W różanym ogrodzie, na trawniku przed szkołą
fot. jiunn kang too, flickr, CC BY-SA 2.0

W różanym ogrodzie, na trawniku przed szkołą

Dariusz Sośnicki

Spośród tych wielkich największy w „Poecie i micie” wydaje się Eliot. W każdym razie to on ma najwięcej do powiedzenia wprost, zwłaszcza jako autor eseju, w którym pojawia się postulat depersonalizacji wiersza

Jeszcze 2 minuty czytania

Żeby wypowiedzieć kwestie istotne, nie potrzeba setek stron. „Poeta i mit”, najnowsza książka profesora Wiesława Juszczaka, ani na chwilę nie opuszcza kręgu kwestii istotnych, kończy się na stronie 96 i nie pozostawia czytelnika z poczuciem niedosytu. „Przejmująca, esencjalna, anachroniczna (w najlepszym sensie tego słowa), spirytualna, wywrotowa, pisana miejscami w natchnionym porywie” – czytamy w rekomendacji Dariusza Czai. Wszystko to prawda.

Choć książka powstała niedawno i pojawiają się w niej cytaty z nowych dzieł i przekładów, to trudno się oprzeć wrażeniu, że nieustannie wymyka się ona z czasu. Nie tylko dlatego, że nie podlega w zasadzie obowiązującym dzisiaj w kulturze dyskursom. Także z tego powodu, że jedynie poza historycznie pojmowanym czasem może dojść do spotkania obu jej bohaterów. Wiesława Juszczaka nie interesują bogowie i herosi z opowieści mitologicznych, mit jest tu zawsze czymś bardziej pierwotnym, wcześniejszym nawet niż „mądrość poetycka” dawnych ludów, ta „metafizyka oparta na uczuciu i wyobraźni”, jak ją nazywa w „Nauce nowej” Giambattista Vico. Jest pierwszym, migotliwym znakiem jakiejś obecności, czy raczej samą tą obecnością, której ślady znajdujemy na ścianach prehistorycznych jaskiń. Ale nie tylko tam, także w dziełach nielicznych artystów – tych, którym drogę do mitu otwiera trwający w ich kulturach święty kanon, i tych, którzy zaleźli ją mimo kryzysu swojej kultury.

Wiesław Juszczak, „Poeta i mit”.
Wydawnictwo Czarne, 96 stron,
w księgarniach od sierpnia 2014
Co do drugiego bohatera książki, poety, to jest on tutaj kimś więcej niż autorem wierszy. To „twórca obrazów”, członek „symbolicznego ludu pielgrzymującego do Martwych Mórz” z „Anabazy” Saint-Johna Perse’a (w przekładzie Zbigniewa Bieńkowskiego). Od uprawianej dziedziny sztuki ważniejsze jest zrozumienie jej istoty, którą za T.S. Eliotem autor upatruje w depersonalizacji. Paradoksalnie jednak poeta jest tu także „kimś mniej”, bo kiedy w książce mowa o poezji w ścisłym sensie, to prawie zawsze chodzi o tak zwany wysoki modernizm europejski; obok przywołanych już Saint-Johna Perse’a i Eliota, najczęściej cytuje się tu Rainera Marię Rilkego. Wiesław Juszczak stawia na modernistów jawnie i z pełnym przekonaniem, jak sam pisze, „ogranicza się do przykładów poezji  n a j w y ż s z e j, która powstaje w jednej w zasadzie epoce i współtworzy  w y j ą t k o w y  w dziejach tego gatunku nurt lub samo jego 
c e n t r u m” (s. 29, podkr. – DS). Można więc zaryzykować tezę, że czas historyczny wyrzucony z książki drzwiami wraca do niej przez okno – jako historia literatury.

Spośród tych wielkich największy w „Poecie i micie” wydaje się Eliot. W każdym razie to on ma najwięcej do powiedzenia wprost, zwłaszcza jako autor eseju „Tradycja i talent indywidualny”, w którym pojawia się wspomniany postulat depersonalizacji wiersza. Jedynym kierunkiem godnym poety jest dla Eliota przeszłość; na drodze w głąb tradycji osobowość stanowi balast, który trzeba porzucić; tylko tak oczyszczony poeta będzie mógł stanąć u boku wielkich umarłych, którzy umarłymi są jedynie na pozór. I tylko z nimi będzie mógł pójść dalej. Na samym końcu tej drogi, czy raczej na samym jej początku, jest źródło wszelkiej sztuki – mit.

Rilke jest obecny w książce między innymi jako autor „Przeżycia”, zapisu wizji, której doświadczył na początku 1913 roku w ogrodzie Duino, gdzie właśnie zaczynał pracować nad słynnymi elegiami. Wizja spisana została w trzeciej osobie; jak się domyślamy, taka konwencja pozwoliła poecie nabrać dystansu do swoich przeżyć, o których wyjątkowości stanowi właśnie to, że nie są już całkiem  j e g o  przeżyciami.

