Dworzec Pocztowy
od prawej: Józef Szanajca, Rudolf Lachert, Irena Lachertowa, Krzysztof Lachert, początek lat trzydziestych, Ciechanki [Archiwum rodzinne Danuty i Rudolfa Lachertów]

Dworzec Pocztowy

Beata Chomątowska

Dworzec był jedną z ostatnich prac podpisanych przez spółkę Lachert–Szanajca. Szanajca jednak niesłusznie uwierzył, że forma powinna wyprzedzać epokę. Klinkier i eternit! Co za wydziwianie? Władza wolałaby na bogato

Jeszcze 3 minuty czytania

Jeśli było się akurat na miejscu i śledziło z należytą uwagą iternetowe fora dla miłośników stołecznej architektury, można go było jeszcze pożegnać. Zbić się w grupkę z kilkunastoma zupełnie obcymi osobami, które w pośpiechu skrzyknęły się na pikietę i wygrażały buldożerom prującym ściany. Albo wytężywszy wyobraźnię, zobaczyć, jak – zupełnie nowy, z wielo­poziomowym parkingiem i pasmami przeszklonych okien – wije się długaśną wstęgą między Alejami Jerozolimskimi a ulicami Żelazną, Towarową i Chmielną. A potem stwierdzić banalnie, że Warszawa ma pecha do dworców.

Miał być największy na świecie w swojej kategorii: pocztowej. W ogóle wszystko miało być wtedy ogromne, najwspanialsze, sławiące nowoczesność i potęgę II Rzeczpospolitej. Po wschodniej stronie ulicy Żelaznej, w kolejnym kwartale przylegającym do Alej, zespół czterech „chmurodrapów” mieszczących urzędy i biura, dalej – dworzec autobusowy, równie wielki i reprezentacyjny jak pocztowy, z rozległym placem, gwarantującym podróżnym swobodę poruszania się we wszystkich kierunkach.

Józef Szanajca, siadając do rysowania, doskonale wiedział, czego oczekuje od niego rządowy zleceniodawca – Ministerstwo Poczt i Telegrafów, które po wygaśnięciu wielkiego programu mieszkaniowego ZUS-u zapewniło mu stałą pracę kierownika biura projektowego. Propozycja Centralnego Dworca Pocztowego, którą przedstawił, przepuściwszy te oczekiwania przez sito własnych architektonicznych fantazji i obserwacji zebranych podczas wycieczki studyjnej do Szwajcarii, idealnie odpowiadała mocarstwowym ambicjom decydentów. Długi na dwieście pięćdziesiąt metrów biurowiec od strony Chmielnej, piętrowy garaż z rotundami w kształcie ślimaków w dwóch krańcach budynku, po których wjeżdża się na poszczególne kondygnacje, osobna bocznica kolejowa łącząca kompleks pocztowy z Dworcem Zachodnim, tunel prowadzący do Dworca Centralnego i nawet lądowisko dla helikopterów na płaskim dachu hali peronowej. Wszystko w jednym miejscu: rozdzielnia, zajmująca się zbieraniem, segregowaniem i kierowaniem we właściwych kierunkach „całego materiału pocztowego nadchodzącego przez Warszawę tranzytem”, urzędy: pocztowo-celny, dzielnicowy nadawania paczek, przewozowy, biurowiec Izby Kontroli Rachunkowej Poczt i Telegrafów (którego wyglądem zajmie się Bohdan Lachert), budynki mieszkalne i gospodarcze.

Bohdan Lachert z Józefem Szanajcą na Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu, 1929
/ Archiwum rodzinne Danuty i Rudolfa Lachertów

W jednym tylko się zagalopował. Chyba niesłusznie uwierzył, że skoro władza zażyczyła sobie czegoś tak wielofunkcyjnego i imponującego rozmachem, to forma również powinna wyprzedzać epokę. Albo że jeśli rozłoży przed urzędnikami szkic przedstawiający takiego kolosa, zaniemówią z zachwytu i machną ręką na detale. Zupełnie jakby wcześniejsze doświadczenia niczego go nie nauczyły. Jakby nie wiedział, że rządzący rzadko hołdują nowatorskiej estetyce, a ich gust, odporny na prawdy głoszone przez awangardę, nakazuje im z podejrzliwością odnosić się choćby do takich nowinek technicznych, jak klinkier i eternit, które Szanajca uznał za najlepszą ozdobę części elewacji. Klinkier i eternit! Co za wydziwianie? Władza wolałaby na bogato. Marmury i pobłysk, żeby było widać z daleka.

Najpierw więc faktycznie rozkoszowali się ogromem, efektowną wizualizacją i oglądając makietę, już niemal widzieli, jak liczne sylwetki w pocztowych uniformach, mikroskopijne na tle bezmiaru podwórza, ciągną worki z pocztą czy wyładowują paczki z samochodów zajeżdżających jeden za drugim na parking, a nad dachem terkoczą tymczasem śmigła. A potem któryś przyjrzał się szkicom dokładniej i zmarszczył brwi. Napisali pismo.

