ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA:
Pospolite, skandynawskie zbrodnie

Tomasz Fiałkowski

W powieściach, o których chcę napisać, nie ma ani magii, ani owego ducha, czymkolwiek miałby on być. Zbrodnie są pospolite, a tropiący je policjanci marzną na deszczu albo pocą się w przegrzanych pomieszczeniach

Jeszcze 1 minuta czytania

Na kryminalnej mapie Europy kraje skandynawskie stają się coraz ważniejsze. I nie chodzi o gwałtowny wzrost przestępczości, ale o literaturę. Niewiarygodny sukces pośmiertnie wydanej trylogii Szweda Stiega Larssona, której ostatnia część wkrótce się u nas ukaże. Ugruntowana pozycja jego rodaka Henninga Mankella. Hipnotyczny pejzaż Olandii u Johana Theorina. Norwegowie Jo Nesbø, Gert Nygårdshaug i Karin Fossum. Islandczycy Árni Thórarinsson (już o nim pisałem), Arnaldur Indriðason (według jego książki Baltasar Kormákur zrobił świetny film „Bagno”) i Yrsa Sigurðardóttir. Nie zdziwiłbym się, gdyby na Wyspach Owczych też pisano dobre powieści sensacyjne.

Moda ma i złe strony. Czytamy o „magicznej tajemniczości” i „uwodzicielskim duchu Północy” skandynawskich kryminałów, co na milę zalatuje kiczem. W powieściach, o których chcę napisać, nie ma ani magii, ani owego ducha, czymkolwiek miałby on być. Zbrodnie są pospolite, a tropiący je policjanci marzną na deszczu albo pocą się w przegrzanych pomieszczeniach, dłubią w zębach, są zakatarzeni, za dużo palą. Czasem dopada ich zniechęcenie. A jednak od lektury nie możemy się oderwać.

Te książki, jak dziś mówi Mankell, „odmieniły na zawsze oblicze powieści kryminalnej”. Szwedzi Per Wahlöö (1926–1975) i młodsza od niego o dziewięć lat Maj Sjöwall byli parą, zarówno autorską, jak i małżeńską. Oboje pracowali jako dziennikarze. Bardzo lewicowi. Pobrali się w 1962 roku, mieli dwoje dzieci. I napisali wspólnie dziesięć powieści. Pierwszą była „Roseanna” (1965), ostatnią „Terroryści” (1975). Tworzą całość, złączoną i bohaterami, i klimatem, i sposobem narracji.

Lewicowi Szwedzi (właściwie, co tu dużo mówić, komuniści) powinni być ulubieńcami władz Peerelu. Wcale się nimi nie stali. „Śmiejącego się policjanta” wydano u nas, owszem, w roku 1973, trzy lata później „Człowieka z Säffle” i w 1980 „Zamknięty pokój”. Wszystkie w przekładzie Marii Olszańskiej. Potem dopiero w roku 1990, też w przekładzie Olszańskiej, „Jak kamień w wodę…”. Ciąg dalszy nastąpił teraz, dzięki wydawnictwu Amber, które w tym roku opublikowało trzy pierwsze ogniwa cyklu, w przekładzie Haliny Thylwe, i – mam nadzieję – wkrótce dopełni całości.

Dlaczego te książki tak świetnie się czyta? I dlaczego nie nadawały się na oręż antyzachodniej propagandy? Bo są realistyczne, a przy tym podszyte cierpkim humorem. Bo krytyka społeczeństwa w nich zawarta nie daje się zideologizować. Owszem, szwedzkiemu państwu dobrobytu potężnie się obrywa. Ale choroby społeczne zdiagnozowane przez autorów wydają się dość uniwersalne. Bezduszność państwowych instytucji, zanik więzi międzyludzkich, ksenofobia, narkomania, brutalni albo tępi policjanci – skąd my to znamy?

No i bohaterowie… Zwykło się mówić o „kryminałach z Martinem Beckiem” – ale przecież Beck, komisarz sztokholmskiej policji kryminalnej, udręczony nieudanym małżeństwem (w końcu się rozwiedzie), cierpiący na bezsenność i wyrosłą na gruncie nerwicy chorobę wrzodową, nie jest Herculesem Poirot. Zawsze działa w zespole, a jego współpracownicy tworzą grupę zróżnicowaną i barwną.

Jego najbliższy przyjaciel Lennart Kollberg po służbie u komandosów został integralnym pacyfistą. Ożenił się późno, ale szczęśliwie. W zgrzebnych latach wczesnego Gierka opisy namiętnego seksu państwa Kollbergów – w małżeńskim łożu, na dywanie, nawet na meblach kuchennych – były bardzo odświeżające. Gunvald Larsson, przemądrzały olbrzym, czarna owca zamożnej rodziny, przywiązujący znaczną wagę do strojów i jadłospisu, nie jest lubiany przez kolegów. Przyjaźni się z nim tylko Einar Rönn, przybysz z północy, żonaty z Laponką. Z kolei Frederik Melander odznacza się fenomenalną pamięcią – i skłonnością do przesiadywania w toalecie.

Są jeszcze inni – przygłupi posterunkowi, ambitni nowicjusze, tępi formaliści. W „Człowieku z Säffle” policjant obsadza podwójną rolę, ofiary i kata. Śmiertelnie chory komisarz Nyman ginie w szpitalu, zarżnięty bagnetem. Mordercą jest Åke Eriksson, były funkcjonariusz – jego żona, cierpiąca na cukrzycę, umarła kiedyś w policyjnym areszcie z winy właśnie Nymana, służbisty i sadysty. Czytelnik staje po stronie Erikssona – tyle że jego uzasadniona zemsta pociąga za sobą kolejne, całkiem już niewinne ofiary…

Świat tych powieści nie jest prosty, za to wydaje się bardzo prawdziwy. Kawał niezłej literatury, po którą warto sięgnąć, nawet jeśli się o szwedzkim małżeństwie usłyszało po raz pierwszy. Dla miłośników kryminału lektura obowiązkowa.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.