodzi tu wcale o łatwą i lekkostrawną erotykę, a muzyczną i cielesną opowieść o tym, co w nas dzikie i perwersyjne.

fot. Incubate Tilburg / Flickr CC BY-NC-ND 2.0

Wolf Eyes powstało pod koniec lat 90. w stanie Michigan, od samego początku działając bardziej jako kolektyw niż zamknięty szczelnie zespół. Teraz jest ich trzech (głos, taśmy  Nate Young, elektronika, taśmy, stroiki – John Olson i gitara, taśmy – Crazy Jim, świeżynka w zespole), przez skład przewinęło się  jeszcze dwóch muzyków (Aaron Dilloway i Mike Connelly) – razem nagrali setki taśm i płyt, a każdy z nich ma na swoim koncie jeszcze większą ilość solowych projektów, duetów i innych tworów we wszelkich możliwych konfiguracjach. Płyt, kaset i nagrań CD samych Wolf Eyes jest według discogs.com 261, a to z pewnością jedynie procent ich dyskografii. Przesłuchanie, a nawet tylko znalezienie, wszystkich nagrań jest więc z założenia niemożliwe do zrealizowania. Słucha się tego we fragmentach, odpryskach. Krytycy muzyczni ostrzegają: „Kiedy  czytasz ten artykuł, ktoś z Wolf Eyes zdążył już zacząć nowy solowy projekt i prawdopodobnie zarejestrował co najmniej pięć minut zapasowych nagrań i taśm z zapętlonymi od tyłu loopami”. Na całe szczęście samo przeglądanie nazw tych muzycznych projektów może być źródłem perwersyjnej przyjemności: Have You Seen The Shining?, Ugly Museum, The Man Who Ate Himself, Moon Pool & Dead Band, Technical Difficulties Live, Throats Filled With Concrete, Fork Over Your Face czy I’m a Problem vol.1 i vol. 2. Równie intrygujące są nazwy kawałków i wreszcie same teksty, w których – zgodnie z typowymi noise'owymi fascynacjami – królują (kolejność przypadkowa) brutalność, niemoc, obsesja, upodlenie, potworność, syf, narkotyki, zagłada itd. itp.  

W ciągu kilkunastu lat działalności Wolf Eyes przeszło zaskakującą ewolucję. Z kolektywu, którego celem było generowanie bolesnych fizycznie, niemożliwych do słuchania i irytujących, przypadkowych dźwięków przeistoczył się w trio niezwykle precyzyjne i surowe (gdyby nie był to noise, napisałbym o czystości i klarowności), nie gubiąc po drodze ani punkowej energii, ani rozdzierających dronów, ani też wyobraźni wypracowanej na horrorach. Grają lżej niż wcześniej, choć, paradoksalnie, są bardziej niepokojący. Dojrzewając, Wolf Eyes uniknęli zapaści (konsekwencji szukania coraz bardziej intensywnego hałasu), wypracowali za to niepowtarzalną atmosferę. Rozciągnięty niby-bluesowy rytm z najnowszych nagrań brzmi tak, jakby zmierzał w kierunku słuchacza i ostrzegał o nadchodzącym zagrożeniu. Ten alarm muzycy nagle odwołują, a następnie znowu go ogłaszają, rozkręcając nową paranoję. Te przypływy i odpływy są jednocześnie potwornie zabawne i obrzydliwie poważne.

Emblematyczny jest pod tym względem „Warning Sign”, ostatni numer na „No Answer”,  który przez siedem długich minut hipnotyzuje ostrym, piłującym, zaloopowanym dźwiękiem. W tle od czasu do czasu słychać jeszcze trzaski i gwizdy. Kiedy zaczynamy się im przysłuchiwać, to tak, jakbyśmy siedząc na elektrycznym krześle, wyłapywali szmery zbliżającego się prądu. I witali go z zachwytem.  