No więc władza projekt zasadniczo akceptuje, bo skala robi na niej wrażenie, ale przyglądając się prostym, do bólu funkcjonalnym bryłom, kojarzącym się bardziej z budynkiem fabrycznym na przedmieściach niż prestiżowo ulokowanym pokazem przemysłowej chwały polskiego państwa, wtrąca swoje trzy grosze: „[…] na specjalną uwagę zasługuje element czołowy przylegający do ulicy Twardej, który ze względu na swą ekspozycję w stosunku do pozostałej bryły i otoczenia, powinien stanowić wyróżniający się akcent architektoniczny o cechach wybitnie monumentalnych. Opierając się na powyższych motywach, zdaniem Zarządu miejskiego należałoby omawianą część budynku przeprojektować, bowiem nie posiada ona obecnie wspomnianych walorów […]. Elewację budynku od strony ulicy Chmielnej należałoby wykonać co najmniej w szlachetnej wyprawie”.

Ale zbudować coś takiego to nie lada wyzwanie. Może więc zanim dojdzie do konkretów, trochę im przejdzie? Niech piszą kolejne pisma, sugerując, upraszając, a potem się zobaczy. Zaczynają z końcem 1936 roku, jeszcze w maju 1939, gdy część od Chmielnej stoi już prawie gotowa, a wzdłuż Alej i Żelaznej rosną piętra dwóch kolejnych skrzydeł, miejski Wydział Nadzoru Budowlanego znów powtarza jak mantrę swoje wyobrażenia o monumentalizmie. Jeszcze trzy lata później na placu budowy będą się krzątać robotnicy – Niemcy postanowią bowiem wykorzystać dworzec do komunikacji na terenie okupowanym, aż w 1944 pomalowany w maskujące barwy zamieni się w powstańczą fortecę. Jak gdyby w uznaniu dla jego zasług władze zostawią go później w spokoju na kilka kolejnych dekad, podczas których niejeden starszy od niego, ukończony i zamieszkany budynek w okolicy zdąży trafić pod kilof, aż w końcu, odczekawszy swoje, pewnego listopadowego dnia 2007 roku on też zmieni się w całkiem sporą hałdę zwykłego gruzu.

W sumie dobrze, że Szanajca tego nie widział, myślę sobie. Choć przecież sam pisał, że lepiej, jeśli stare ustąpi miejsca nowemu, niż gdyby zachowanym kawałkom miano doklejać jakieś nadbudówki lub fundować złotą okładzinę. Może nawet spodobałoby mu się prezentowane w prasie wyobrażenie planowanej w tym samym miejscu przyszłej pięciopiętrowej siedziby Poczty Polskiej, znad której ulatywały stadkiem w niebo gołębie, odbijając się w przeszklonych ścianach. Tyle że jak dotąd na działce w centralnej części stolicy, gdzie miał stanąć największy dworzec pocztowy świata, jest tylko zarastająca z każdym rokiem dziura po wykopach.

***

Dworzec, jedna z ostatnich i największych prac podpisanych przez spółkę Lachert–Szanajca, był w głównej mierze projektem Szanajcy. Czy można wyciągać z tego wnioski, że to on był kołem zamachowym tandemu? Nietrudno znaleźć na to dowody, gdy spojrzy się na późniejsze, solowe dokonania Lacherta. A jeśli to tylko kolejny mit, niesprawiedliwy dla tego, który przeżył, mit, któremu łatwo ulec pod wpływem historii o tragicznie przerwanej śmiercią przyjaźni?
 – W każdym duecie istnieją specjalizacje. Można analizować projekty, zastanawiać się, który z nich dwojga był lepszy w rysowaniu, a który wymyślał koncepcje, tylko po co? – zastanawia się historyk sztuki i krytyk architektury Jarosław Trybuś. – Na tym przecież polega duet, że poszczególne zdolności zazębiają się, być może przy każdej pracy inaczej, i dają genialny efekt tylko wtedy, gdy współdziałają. Jeśli rozdzielimy Lacherta i Szanajcę, nic nam nie zostanie.

„Praesens” nr 2, 1930

A co zostało? Czy stworzyli własny język architektoniczny?
Trybuś zastanawia się przez chwilę.
 – Ich językiem był modernizm. Wspólny zestaw chwytów i interpretacji pewnych teorii, którym operowali też inni twórcy. Tyle że wielu spośród nich uprawiało ten styl, nie zastanawiając się, co się za nim kryje. Dla Lacherta i Szanajcy modernizm oznaczał sposób myślenia. Realizowali tę myśl, która zmieniała się z czasem, ewoluowali razem z nią, rozstając się stopniowo z estetyką białych płaszczyzn i kątów prostych. Podobną drogą, równolegle, szli najwięksi, jak Le Corbusier czy Gropius.

