Nawroty bylejakości

Nawroty bylejakości

Aleksandra Przegalińska

Jeśli ilość szarego czasu w twoim życiu wzrasta i nie należy do jednej z czterech kategorii – praca, sport, kreatywność, sen – warto zastanowić się nad sobą. Liczmy się ze swoim „ja”

Jeszcze 5 minut czytania

Rozświetlona sala na ósmym piętrze nowojorskiego wieżowca jest wielofunkcyjna: z uwagi na obecność okablowanych stołów można by ją nazwać laboratorium, w którym testuje się nowe rozwiązania technologiczne, ale ze względu na obecność sceny, rzędów krzeseł oraz stolików można ją także nazwać aulą konferencyjną oraz barem. Ostatecznie mogłaby także być czyimś oszczędnie i ekologicznie wystylizowanym apartamentem. Na myśl przychodzą inkubatory startupowe, googlepleks i inne przestrzenie, w których praca ma nie wyglądać na ciężką. Wokół tego – ludzie. Niemal każdy ma na sobie chociaż jeden widoczny tracker, czyli urządzenie mierzące aktywność (liczba spalonych kalorii, rytm bicia serca, liczba kroków, skupienie, czas poświęcony na pracę, kreatywność, poziom emocji).

Activity tracker

Mały, bezprzewodowy aparat, który zawiera czujnik, zapisujący takie aktywności jak liczba kroków, przebyta odległość, spalone kalorie oraz jakość i ilość snu. Istnieją dziesiątki różnych trackerów. Trackery mogą być umieszczone w kieszeni lub zostać przypięte do dowolnej części ubioru (na bucie, na ubraniu, na pasku lub jako wisiorek na szyi). W przeciwieństwie do starych krokomierzy, które jedynie liczyły kroki lub spalane kalorie i nieraz pokazywały postępy użytkowników, dzisiejsze trackery aktywności automatycznie wysyłają dane do internetu. Dane te są przechowywane w „chmurze” i dostępne z dowolnego miejsca, w dowolnym czasie (na komputerze, tablecie lub smartfonie). Zapewnia to nie tylko łatwiejszy sposób śledzenia swoich postępów w czasie, porównywania swoich wyników z wynikami społeczności, która korzysta z podobnych urządzeń. Jest to także swoisty zapis historii naszego życia. Zapis ten można pokazać swojemu interniście lub opublikować w mediach społecznościowych. Dzieląc się własnymi wynikami ze znajomymi, można szukać motywacji i wsparcia w dążeniu do określonego celu.

Przy stole z gadżetami trwa pokaz najnowszych aplikacji do zarządzania sobą. Przystojny pan pokazuje aplikację, dzięki której dowiedział się o tym, jak codziennie spędza swój czas. Aplikacja, estetyczna, oszczędna i elegancka (jak wszystko w tym pomieszczeniu), pokazuje na kołowym diagramie ilość czasu poświęcanego na (1) pracę, (2) sport, (3) kreatywność, (4) sen. Jest także specjalna kategoria w kolorze szarym, która pokazuje czas spędzony na niczym lub na nie wiadomo czym, który sam projektant sugestywnie określa jako down time. Aplikacja – jak dowiaduję się z rozmowy z jej twórcą – nie ma na celu „uczyć ludzi jak żyć” albo „jak efektywnie spędzać czas”. Aplikacja ma charakter uświadamiający: pokazuje, ile naszego czasu w ciągu dnia to właśnie down time: czas zmarnowany, niewykorzystany sensownie, niedający się podporządkować żadnej z określonych w aplikacji czterech kategorii. „Jeśli ilość szarego czasu w twoim życiu wzrasta, być może warto zastanowić się nad sobą” – sugeruje twórca. Prezentację obok mnie śledzi ewidentny entuzjasta trackerów – tych widocznych ma na sobie co najmniej cztery. Jest scepytyczny wobec innowacyjności rozwiązania wyznaczającego down time. Obok entuzjasty stoi dziewczyna, którą poznałam chwilę wcześniej. Jest reżyserem filmowym, chce zrobić film o ludziach, którzy przyszli tutaj pokazywać swoje pomysły. Ma dość krytyczną minę, ale nie atakuje, kiedy twórca aplikacji z gasnącym pod naporem krytyki entuzjazmem rozprawia o jej funkcjonalności. Mężczyzna szybko zauważa jej niewyraźne spojrzenie. „Widzę, że nie jesteś przekonana” – stwierdza. „Zastanawiam sie po prostu, czy faktycznie sam tego używasz, czy chcesz to sprzedać innym, o których myślisz, że nie radzą sobie z planowaniem swojego dnia i życia” – odpowiada ona. „Dlaczego miałbym tego nie używać? Czy ty nie używasz żadnych narzędzi do planowania swojego czasu?”. „Mam kalendarz i pamiętnik” – odpowiada dziewczyna z godnością. „Myślisz, że to się jakoś zasadniczo różni?– dopytuje twórca aplikacji. – Może ta aplikacja wydaje ci się równie dziwna jak kiedyś pierwsze kalendarze do wpisywania codziennych planów?”. Zapada cisza. Prezentacja dobiega końca.

