Zły sen, ale mocny
Tomasz Mróz, Foksal, fot. B. Górka

Zły sen, ale mocny

Iwo Zmyślony

Po obejrzeniu wystawy w Galerii Foksal trudno mi wskazać drugiego polskiego artystę młodszego pokolenia, który by równie wytrwale jak Tomasz Mróz rozwijał swój własny, tak skrajnie specyficzny idiom. Wbrew panującym modom i kuratorskim trendom

Jeszcze 2 minuty czytania

Długo nic nie zatrze we mnie tego wrażenia. Ciasny, klaustrofobiczny pokoik, zapach surowego drewna, bejcowane ściany. Sufit wisi tak nisko, że mimowolnie chowam głowę w ramionach. Wokół głucha cisza, świat znika za plecami. Z oddali słychać ćwierkanie nocnych świerszczy i bzyknięcia owadów. Ostrożne stawiam stopy, skrzypiące deski podłogi. Jestem intruzem w tym miejscu, nieproszonym gościem.

W ścianie puste okno, za oknem mrok. Coś majaczy za szybą, ale nie widzę dokładnie, bo w oczy kłuje światło odsłoniętej żarówki. Podchodzę, żeby sprawdzić. Robię kilka kroków i serce mi skacze do gardła. Z ciemności wyłania się twarz, wstrętnie zniekształcona. Myślę sobie – „spokojnie, przecież to tylko rzeźba”. Przyglądam się uważnie. Twarz powoli zaczyna się przechylać. „Mechanizm? Pewnie maszyna. Nieźle to wymyślili…” – próbuję sobie wyjaśnić. Po chwili kapituluję. To jednak nie automaton. Ktoś za tą maską się skrywa. Trochę mnie strach obleciał. Od początku zatem role są odwrócone – to nie ja tutaj patrzę. To mnie się obserwuje.

Śpij spokojnie w kosmosie, żółw cię nie u...

wystawa Tomasza Mroza, Galeria Foksal, Warszawa, do 22 sierpnia 2014

Tożsamość tej postaci nie jest określona. Nie mamy z nią kontaktu. Być może to sam artysta lub jego złe alter ego – złowieszczy doppelgaenger, którego mroczna natura wyraża się poprzez maskę. Sam ten widok podobno zwiastuje śmierć lub nieszczęście. W ujęciu psychoanalitycznym uosabia wyparte poza świadomość, niechciane instynkty, które tylko czekają, aby się wedrzeć do wnętrza i przejąć nad nami kontrolę. Carl Jung nazywał je Cieniem.

Tomasz Mróz, galeria Foksal, fot. B. Górka

Tym bardziej niepewny okazuje się status miejsca, w którym się znajdujemy. Kryjówka to, czy pułapka? Rozglądam się dookoła. Nic tutaj nie jest takie, jakie być powinno. W rogu stoi niewielkie, dziecięce łóżeczko, zasłane pościelą w kwiatki. Obok taborecik. Nad łóżkiem wisi plakat znanej dwadzieścia lat temu piosenkarki w obciachowym sweterku, do tego pożółkły, odbarwiony kalendarz. Czas się tutaj zatrzymał w roku ’89. Po chwili się okazuje, że łóżko nie jest puste – coś rusza się pod tą kołdrą. Coś nie większego od kota. Albo noworodka.

Żółw tak się nie kojarzy. Ale to dziwne stworzenie. Podobno znane są z tego, że nie odróżnia jawy od snu – stąd dziwny tytuł wystawy w Galerii Foksal. Swoją drogą ciekawe, jakby to można sprawdzić. Ten sen, do którego weszliśmy, to ewidentnie koszmar. Jak w każdym śnie rzeczywistość zostaje tu zniekształcona przez pracę nieświadomości. Ta zaś ma tę przypadłość, że przekształca przedmioty w sposób arbitralny – zmienia ich skalę, wygląd i inne właściwości. Przede wszystkim pozbawia je źródłowych znaczeń. Wypreparowane z kontekstu przestają być tym, czym były. Jawią się w innej postaci.