Było to niewiele ponad rok temu, gdy w zamkowym ogrodzie, który dość stromym zboczem schodził ku morzu, przydarzyło mu się coś dziwnego. Kiedy jak zwykle spacerował z książką, przyszło mu do głowy, by oprzeć się w znajdującym się mniej więcej na wysokości ramion rozwidleniu do krzaków podobnego drzewa, i natychmiast poczuł się w tej pozycji tak przyjemnie wsparty i tak sowicie uspokojony, że nie otwierając książki, trwał tak całkowicie wtopiony w naturę, w jakiejś niemalże nieświadomej kontemplacji. (…)

Jego uwagę zwrócił przelatujący ptak, nawet zwykła droga, ciągnąca się i gubiąca w dali, wypełniała go zrozumieniem i zadumą, które zdawały mu się tym czystsze, że czuł się od nich niezależny.

W tak przygotowanej scenerii bohater „Przeżycia” zaczyna odczuwać milczącą obecność „nadliczbowych” istnień, umarłych mieszkańców „domu”, którym stał się on sam.

Wiesław Juszczak zestawia tę wizję z fragmentem kwartetu „Burnt Norton” Eliota. Tu także mamy widzenie, znowu jest ogród, tym razem „różany”, i znowu pojawia się ptak, a nawet odgrywa rolę kogoś w rodzaju mistrza i komentatora ceremonii, której ważnymi uczestnikami, podobnie jak u Rilkego, są duchy umarłych.

Wróćmy na moment do Rilkego. W dalszej części „Przeżycia” padają znamienne słowa:

Coś łagodnie oddzielało go od innych osób i utrzymywało między nim a ludźmi jakiś czysty, niemal świetlany dystans, przez który można było sobie może kilka rzeczy podać, który jednak wsysał w siebie każdą relację i wypełniony nimi zacierał kształty postaci niczym mętny dym. („Druga strona natury. Eseje, listy i pisma o sztuce”, Warszawa 2010, przeł. Tomasz Ososiński).

Kiedy czytam oba teksty, z zwłaszcza fragment przywołany jako ostatni, przychodzi mi na myśl wizja jeszcze jednego poety. Myślę o W.H. Audenie i jego słynnym doświadczeniu Agape, do którego tak często się później odwoływał.

Pewnego pięknego wieczoru w czerwcu 1933 roku siedzieliśmy po kolacji na trawniku z dwiema koleżankami i kolegą. Wszyscy lubiliśmy się szczerze, ale z pewnością nie łączyła nas bliska przyjaźń, nie było też między nami pociągu seksualnego. Zaznaczam, że żadne z nas nie piło przedtem alkoholu. Rozmawialiśmy od niechcenia o sprawach codziennych, gdy wtem niespodziewanie coś się stało. Poczułem, że wtargnęła we mnie siła, która, choć nie stawiałem jej oporu, była nieodparta i z pewnością nie pochodziła ze mnie. Po raz pierwszy w życiu dokładnie zrozumiałem – gdyż dzięki tej sile tak właśnie się działo! – co to znaczy kochać bliźniego swego jak siebie samego. („Forewords and Afterwords”. Selected by Edward Mendelson, New York, London 1973; przekład zbiorowy).

Lubię myśleć, że to właśnie tędy, przez pewien angielski trawnik, poezja europejska przeszła znowu na stronę żywych.

Ale dlaczego miałaby w ogóle gdzieś przechodzić? Czy źle jej było w utworach Rilkego, Perse’a i Eliota? Od pewnego momentu chyba nie najlepiej. Może zdecydowała właśnie historia, tak gorliwie egzorcyzmowana z wierszy modernistów. Po II wojnie światowej w różanych ogrodach za bardzo straszyły demony. Polityczne ekstrawagancje Eliota i, także przywołanego w książce, Pounda, których ten drugi omal nie przypłacił życiem (skończyło się, jak wiadomo, na uznaniu za niepoczytalnego i wieloletniej hospitalizacji), coraz mniej były do zaakceptowania. Po latach z amerykańskiego punktu widzenia podsumowała tę kwestię Cynthia Ozick. Było to podsumowanie brutalne. Tradycję w rozumieniu Eliota nazwała obskurantyzmem, a jego samego – urodzonego przecież w Stanach – despotyczną, pogrążoną w depresji, bigoteryjną podróbką Anglika. Poezja amerykańska, jej zdaniem, dawno już wyszła z cienia Eliota. Na jej patrona dużo bardziej nadawał się William Carlos Williams, demokratyczny, kolokwialny, otwarty.

Na wyimki z tekstu Cynthii Ozick natrafiam w książce Marjorie Perloff, wybitnej krytyczki amerykańskiej, która od kilkudziesięciu lat towarzyszy literackiej awangardzie. Co ciekawe, tom nazywa się „21st-Century Modernism: The «New» Poetics”. Co jeszcze ciekawsze, jednym z jej bohaterów jest Eliot, tyle że wczesny, sprzed kwartetu „Burnt Norton”, który powstał w połowie lat 30., a nawet sprzed eseju „Tradycja i talent indywidualny” z roku 1917. Eliot reprezentujący pierwszą, awangardową, jak pisze Perloff, fazę modernizmu, autor takich wierszy jak „Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka”. Niestety, ta faza trwała bardzo krótko. Oczywiście to wszystko jedynie potwierdza słowa Dariusza Czai. „Poeta i mit” to książka esencjalna, anachroniczna i wywrotowa.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.