844 mnie / fot. Intel Free Press flickr CC BY-SA 2.0

W drugiej połowie 2008 roku całemu światu dała o sobie znać społeczność znana jako Quantified Self, działająca początkowo przede wszystkim w San Francisco. Ruch Quantified Self stara się inkorporować technologie, które zbierają rozmaite dane o aktualnym psychofizycznym stanie użytkownika. Dane te mogą mieć zarówno charakter liczbowy, jak i stanowić subiektywny raport użytkownika, na przykład na temat jej lub jego samopoczucia. Monitoring tego typu, połączony z noszeniem urządzeń typu EEG i EKG, znany był także jako lifelogging. Później pojawiły się terminy takie jak: self-tracking, autoanalityka, body hacking, self-quantifying, czy też inteligencja humanistyczna (humanistic intelligence). Quantified Self okazał się niezwykle szybko rozwijającym się ruchem – entuzjaści zdrowego stylu życia spotykali się, żeby rozmawiać o tym, jak nowe technologie mogą wspierać ich stan zdrowia, kondycję oraz samopoczucie. W lipcu 2014 społeczność Quantified Self miała na koncie 105 grup, które spotkały się w różnych częściach świata z tysiącem uczestników, raptem w 6 lat od rozpoczęcia działalności.

Tłumek na konferencji w Nowym Jorku przesuwa się kilka kroków, by usłyszeć następną prezentację. Pojawia się człowiek, który opowie o swojej platformie zdrowych zakupów. Celem platformy jest tworzenie dobrych nawyków zakupów spożywczych. Ludzie dzielą się informacjami o swoich zakupach, a w zamian otrzymują spersonalizowane informacje o składzie swojej diety. Czego jest za dużo? Czego brakuje? Czy cena jest adekwanta do wartosci odżywczej zakupionego pożywienia? Użytkownicy mogą także korzystać z porad ekspertów i dzielić się z innymi sugestiami, a dzięki temu w niedługim czasie także stać się ekspertami. Twórca aplikacji zostaje niestety sprowadzony na ziemię. Około siedemdziesięciu startupów z finansowaniem dużych funduszy kapitałowych proponuje identyczne bądź zbieżne rozwiązanie. Niech pomyśli nad czymś bardziej innowacyjnym. Poklepywany po plecach przez wspólnika schodzi ze sceny.

Twórca kolejnego projektu jest entuzjastą kolektywizmu we wszystkich odsłonach. „Nieważne, czy zmierzycie swoją aktywność, ważne, czy ktokolwiek będzie chciał o tym wiedzieć! Koniec z indywidualnymi pomiarami. Pomiary są społeczne, i zawsze były! Mamy dla was propozycję, która zrewolucjonizuje rynek!” – woła wesoło. Platforma, którą stworzył, z założenia nie ma indywidualnych użytkowników, ale zespoły, do których można dołączyć. Zespoły wyznaczają sobie zadania do wykonania. Uczestnicy spędzają na wykonaniu tych zadań określony czas. W niedługim okresie widać, kto naprawdę pracuje, a kto jedynie od czasu do czasu coś dorzuca. Można także rywalizować z innymi, zewnętrznymi drużynami. „Robiliśmy testy w dużych organizacjach, z których wynika, iż nasz sposób mierzenia czasu pracownika poświęconego faktycznie na pracę nie jest jedynie estymacją! To czas realny”. Następnie odsłania przez uczestnikami spotkania architekturę swojej plaftormy. Entuzjasta trackerów, który wcześniej wykazywał się postawą krytyczną, teraz z aprobatą kiwa głową.

