DIALOG – WROCŁAW:
Holenderska rewelacja

Marta Bryś

Świetne „Tragedie rzymskie” Iva van Hove to nie tylko prosta historia o multimedialnej atrakcyjności współczesnej władzy. To próba opowiedzenia o niej poprzez naszą bierność

Jeszcze 2 minuty czytania

Władza i polityka to temat, o którym powiedziano już chyba wszystko. Pomysł Iva van Hove wydaje się banalny, wręcz oczywisty. Ale jednocześnie jest wyjątkowy i – w sześciogodzinnym spektaklu – precyzyjnie przeprowadzony.

„Tragedie rzymskie” to tryptyk, na który składają się szekspirowskie „Koriolan”, „Juliusz Cezar” i „Antoniusz i Kleopatra”. Prezentowane w tej kolejności, z drobnymi zmianami obsadowymi, składają się na opowieść o władzy, namiętności, upadku i walce o pozycję społeczną. Jedynym radykalnym gestem reżysera wobec dramatów, z których niewiele kwestii usunięto, jest obsadzenie kobiet w kilku męskich rolach. Van Hove nie stylizuje ich na mężczyzn, nie chodzi mu też o grę z płciowością. Niemal wszystkie sceny rozgrywana proscenium, tuż przed widownią. Opis (doskonałego!) pomysłu na scenografię jest niezbędny, by zanalizować koncepcję van Hove.

Ogromną przestrzeń wypełniają fotele, kanapy, pufy. Rozstawiono je tak, by z każdego miejsca można było śledzić akcję, wyświetlaną na ekranach kilkunastu telewizorów, rozstawionych na scenie. Po lewej stronie rozciągają się stanowiska: eat, drink, read. Można poczytać gazety, kupić kawę, herbatę, coca-colę, wino, piwo, makaron z mięsem, kanapki, gulasz. Całkiem tanio. Są również cztery laptopy z podłączeniem do Internetu, więc można odpisać na e-maile. W głębi sceny kolejne stanowisko, tym razem z kawą, herbatą, ponczem i kilkoma rodzajami ciast. Po prawej stronie z kolei fryzjer, makijażystka i znów gazety. Widzowie otrzymują również kartki z rozpisaniem akcji na minuty – zaznaczono przerwy, a także główne wątki z podziałem czasowym. To nie tylko pragmatyzm reżysera, ale przede wszystkim jawne przyznanie, że nie chodzi o akcję trzech tragedii Szekspira, bo wszystko wydarzy się według dramatu: zginą Juliusz Cezar, Marek Antoniusz, na końcu Kleopatra. Zabieg ten ma również inne znaczenie: informacja o czasie przypomina przerzucanie kanałów, pobieżne oglądanie dziesiątek filmów, które oferowane są w programach telewizyjnych.

„Tragedie rzymskie” („Roman Tagedies”),
reż. Ivo van Hove. Toneelgoep Amsterdam
Po pierwszych dwudziestu minutach spektaklu, spiker (w programie: Mistrz Ceremonii) ogłasza kilkuminutową przerwę i zachęca do wejścia na scenę, zajmowanie dowolnych miejsc, jedzenia i picia. Widzowie entuzjastycznie przyjmują propozycję i zostają na scenie, śledząc spektakl na ekranach telewizorów. Dopiero wtedy zaczyna się rzeczywista akcja spektaklu. Van Hove nie opowiada rzymskiej historii walki o władzę z perspektywy polityków, bezpośrednich uczestników, ale jej odbiorców. I znów nie chodzi tylko o prostą krytykę demokracji. Van Hove z premedytacją założył, że siła ekranu będzie jednym z głównych tematów spektaklu. Ci, którzy zostali na widowni, mogą obserwować aktorów na proscenium, a w tle pozostałych widzów, którzy nie zwracają nawet uwagi na przechodzących obok aktorów. Szatański pomysł reżysera  ujawnił się w momencie, gdy widownia nagrodziła brawami monolog Marka Antoniusza w części „Juliusz Cezar”, a pozostali widzowie  odwrócili się sprzed telewizorów, by zobaczyć, co oklaskuje reszta.

Van Hove interpretuje dramaty Szekspira bez nachalnego uwspółcześniania. Zespół wybitnych aktorów z Toneelgroep Amsterdam brawurowo prowadzi postaci, żeby wymienić tylko najlepszych: Chris Nietvelt w roli Kleopatry i Hansa Kestinga w roli Marka Antoniusza. Ich postaci poruszają, są przejmująco prawdziwe. Każda śmierć obrazowana jest tak samo: aktorzy kładą się na metalowej platformie na środku sceny, a kamera z góry rejestruje obraz, który niezauważalnie zamazuje się. Imponuje konsekwencja interpretacji tragedii. Obraz polityki jako manipulacji i konszachtów, świata mężczyzn, z którymi kobiety przegrywają, mieszając afekt z władzą. Van Hove nie obawia się ośmieszyć swoich bohaterów, pokazywać ich słabości poprzez tekst Szekspira (Kleopatra, prosząc o przekazanie fałszywej wiadomości o swojej śmierci Antoniuszowi, prosi: „tylko pamiętaj, powiedz to tragicznie”). Namiętności postaci są dla niego tak samo ważne, jak odkrywanie mechanizmów brudnej polityki.

fot. Bartłomiej SowaJednak najistotniejszym tematem „Tragedii rzymskich” jest obrazowe usankcjonowanie władzy. Kolejne sceny nieustannie kręcone przez kamerzystkę tworzą coś na kształt telenoweli. Zachęcenie widzów do oglądania spektaklu na ekranach telewizorów, pozwalanie by akcja rozgrywała się obok nich, a czasem nawet na kanapach między widzami, służy reżyserowi do podjęcia tematu władzy od innej strony. Tym bardziej, że przed ostatnim aktem Mistrz Ceremonii ogłasza powrót wszystkich na swoje miejsca, by śmierć Marka Antoniusza i Kleopatry rozegrały się poza bezpośrednim kontaktem, na ekranach i w całej przestrzeni. Jakby van Hove chciał zmusić do konfrontacji prawdy ekranu i prawdy sceny. Jednocześnie stawia pytania o moralność polityczną i zmianę osobowości poprzez namiastkę władzy; widzowie poddani eksperymentowi niepostrzeżenie stają się odpowiedzialni za rozwój wypadków, które śledzą bezmyślnie w telewizorach. Pozornie mogą decydować o percepcji spektaklu, ale czy wejdą na scenę, czy nie, zawsze stają się jego tematem. „Tragedie rzymskie” to nie tylko prosta historia o multimedialnej atrakcyjności współczesnej władzy. To próba opowiedzenia o niej poprzez naszą bierność.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.