Stan skupienia, stan rozkojarzenia
Fot. materiały promocyjne

Stan skupienia, stan rozkojarzenia

Radek Pulkowski

Wyświechtany frazes o muzyce umykającej opisowi rzadko bywa tak zasadny jak w przypadku australijskiego zespołu The Necks. Dla tria muzyka to nieustający proces, w którym zawsze liczy się chwila obecna

Jeszcze 3 minuty czytania

Zaczyna się zwykle od repetycji prostych figur, do których dobudowywane są następne sekwencje. Początkowo wydaje się, że muzycy grają pozornie oddzielnie, by za pomocą ledwo zauważalnych zmian doprowadzić do wzajemnego przenikania się partii instrumentów. Bywa też odwrotnie: współbrzmienie stopniowo i niezauważalnie rozplątuje się do granic zaniku. Często podróże dźwiękowe tria trzyma w ryzach mocny groove, a repetycja figur prowadzi słuchacza na pogranicze minimal music spod znaku Steve'a Reicha i techno. Równie często – niby przypadkiem – pojawia się na przykład krótka melodia fortepianu, która jest piękna, ale nigdy niewykorzystana do końca, nieskupiająca wokół siebie całej kompozycji. Co jednak najistotniejsze, kompozycje The Necks nie prowadzą do tradycyjnej kulminacji. One płyną, eksploatując tylko przez chwilę dźwięki, na które podczas dryfu natrafią. Jak gdyby można było zawsze włączyć i wyłączyć muzykę, zacząć i przestać grać, słuchać i nie słuchać.

Historia grupy sięga 1986 roku. Pianista Chris Abrahams, basista Lloyd Swanton i perkusista Tony Buck zaczęli spotykać się na próbach jako młodzi, a przede wszystkim poszukujący nowej jakości muzycy. Kiedy już styl The Necks wyklarował się, pozostał niezmienny. Chociaż zespół w tej chwili ma na koncie 17 różnorodnych albumów, wspólny idiom wciąż zostaje zachowany, a jeśli raz usłyszycie The Necks – bez trudu rozpoznacie ich następnym razem.

W początkowej fazie twórczości zespół programowo planował nie występować na żywo. „Nie jestem pewien, czy pozostali członkowie zespołu czuli to samo, ale ja wyraźnie przypominam sobie, że dla mnie, aby tworzyć zespół, dla którego jedynym celem jest bycie «w momencie», bardzo ważne było wyeliminowanie wszelkich czynników zewnętrznych, takich jak publiczność” – opowiada mi Lloyd Swanton. „Podkreślam, że moją intencją było, żebyśmy nigdy nie grali publicznie. To nie była faza «warsztatowa». To był wówczas manifest zespołu. Ale miesiące mijały, my stawaliśmy się coraz bardziej pewni tego, że jesteśmy w stanie konsekwentnie realizować własne cele, także występując przed publicznością, więc kiedy dostaliśmy propozycję zagrania koncertu, po chwili dyskusji postanowiliśmy ją przyjąć”. Dziś koncerty The Necks wydają się nie mniej istotne niż albumy, co potwierdzają sami muzycy, którzy nie stronią od wydawania albumów z zapisem występów live.

Muzyka zespołu bywa określana przez niektórych jako transowa. Jednocześnie jednak jest ona często wymagająca i nie wciągnie słuchacza, jeśli ten nie poświęci jej chwili uwagi. John Litweiler, krytyk jazzowy i autor książek o free jazzie, stwierdził kiedyś zjadliwie, że muzyka The Necks przypomina improwizacje ulicznych amatorów bijących w bongosy, kongi i inne instrumenty perkusyjne. Lloyd Swanton stwierdził zaś, że rzeczywiście w pewnym sensie The Necks gra jak banda hipisów jammująca w jednym z pokojów podczas imprezy. Podkreślił jednak coś istotnego dla charakteru muzyki swojego zespołu. Ciągnąc porównanie, powiedział, że podczas takiej imprezy można chwilę posłuchać improwizatorów, później pokręcić się po domu, a kiedy wróci się do tego pokoju, muzycy pozornie będą grali to samo, ale tak naprawdę muzyka będzie się zmieniać.

Czy zatem słowo „trans” oddaje charakter muzyki zespołu? I czy do pełnego zrozumienia tego, co robią The Necks, potrzeba cierpliwości i koncentracji? „To z pewnością jeden ze sposobów doświadczania naszej twórczości” mówi Swanton. „Jednocześnie zawsze bardzo staraliśmy się dać znać odbiorcom, że zapraszamy ich do słuchania nas z takim stopniem koncentracji, jaki im pasuje. Nasz stopień skupienia jako wykonawców bywa różny. Czasami jesteśmy ekstremalnie skoncentrowani, innym razem gramy rozkojarzeni – kto powie, który sposób tworzenia jest bardziej właściwy? Stan rozkojarzenia daje często najszybszy dostęp do podświadomości”.