Prace Tomasza Mroza mogą z pewnością uchodzić za podręcznikowy przykład tego, co nazywamy za Freudem Niesamowitością. Łóżeczko nie jest łóżeczkiem; twarz nie jest wcale twarzą; wnętrze nie jest wnętrzem – wszystko to jest znajome i nieznajome zarazem. Budzi w nas dyskomfort i poznawczy dysonans. W ten sposób nieświadomość lokuje w fizycznych obiektach nasze wyparte lęki oraz stłumione pragnienia. Wracają do nas jak echo, odbite od ich powierzchni.

Trudno mi wskazać drugiego polskiego artystę młodego pokolenia, który by równie wytrwale rozwijał swój własny, tak skrajnie specyficzny idiom, wbrew panującym modom i kuratorskim trendom. To ciekawe tym bardziej, że pod względem formalnym to język dość konserwatywny – oparty na plastycznych materiałach i figuralnych formach. Po dłuższym zastanowieniu przychodzą mi do głowy Ola Waliszewska i Jakub Julian Ziółkowski. Być może też Olaf Brzeski. Ich prace jednak potrafią być bardzo dekoracyjne – inaczej niż prace Tomka.

Tomasz Mróz, galeria Foksal, fot. G. Bórka

Oczywiście, nie forma jest tutaj najciekawsza. Chodzi mi o postawę – obsesyjny, bezkompromisowy stosunek do sztuki i procesu twórczego. Rozmawiam o tym z Tomkiem na ławce przed Foksalem. Rozmowa szybko schodzi na Zbyszka Trzeciakowskiego, u którego studiował przez chwilę w Poznaniu. To twórca na pół legendarny, który większości swych działań nie chciał dokumentować. „Raz podczas pleneru rozdał artystom pisemne instrukcje, żeby wrzucali do dołu kamień albo cegłę – opowiada mi Tomek w skupieniu. – I zgodnie z instrukcją wrzucali. Nie było powiedziane, że on tam leży w tym dole, z zawiązanymi oczami”. Taki punkt odniesienia.

Dopytuję o prace Paula McCarthy’ego, do którego Tomek jest często porównywany. Potakuje głową. „Tak, ale wiesz, jak to było? Na drugim czy trzecim roku siedzę w jednej pracowni i robię coś po swojemu, aż wchodzi Leszek Knaflewski i rzuca mi bez słowa na stół jego wielki album. Więc patrzę, a ten McCarthy, którego kompletnie nie znałem, robi dokładnie to samo. Trochę się załamałem… ale co miałem zrobić?”.

Tak to tzw. Zeitgeist płata artystom figle. Te same idee często zjawiają się w różnych głowach. Nie pierwszy raz, nie ostatni. Przy wszystkich analogiach, to zresztą nie jest to samo. McCarthy wyrasta mocno z amerykańskiej tradycji happeningu, która rozprawia się ironicznie z mitem artystycznego gestu. Sam też podkreśla w wywiadach, że widzi się bardziej w roli klauna niż psychoanalityka. Odwołuje się wprawdzie do wiedeńskich akcjonistów, bliżej jest mu jednak do hollywoodzkiego horroru, gdzie zamiast krwi się leje przysłowiowy ketchup.

Tymczasem u Tomka Mroza wszystko jest na serio – artysta analizuje własne lęki i fobie, ucieka przed światem do wewnątrz. Jego prace mogą być odbierane jako studium depresji i wykluczenia. Jeżeli pojawia się gdzieś w nich ironia, to jest bardzo gorzka. To, co go łączy z McCarthym, jest tylko na powierzchni – rodzaj brzydkiego piękna i jawna psychodelia. Ale to akurat znajdziemy łatwo i gdzie indziej – u Davida Lyncha, Wernera Herzoga, Harmony Korina czy Matthew Barneya.

Nieoczekiwanie na koniec wychodzi tu jeszcze jeden wymiar pracy w Galerii Foksal. Przy całej swej rzeźbiarskości była bardzo filmowa. W tej chwili łapię się na tym, że ją pamiętam jak sen, z którego się obudziłem z poczuciem odklejenia. Taki stan pośredni, kiedy wychodzisz z kina i dziwność jeszcze przez dłuższą chwilę miesza się z codziennością.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.