Pierwsza część spotkania się kończy. Główny organizator dziękuje twórcom aplikacji, które się dziś prezentowały, następnie przedstawia kilka krótkich ogłoszeń. Po pierwsze, znana wszystkim tutaj Patty stara się budować struktury ruchu na zachodnim wybrzeżu. „Potrzebuję pomocy i wsparcia, proszę się zatem zgłaszać” – apeluje organizator. Po drugie zaś, platforma internetowa pracująca nad systemem holistycznego zarządzania zdrowiem lokalnych wspólnot szuka wolontariuszy. Ktokolwiek się zgłosi, dostanie darmowy zestaw próbek do zbierania śliny oraz kataru do analizy. Salę opanowuje chwilowa wesołość. Przechodzimy do kolejnego punktu programu. Teraz będą prezentacje osobistych doświadczeń z mierzeniem siebie. Każda z nich przebiegnie według schematu: „Co zrobiłeś (aś)?” / „Jak to zrobiłaś (eś)?” / „Czego się nauczyłaś (eś)”?

Pierwsza prezentacja dotyczyć będzie „biohackingu dla własnego dobra”. Prezentujący opowiada historię własnej kwantyfikacji. Przez dwa lata szło mu znakomicie, udało mu się schudnąć, przestał pić alkohol, zaczął lepiej spać. Niestety po dwóch latach kwantyfikacja zaczęła go zawodzić. Znów przytył, zaczęły się kłopoty ze snem. Nazwał ten okres „regresją do bylejakości”. Postanowił wydobyć się z tego stanu za pomocą neurostymulatora, który pomaga w leczeniu depresji, bezsenności i wielu innych zaburzeń. Dzięki neurostymulacji wydziela się więcej serotoniny. Prezentujący zmienił tracker codziennej aktywności. Następnie przystąpił do 30-dniowego eksperymentu z użyciem nowego sprzętu. Waga spadła, trawienie się poprawiło, udało się wydłużyć sen do 6 godzin na dobę. Co więcej, udało mu się zapamiętać wszystkie 197 flag i nazw stolic państw świata. Dostał nową pracę. I, co najważniejsze, występuje dziś tutaj. Nauczył się wiele o sobie, ale chciałby więcej. Dlatego prosi wszystkich na sali o wskazówki dotyczące dobrego trackera snu oraz nowych metod samobadania morfologicznego (zwłaszcza poziomu CRP). Ponadto chciałby otrzymać dostęp do struktury oprogramowania jednego z trackerów – opasek na głowę, odkryć nową stymulującą dietę i jest zainteresowany większą ilością danych do porównania z innymi. Czego się nauczył? Zbieranie danych jest formą uważności. Pytania? W sprawie trackera snu nieśmiało odzywa się głos z sali. Informuje, iż zajmuje się snem naukowo i aktualnie pracuje nad projektem z użyciem nowego trackera snu. Zachwycony prezenter odpowiada: „Świetnie, czy mogę do was dołączyć? Możecie na mnie przetestować wszystko!”.

Kolejna przerwa. Wszyscy suną do barku. Kiedy przygotowuję sobie kakao z proszku, pan od mierzenia down time chwyta zużytą przeze mnie torebkę i na głos odczytuje mi skład. „Niedobrze” – kwituje. „Będziesz musiała się dziś nabiegać, żeby to jakoś wyrównać”.



Druga prezentacja w tej części zatytułowana jest „Lepsze relacje dzięki technologii”. Najpierw kilka słów wstępu od prowadzącego spotkanie. Temat relacji osobistych i technologii wpisuje się w generalne tendencje i nastroje ruchu. O relacje należy dbać, monitorować ich jakość. Można sprawdzać, jak wpływają na nas otaczający nas ludzie, skupiać się na tych, których nasze technologie oceniły jako najbardziej pozytywnych i motywujących.

Na scenie pojawia się przystojny młody programista, który w pierwszym zdaniu przedstawia się, w drugim oświadcza, że przez jakiś czas pracował w Google oraz że jest żonaty. Po co nam ta druga informacja? Otóż dzięki ślubowi, a dokładnie konieczności ustalania ślubnej listy gości, zorientował się, z jak wieloma ważnymi osobami w swoim życiu stracił kontakt. Policzył, że jest ich sześćdziesiąt. Postanowił coś zrobić z tym, żeby te relacje znów zyskały żywotność i należną im wagę. W związku z tym, że jest koderem, doskonale wiedział, co należy zrobić: trzeba stworzyć apkę na Androida, która w tym pomoże.