Grzegorz Mika nie miałby kłopotu z odróżnieniem prac Lacherta i Szanajcy od projektów innych członków Praesensu czy architektów tworzących pod jego wpływem.
 – W latach 30. ubiegłego wieku osiągnęli już etap, gdy architekt, nabrawszy doświadczenia, zaczyna stosować w swych pracach pewne charakterystyczne rozwiązania. W ich przypadku jest to plastyczne podejście do komponowania elewacji. Kontrasty szkła i betonu, gra fakturą, kilkadziesiąt równo­miernie rozstawionych kwadratowych okien, które na tle większej płaszczyzny tworzą siatkę rastra. Zabawa geometrią, także w detalach: zaokrąglone betonowe daszki, łukowate pokrycia z betonu. Potrafili wykorzystać do tego nawet klatki schodowe. W bloku Warszawa I klatki mają kształt litery U i kontrastują z poziomymi galeriami, a wrażenie to wzmacnia jeszcze szklany pion pociągnięty od góry do dołu. Potem widzimy dążenie do możliwie maksymalnego uprzemysłowienia projektowanych budynków, bo obaj podziwiali tę architekturę i uznawali za egalitarną. To objawia się wprowadzaniem powtarzalnych elementów w dużej skali: jednolite, totalne rytmy otworów okiennych ciągnących się wzdłuż elewacji, maksymalne uproszczenie bryły, a do tego jeden wyraźny akcent. Jak w przypadku Dworca Pocztowego: z jednej strony wielki biurowiec o sześciu piętrach, długi na kilkadziesiąt metrów, we wszystkich ścianach powtarzalne otwory okienne, a potem, na końcu, przeszklona wieża.

Grzegorz Piątek, krytyk architektury, prócz dworca ustawiłby w rzędzie wybitnych osiągnięć architektury europejskiej jeszcze kilka innych projektów Lacherta i Szanajcy. Dom na Katowickiej, willa Szyllerów, koncepcja gmachu Ligi Narodów w Genewie, wiele prac z lat 30., niestety w większości niezrealizowanych.

Zastanawiamy się, na czym w takim razie polega ich wybitność. Przecież Lachert z Szanajcą nic nowego nie odkryli, działali w Polsce w ramach istniejącego już, światowego kierunku.
Grzegorz Piątek:
 – Byli cały czas w środku zjawiska nazywanego modernizmem, nie próbowali za nim nadążać, tylko byli jego ważną częścią. Nie tworzyli kopii, lecz własne, autorskie interpretacje. W Polsce ten sam poziom reprezentowali jeszcze Syrkusowie. Prócz nich już nikt. To brzmi kontrowersyjnie, bo w dwudziestoleciu pod wpływem nowych prądów działało wielu wybitnych i sprawnych architektów, ale nie płynęli w głównym nurcie, lecz byli odrębnymi zjawiskami, jak choćby Barbara i Stanisław Brukalscy. Tymczasem architekturę Lacherta i Szanajcy oraz Syrkusów można określić jako intelektualne zmaganie się z modernizmem, od początku do końca. Tyle że Syrkusowie nie byli aż tak wszechstronni. Zatrzymali się w pewnym momencie na osiedlach społecznych, nie uczestniczyli w konkursach.

No i jeszcze niesłychana skłonność do innowacji. Do sprawdzania możliwości materiałów. Trzymali rękę na pulsie, chcieli być zawsze pierwsi. Eternit, celolit, żelbet – ledwie trafiały na rynek, Lachert i Szanajca już planowali ich wykorzystanie w aktualnych projektach, co świadczy o sporej odwadze.
Grzegorz Mika:
– Dla mnie fenomenem jest już to, że działali wspólnie tak długo i w tak olbrzymim tempie. W tamtym okresie istniało mnóstwo zespołów autorskich, lecz żaden nie mógł się pochwalić ani tak długim stażem, ani produkcją na podobną skalę. Wiadomo, gdy zejdzie się dwóch lub trzech zdolnych twórców, prędzej czy później ego któregoś z nich daje o sobie znać i dochodzi do konfliktów. W tym przypadku tak się nie stało, a trzeba pamiętać, że zanim zaczęto zaliczać ich do ścisłej czołówki, musieli mieć silną motywację i sporo konsekwencji, żeby przez kilkanaście lat siłować się wspólnie z różnymi przeciwnościami, jak brak zainteresowania inwestorów czy nastroje społeczno-polityczne odległe od ich lewicowych poglądów. Można śmiało stawiać ich za wzorzec dla kolejnych pokoleń architektów, którzy chcieliby pracować w duecie.

Fragment pochodzi z książki Beaty Chomątowskiej „Lachert i Szanajca. Architekci awangardy”, która ukaże się 24 września w wydawnictwie Czarne.