Czy w dobie nadmiaru bodźców zespół, który nie posługuje się logiką wyrazistego początku i końca albo mocno zaznaczonej kulminacji, ma szansę dotarcia do słuchaczy? A może jest już tworem archaicznym? „Sądzę, że jesteśmy antidotum dla społeczeństwa mającego problemy ze skupieniem uwagi” mówi Swanton. A co ze słuchaczami? Czy łatwiej było występować przed publicznością z taką propozycją jak muzyka The Necks 20 lat temu niż teraz, w dobie YouTube'a? „Byliśmy świadkami wyraźnej zmiany w tym, jak ludzie słyszą muzykę. To, co robimy, wydaje się teraz publiczności znacznie mniej dziwaczne niż dawniej” z optymizmem twierdzi Swanton.

Pierwszy album zespołu zatytułowany „Sex” został wydany w 1989 roku i szybko okazał się dużym sukcesem, także komercyjnym. Zespół wyraźnie zaznaczył na nim swój styl, pozostawiając sobie jednocześnie dużo miejsca na eksperymenty na kolejnych albumach. Niekończący się proces został tutaj złożony z tradycyjnie kojarzących się klocków – repetycja dźwięków inspirowanych smooth jazzem ozdabiana jest co jakiś czas klasycyzującym pianinem Chrisa Abrahamsa, a pęknięcia w ładnym obrazku pojawiają się dopiero z czasem i pozostają jakby niezauważone. Na następnych albumach zmiany były jednak czymś oczywistym. Zaznaczyć trzeba przy tym, że w przypadku The Necks nie można mówić o logicznej ewolucji brzmienia zespołu – płyty różnią się od siebie diametralnie i nie tworzą spójnej ścieżki – przypominają raczej skoki z miejsca na miejsce. Już na wydanym w 1994 roku „Aquatic” w jednej z kompozycji grupa brzmi bardziej „elektrycznie”, w drugiej zaś – wyraźnie eksploatuje muzykę etniczną, zaprzęgając do pracy plemienny rytm oraz muzyka grającego gościnnie na lirze korbowej. W 1998 roku zespół nagrywa soundtrack do filmu „The Boys”, dzięki któremu znów zdobywają popularność, a rok później wydaje „Hanging Gardens”. To płyta, na której hi-hatowe szaleństwo i głęboki bas prowadzą słuchacza w bardziej mroczne rejony. Tony Buck udowadnia nawet, że potrafi na żywej perkusji zagrać drum'n'bass.

W 2001 roku wychodzi być może najbardziej znany album grupy – „Aether”, a dwa lata po nim „Drive By”, który został uhonorowany prestiżową australijską nagrodą ARIA dla najlepszego jazzowego albumu roku. Dość paradoksalnie, bo na „Drive By” The Necks nie brzmią już wcale jak trio jazzowe, ale jak zespół badający pogranicze minimal music, techno i ambientu. W dodatku w składzie mają Chrisa Abrahamsa potrafiącego zagrać czasem na fortepianie motyw godny Keitha Jarretta. Tę samą nagrodę zespół zgarnął ponownie w 2006 roku za kapitalny, składający się z trzech utworów „Chemist”, zaś wydany w 2009 roku piękny „Silverwater” został nazwany przez „Sydney Morining Herald” najlepszym w wówczas ponaddwudziestoletniej karierze grupy, a „The Guardian” wycenił go na maksymalne pięć gwiazdek. Wydany w zeszłym roku „Open” to płyta, którą ciężko zaklasyfikować. Album stanowi jedna 70-minutowa kompozycja. Muzycy użyli na niej niezliczonej liczby instrumentów, ale w wielu momentach „Open” najistotniejszą rolę odgrywa cisza. 

The Necks zagrają w Krakowie

The Necks wystąpią wspólnie z postrockową grupą Radian w ramach inauguracji krakowskiego festiwalu Unsound 12 października w Muzeum Inżynierii. Początek koncertu o godz. 19:00.

Unsound trwa w tym roku  do 19 października. Hasło tegorocznej edycji to The Dream (Sen). Więcej informacji: www.unsound.pl.

