Byliśmy nieprzyjaciółmi
Helena Perez García / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic

Byliśmy nieprzyjaciółmi

Magda Heydel

Opowieść Tulli tym razem nie ma charakteru wstrząsającego performansu, który posiada moc zmieniania życia. Jest raczej pozbawioną radykalnego ryzyka relacją z jego przebiegu

Jeszcze 2 minuty czytania

 The time is out of joint – O cursèd spite,
That ever I was born to set it right!

„Hamlet”

 Nową książkę Madaleny Tulli czyta się, chcąc nie chcąc, na tle „Włoskich szpilek”, znowu bowiem wchodzimy w buty tej dziwnej, niedostosowanej do świata dziewczynki, która musi się przez świat przedzierać, i to całkiem sama, bez wsparcia i pomocy skądkolwiek. Dla tej małej – która jeszcze długo po zamknięciu tamtej książki chodziła za czytelnikiem krok w krok i dręczyła jak niegojący się, a niezasłużony przecież wyrzut sumienia – życie to jedno wielkie zdumienie, które od razu przechodzi w gorzką rezygnację: acha, więc i to, i to, i to też będzie bolało. Ta mała była przejmującym ucieleśnieniem paradoksu niewinnego doświadczenia czy raczej może doświadczonej niewinności, bolesnym i bardzo prawdziwym zespoleniem obu stron Blake’owskiej wizji.

Magdalena Tulli, „Szum”. Znak, 192 strony,
w księgarniach od października 2014
W „Szumie” wracają  sceny znane z poprzedniej książki, nieraz dosłownie te same: opresyjna szkoła, wroga ulica i lodowaty dom. Matka wzrusza ramionami, jej siostra w niedzielne popołudnia pyta „Co nowego w szkole”, choć zna odpowiedź, a on, cioteczny brat, rzuca spojrzenie na matkę i tonem oprawcy dodaje: „Ile jest siedem razy dziewięć?”. Nauczycielka oskarża ją o kłamstwa, rówieśnicy się znęcają. Liczyć może tylko na inne ofiary: Lisa z dziecięcej książki, dla którego nie ma miejsca w zeszytach i który musi zginąć od strzału leśniczego; wariata z autobusu, któremu powyrywano albo wybito zęby. Kiedy wreszcie zdarzy się ktoś życzliwy – jak alegoryczny niemal łyżwiarz, który pomaga jej podnieść się z upadku na lód – i obdarza ją nadzieją na dobre doświadczenie, cała historia nieudanych prób nawiązania przyjaźni ze światem przygniata dziewczynkę (która tymczasem stała się już dziewczyną) takim ciężarem, że uczuciu nie udaje się nawet wykiełkować, zostaje skompromitowane i wygnane. Później, gdy dziewczynce – teraz już kobiecie – uda się coś, co zdawało się niemożliwe, czyli znajduje człowieka, który jest gotów zawsze stawać po jej stronie, świat odpowiada taką wrogością, że muszą z niego razem uciekać.

Los dziewczynki – we „Włoskich szpilkach” tak absolutnie i nieodwołalnie samotnej – zostaje tym razem wpisany w sieć relacji z innymi ludźmi. Od pierwszego zdania światło pada właśnie na te związki, które zostają jasno zdefiniowane. „Byliśmy nieprzyjaciółmi” – to stwierdzenie z pierwszej strony książki odnosi do „niego” – nieznanego z imienia ciotecznego brata dziewczynki – ale w zasadzie definiuje wszystkie jej relacje. Dziewczynka z „Włoskich szpilek” tego nie wiedziała, choć przekonywała się o tym na każdym kroku. Dorosła dziewczynka dziś już to wie i umie wypowiedzieć: byliśmy nieprzyjaciółmi, powiada, a ja byłam waszą ofiarą. Musimy coś z tym zrobić. 