Zajęło mu to parę tygodni (na slajdach z prezentacji publiczność widzi sympatyczne zdjęcia dokumentujące jego intensywną pracę przy biurku w domu, z piętnastoma kubkami kawy na parapecie, mrugającym kotem i wywieszonym za oknem praniem). Autor apki z 60 ważnych osób wybrał połowę, postanowił, że z nimi będzie się częściej kontaktował. Aplikację nazwał Stitch (szew), ponieważ zszyfa dziury zaniedbanych kontaktów. Autor przechodzi do zademonstrowania, jak pracuje jego aplikacja. Wyświetla się lista osób: na pierwszym miejscu „Mama”, klikamy. Pojawia się informacja: średnia liczba rozmów w miesiącu – co 4 dni, ostatnia rozmowa: 5 dni temu. Można ustawić sobie częstotliwość rozmów. Jeśli autor zapomni zadzwonić do mamy, aplikacja mu o tym przypomina, dzwoniąc i wyświetlając komunikaty. Kontakty z większością osób z listy radykalnie się poprawiły. Z kilkoma pozostały na tym samym poziomie. A teraz chwila szczerości: jakie są problemy wynikające z korzystania z aplikacji. Bywa męcząca, jeśli przez kilka dni opuszcza się obowiązki kontaktu, ilość rzeczy do nadrobienia jest bardzo przytłaczająca. Co chwilę przychodzą rozżalone powiadomienia: „nie zadzwoniłeś do babci”, „od ostatniej rozmowy z babcią upłynął ponad tydzień, chyba należy coś z tym zrobić”. Nadto, część nawiązanych kontaktów jest wymuszona, ale to i tak lepsze niż ich brak – skrupulatnie dodaje autor. Kiedy zaczął regularnie korespondować z dawno niesłyszaną koleżanką z liceum, która znalazła się na liście trzydziestu szczęśliwców, koleżanka – najpierw entuzjastyczna – zaczęła reagować zniecierpliwieniem i podejrzliwością („O co ci właściwie chodzi? Dlaczego zacząłeś się tak nagle interesować moim życiem?”). Publiczność ma mieszane reakcje. Część osób ze zrozumieniem kiwa głowami. Prezentujący wcześniej entuzjasta trackera snu oświadcza, że ludzie, którzy nie korzystają z technologii w taki sposób, jak zebrani na sali, mogą nie rozumieć dyscypliny, którą narzucają sobie entuzjaści takich rozwiązań. Inni są sceptyczni. Jedna z osób, które do tej pory zachowywały milczenie mówi, że należy spojrzeć prawdzie w oczy. To rozwiązanie może działać przez pierwszy miesiąc, kiedy każde innowacyjne rozwiązanie cieszy, potem stanie się już męczącym obowiązkiem. Autor aplikacji przyznaje rację sceptykowi. Właściwie przyszedł tutaj szukać partnerów do projektu, który sprawi, że aplikacja stanie się przyjemniejsza w użyciu, zachowując swoją funkcjonalność. Czy na sali jest ktoś, kto może pomóc?

Wizualizacja Katie McCurdy, która pokazuje jej codzienne zmagania z przewlekłą chorobą miastenią / źródło: sensical.wordpress.com

Skąd wziął się pomysł na Quantified Self? W gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę tempo rozwoju technologii, jest dość stary, jednak testowanie i pomiary, na przykład za pomocą biomarkerów, przez długi czas nie były dostępne dla nikogo poza lekarzami i diagnostami. Przełom nastąpił dzięki monitorom pracy serca, pulsometrom oraz telemedycynie (diagnozowaniu na odległość), gdzie noszone lub trzymane w ręku urządzenia przekazywały bezprzewodowo dane lekarzom. Jednocześnie pojawiły się także nowe strony internetowe z narzędziami do przechwytywania, przechowywania i przetwarzania danych, takie jak ManyEyes firmy IBM, Swivel, czy FlowingData. Pierwsze prototypy aparatów do samomierzenia, czyli kwantyfikacji powstały w roku 1996 (aparat do EKG/EEG/EVG z cyfrową soczewką – Digital Eye Glass do wyczuwania ruchów użytkownika). Aparaty te na początku wykorzystywane były przez ruchy społeczne pacjentów, którzy starali się sami kontrolować swoje zdrowie w sytuacji zagrożenia. Przed Quantified Self powstały społeczności takie jak DIYgenomics, PatientsLikeMe oraz Genomera.