Subiektywny wyciąg z dyskografii grupy nie jest oczywiście w żaden sposób kompletny – brakuje w nim choćby wspomnianych już, istotnych albumów z rejestracjami występów na żywo. Nawet pobieżne spojrzenie daje jednak pojęcie o stopniu różnorodności muzyki The Necks. Z wypowiedzi muzyków wynika, że pomaga im w tym otwarta głowa i niewymuszone zainteresowanie brzmieniami z różnych półek gatunkowych. Na zróżnicowany kształt muzyki zespołu na pewno ma wpływ tryb pracy tria oraz fakt, że każdy z członków grupy zaangażowany jest w dużą liczbę innych projektów. Chris Abrahams jeszcze przed The Necks był członkiem jazzowej grupy Benders i postpunkowego Laughing Clowns, a w późniejszym okresie nagrał niemałą liczbę albumów solo albo we współpracy z Melanie Oxley. Jako muzyk sesyjny grywał na albumach znanych australijskich grup poprockowych – Midnight Oil, The Church czy... Silverchair. Lloyd Swanton jest członkiem grupy The Catholics. Występuje też w różnych składach z zasłużonym australijskim saksofonistą Berniem McGannem. Łącznie pojawił się dotąd na ponad 90 albumach. Kilka z nich zostało uhonorowanych nagrodą ARIA. Tony Buck poza The Necks jest znany jako lider impro-noise'owego zespołu Peril. Współpracuje też m.in. z Lee Ranaldo (ex-Sonic Youth), Peterem Brötzmannem, Johnem Zornem, z niemiecką pianistką Magdą Mayas czy Christianem Fenneszem. Pojawił się choćby na tegorocznej, bardzo dobrej płycie tego ostatniego, zatytułowanej „Bécs”.

Muzyka The Necks znana jest z tego, że ciężko ją opisać. Nie budzi wyraźnych skojarzeń, nie daje się łatwo przełożyć na inne porządki symboliczne. Jest zestawem dźwięków, który nie ma w zamierzeniu wyrażać niczego poza sobą samym. Takie podejście leży u samych podstaw działania zespołu. „Staramy się nie łączyć naszej muzyki z niczym innym przyznaje basista grupy. „Bardzo trudno znaleźć słowa, żeby opisać naszą muzykę i tak właśnie powinno być. Nasz modus operandi jest bardzo otwarty, zatem byłoby niemądre próbować podpinać go pod sztywne kategorie. Nasza muzyka jest «improwizowana», dominują w niej «długie formy» i jest zwykle «hipnotyczna», ale bardzo ryzykowne jest opisywanie jej tylko w ramach tych punktów orientacyjnych”. Obecnie na temat The Necks powstała już pewna liczba specjalistycznych esejów publikowanych w książkach czy czasopismach, niewątpliwie ciekawych, ale z całą pewnością niewyczerpujących tematu. „Osobiście niemal nigdy nie kojarzę mojej muzyki z obrazami, kolorami, a właściwie nawet z emocjami” – tłumaczy Swanton. „Uważam język muzyki za wystarczająco bogaty sam w sobie. Dostarcza mi on takiej gamy środków ekspresji, jakiej potrzebuję”.

Następny album The Necks będą nagrywać na początku przyszłego roku przy okazji trasy koncertowej po Australii. Tak właśnie wygląda tryb pracy zespołu – muzycy spotykają się średnio dwa lub trzy razy do roku i grają kilka koncertów lub pracują nad albumem. Twierdzą, że w ten sposób działa im się lepiej i łatwiej jest zachować świeżość oraz nie dać ulecieć chemii. Wpływ mają na to także kwestie praktyczne – wszyscy muzycy mnóstwo czasu spędzają w samolotach, przemieszczając się od projektu do projektu, a Tony Buck mieszka nawet w Europie na stałe. Trudno przewidzieć, czego możemy spodziewać się po następnej płycie Australijczyków. Najpewniej po prostu kolejnej niespodzianki. Zespół raczej nie planuje kończyć swojej podróży. Zwłaszcza że – mimo tak długiego okresu działalności – światowy rozgłos, popularność w Europie i najlepsze recenzje zdobyli dopiero w ostatnich latach. Rosnące zainteresowanie publiczności zdaje się zresztą wpływać na innowacyjną energię tria – nietrudno zauważyć, że na ostatnich albumach zespół eksperymentuje śmielej niż kiedykolwiek.

Aktywność koncertowa zespołu także nie maleje. Po dwóch zeszłorocznych wyprzedanych i fantastycznie przyjętych koncertach w Polsce pora na kolejny. Częścią październikowej europejskiej trasy grupy będzie występ na jednej scenie wraz z austriackim postrockowym zespołem Radian na krakowskim festiwalu Unsound. Kto zna The Necks, wie, że na pewno warto przekonać się, co wyniknie z takiej współpracy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.