W „Szumie” Tulli bierze historię dziewczynki w ramy: patrzymy na nią z dystansu, który zapewnia postać i głos dorosłej narratorki. Ta dziewczynka zostaje nam opowiedziana przez siebie samą po latach: poranioną, ale racjonalną i wyposażoną w świadomość psychologicznych mechanizmów rządzących jej życiem i życiem innych ludzi. Opowieść jest bolesna, ale teraz już wiemy, że da się ją opowiedzieć, tak jak dało się przepracować przeżycia, których jest odzwierciedleniem. Znów, inaczej niż we „Włoskich szpilkach”, gdzie owej pewności wcale nie było, gdzie narracja dosłownie niosła cierpienie egzystencji, towarzyszyła dziewczynce w jej obawach, czy raczej w przekonaniu, że nie ma się czego obawiać, bo i tak będzie źle. W poprzedniej książce praca pamięci przebiegała na oczach czytelnika, który jej świadkował. Dzięki temu opowieść była tak dotkliwa, przejmująco prawdziwa i uniwersalna. Teraz Tulli proponuje narrację, w której inscenizacji wydarzeń towarzyszy świadoma analiza, ocena i próba naprawy.

„The time is out of joint”, a my wiemy już dlaczego. We „Włoskich szpilkach” powody odsłaniały się wstydliwie, były tuż pod skórą tekstu, ale nie zostały otwarcie wyjawione. Dzięki owej powściągliwości skomplikowane mechanizmy wyparcia, zapominania i przywracania pamięci rozgrywały się na naszych oczach, a zarazem pozostawały wielkim niewypowiedzianym. Teraz są ujawnione, otwarcie opowiedziane, a choć nie tracą na dramatyzmie, nie mają już rangi tajemnicy, stają się za to wyjaśnieniem, a nawet usprawiedliwieniem. Matka dziewczynki i jej ciotka przeszły przez wojenne piekło, które każdą z nich naznaczyło inaczej, ale w obu przypadkach z ofiary uczyniło oprawcę. Dziewczynka i jej cioteczny brat, także każde na swój sposób, niosą dalej cierpienie swoich matek. Trauma została przekazana – z działania tego mechanizmu, o którym nie miała pojęcia dziewczynka z „Włoskich szpilek”, doskonale zdaje sobie sprawę narratorka „Szumu”, choć jej matka, a zwłaszcza ciotka, zaprzeczyłyby temu gwałtownie: „Esesmani snujący się po pokojach, zajmujący w nich tyle miejsca, że na zwyczajne życie już go nie wystarcza? Co za bzdura, powiedziałyby, wymieniając znaczące spojrzenia. Żeby ostatecznie rozstrzygnąć kwestię, musiały jeszcze roześmiać się tym stronniczym, nieszczerym śmiechem”.

Opowieść Tulli tym razem nie ma charakteru wstrząsającego performansu, mającego moc zmieniania życia. Jest raczej relacją z jego przebiegu, pozbawioną już właściwego mu radykalnego ryzyka. Zasadnicza jest pod tym względem fantasmagoryczna scena prowadzonej przez Lisa rozprawy w Sądzie Najniższym, kiedy to w ciasnej piwnicy gromadzą się wszyscy nieprzyjaciele. Każdy – prócz nieobecnych matki i ciotki – przedstawia swoją opowieść o dziewczynce. Zebraliśmy się – powiada Lis – nie po to, by się osądzić, ale by sobie wybaczyć. Na te trochę jakby „Dziady”, trochę „Umarłą klasę”, a trochę seans psychoterapeutyczny, schodzą się kolejno wszyscy, ofiary potworności ostatnich dziesiątek lat każdego rodzaju i skali. Robi się strasznie ciasno, ale wszyscy muszą zostać wpuszczeni. „To wszystko rodzina”, mów Lis.

Piwniczna scena, oczywista inscenizacja postpamięciowych procedur, ogniskuje w sobie dokładnie te aspekty nowej książki Magdaleny Tulli, z którymi mam kłopot. Jest odegraniem narracji o niezawinionej krzywdzie dotykającej niewinnych i przekazywanej niewinnym, ilustrowanym przewodnikiem po pamięci i dziedzicznej traumie. Bez żadnego zawoalowania podaje drogę naprawy, psychologiczne wyjście z tego, co wydawało się sytuacją bez wyjścia. Musimy sobie wybaczyć, choć wiemy, że jest to niemożliwe. Musimy uśmiercić w sobie ofiarę, aby przebaczenie stało się możliwe. To bardzo trudna, ale jedyna droga. A więc taka jest odpowiedź? Czy nie za mocny ma ona posmak seansu psychoanalitycznego albo duchowej drogi pojednania z sobą i światem? Czy takich podpowiedzi i pouczeń chcemy szukać w literaturze? Albo tak: czy literatura nie czmycha – jak piękny Lis – kiedy ją obciążyć takimi ładunkami?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.