Sam termin quantified self najprawdopodobniej został użyty po raz pierwszy przez redaktorów magazynu „Wired”, Gary’ego Wolfa i Kevina Kelly’ego w San Francisco w roku 2007. Definiowali oni w ten sposób współpracę użytkowników i twórców nowych narzędzi pomiarowych, których łączy zainteresowanie samowiedzą osiąganą dzięki takim pomiarom. W roku 2010, Wolf mówił o samym ruchu na konferencji TED, zaś w maju 2011 odbyła się pierwsza oficjalna konferencja ruchu w Mountain View w Kalifornii. Wolf zasugerował wówczas, iż firmy poszukują i używają danych ze smartfonów, komputerów i kart kredytowych, ale nie dostrzegają, że te same dane mogą być wykorzystywane przez samych użytkowników do radzenia sobie z problemami natury medycznej, bezsennością, kondycją, itd. Obecnie globalna społeczność grup self-trackingu przekracza ponad 100 w 34 krajach świata. Największe grupy są w San Francisco, Nowym Jorku, Londynie oraz Bostonie. Ta nowojorska liczy obecnie 2235 członków, którzy sami siebie określają q-serami (od quantified selfer).

Q-serom mierzenie kroków i spalonych kalorii zdaje się już nie wystarczać. Echa ich nienasycenia słyszalne były podczas spotkania, w którym uczestniczyłam. Dlatego też nowe produkty mają za zadanie mierzyć trudniej uchwytne stany umysłu, jak nastrój, poziom koncentracji, czy poziom zadowolenia z życia. W ostatnim czasie kwantyfikacja została uzupełniona także gamifikacją, czyli wykorzystaniem mechaniki znanej na przykład z gier komputerowych do modyfikowania zachowań ludzi w sytuacjach niebędących grami, w celu zwiększenia ich zaangażowania. Technika bazuje na przyjemności, jaka płynie z pokonywania kolejnych osiągalnych wyzwań, rywalizacji, współpracy. Wiele technologii trackingu jest ze sobą kompatybilnych, pozwalają one na integrację z innymi aplikacjami lub stronami. Ta kompatybliność przenosi nas zresztą w sferę internetu przedmiotów, czy też internetu rzeczy (Internet of Things – IoT), czyli koncepcji, wedle której różne przedmioty, którymi się otaczamy i które nosimy, mogą pośrednio albo bezpośrednio gromadzić, przetwarzać lub wymieniać dane za pośrednictwem sieci.

Q-serzy jednak wciąż nie są zadowoleni. Podczas otwartej debaty wiele osób wyrażało wątpliwość, czy z „powrotu do bylejakości” w ogóle można wyjść. Niemal każdy kwantyfikator po intensywnym 2-, 3-letnim stosowaniu doświadcza kryzysu, kiedy część osiągnięć wypracowanych dzięki kwantyfikacji albo przestaje mieć znaczenie, albo spala na panewce. Ludzie tyją, tracą pracę, słabną, przestają dobrze spać. Ruch kwantyfikacji, jaki znamy, dla nich stracił już rację bytu. Pora zatem na nową rewolucję. Nasycenie rynku rozwiązaniami, które liczą ilość czasu spędzonego na czymkolwiek i atakują powiadomieniami, już nastąpiła. Rzecz jasna, większa część świata nie jest zaznajomiona nawet z pierwszą falą kwantyfikacji, ale ta, która ją już doskonale zna, powoli zaczyna mieć jej dosyć. Część z nich zaczyna kontestować zasady, na które godzili się wcześniej. „Potrzebujemy innych pomiarów, lepszych rezultatów i radykalniejszych technologii” – postulują.

Czy to już ruch społeczny i jakiego typu rewolucję może przeprowadzić? Niewątpliwie domaga się radykalnych zmian w stylu życia współczesnego człowieka – będąc w awangardzie tych zmian, wie doskonale, że duża część społeczeństwa Zachodu w mniejszym lub większym stopniu uczestniczy w projekcie zarządzania sobą przez technologie (wystarczy spojrzeć na popularność mainsteramowych mediów społecznościowych). Kiedy idąc na to spotkanie, mijałam wyższego szczebla menedżerów z Park Avenue, ulicy szklanych wieżowców i banków, byłam przekonana, że to ich tutaj spotkam: zawsze zajętych, w wiecznym niedoczasie, szukających sposobów na maksymalizację swojej produktywności, znalezienia chwili dla rodziny czy na bieganie przy zachowaniu pozorów zdrowego życia. Okazało się jednak, że byli tu niemal wszyscy. Matki na wychowawczym, geeki z doliny krzemowej, studenci, artyści. Jedyne kryterium uczestnictwa to dochody, które pozwalają nabyć chociaż jeden tracker lub aplikację i mieć czas, żeby pofatygować się na takie spotkanie. Wejście za 5 dolarów – niewiele. Do dziś nie umiem rozstrzygnąć, czy była to zmanierowana impreza dla ludu wielkich miast, czy spotkanie trzonu konspiracji technologicznej rewolucji.

1 maja / fot. Lauren Manning, flickr CC BY 2.0


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.