 

Ale karnawałowy koszmar Wolf Eyes pojawia się nie tylko w strukturze samych kompozycji. Warto bowiem pamiętać, że zespół działa i funkcjonuje w Detroit, szczególnie czarującym miejscu na mapie USA, które ma na swoim koncie wiele wygranych konkursów w rodzaju „10 najbardziej zrujnowanych aglomeracji świata, które musisz zobaczyć” lub „czarna dziura XXI wieku”, lub „największe puste fabryki anno domini 2014”. Gdy na Wolf Eyes spojrzymy przez pryzmat zbitych szyb porzuconych wieżowców i zrujnowanych fabryk, wtedy z noise'owego hałasu wyłoni się także inna historia – o upadku i wzlocie cywilizacji, o martwym mieście, a przede wszystkim o mieście-wspomnieniu po jednym z ważniejszych ośrodków w historii muzyki. To w Detroit od lat 30. do 50. XX wieku rozwijał się blues, big band i jazz. To tam (podaję dla przykładu) regularnie koncertowali Duke Ellington i Ella Fitzgerald. To również tam pod koniec lat 60. wybuchła gwiazda Iggy'ego Popa. To o panice w tym mieście śpiewał David Bowie. To wreszcie tam, kilkanaście lat później, powstało techno.  

Skoro członkowie Wolf Eyes mieszkają w tym mieście i robią muzykę tak bliską otaczającej ich rzeczywistości, to właściwie należałoby ich nazwać muzykami folkowymi. Ich materiałem są przecież „ludowe znaleziska”, dźwiękowe śmieci pochodzące z opuszczonej przez człowieka przestrzeni. Grający na gitarze Crazy Jim powiedział kiedyś o sobie i kolegach z zespołu, że są szczęściarzami, bo mogą na co dzień funkcjonować w rozkładającej się tkance miejskiej, z której prawie wszyscy uciekli, a więc nikt im w robieniu muzyki nie może przeszkodzić. Dodał również, że opustoszałe miasta pełne są martwych drzew, które uwielbia wycinać piłą z Nate’em i Johnem. Nie będzie przesadą, jeśli nazwiemy tę radosną wycinkę rodzajem codziennych koncertów.

 

W Katowicach zaskoczyła tetralność ich występu: Nate Young tańczy jak postapokaliptyczny Elvis, ma rock’n’rollowy sznyt, wymownie spogląda, gestykuluje, a chwyt za krocze to jego ulubiona forma ekspresji. Mniej więcej w połowie koncertu zmęczony wokalista wyciągnął z kieszeni klasyczną, czerwoną bandamę i otarł pot z czoła. Miało się wrażenie, jakby otaczało go nie powietrze, a gęsta smoła. Ciepła, i lepka. Warto tutaj od razu zaznaczyć, że na płycie, której duża część była prezentowana podczas Off Festiwalu („No answer: Lower Floors”, 2013), wokal został zdublowany. Nate Young śpiewał i deklamował, a każde jego słowo powracało po ułamku sekundy w zmutowanej postaci, sprawiając, że gubiło się znaczenie, a pozostawał jedynie dźwięk. Niby wyraźny, ale jednak niemożliwy do uchwycenia.

Wolf Eyes to najlepszy przykład na to, że scena noise'owa przestała być już monolityczną estetyką z podziemia – stała się bardziej zróżnicowana, a w kilku przypadkach zyskała zaskakujące wyrafinowanie. Oczywiście, członkowie zespołu zdążyli już ten proces ironicznie skomentować – John Olson powiedział, że dawne hałasy skończyły się dokładnie wtedy, kiedy przeszły do mainstreamu dzięki takim zespołom jak Oneohtrix Point Never czy Emeralds. Dlatego oni tego co radykalne zaczęli szukać w regresji, prymitywizmie i bardziej klarownym graniu. Koncert na Off Festiwalu wszystko to potwierdził i przypomniał prawdę oczywistą, że noise działa głównie na żywo – bardziej niż jakikolwiek inny muzyczny gatunek.

 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.