BIOGRAFIE:  Nadia
Nadia Boulanger, 1960, z archiwum Fondation internationale Nadia et Lili Boulanger

BIOGRAFIE:
Nadia

Krzysztof Meyer

Być może najlepiej istotę geniuszu Nadii Boulanger oddaje dedykacja Strawińskiego na jednej z partytur: „Nadii, która słyszy wszystko”

Jeszcze 8 minut czytania

O Nadii Boulanger wiedziałem sporo. Z jej nazwiskiem po raz pierwszy zetknąłem się w połowie lat pięćdziesiątych, kiedy mój ojciec, wytrawny meloman, kupił kilka płyt szelakowych z madrygałami Claudia Monteverdiego. Mimo stosunkowo prymitywnej akustyki, trzasków i szumów, ogromne wrażenie pozostawiała wspaniała interpretacja Marie-Blanche (księżnej Polignac), Dody Conrada i paru innych śpiewaków, którymi dyrygowała od fortepianu właśnie Nadia Boulanger.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych w „Ruchu Muzycznym” ukazał się artykuł Marii Modrakowskiej, wspominającej studia w Paryżu i spotkania z tym wielkim pedagogiem. Modrakowska była niegdyś wybitną śpiewaczką, z bogatą działalnością koncertową (jednym z jej największych osiągnięć była rola Melizandy w „Peleasie i Melizandzie” Debussy’ego w maju 1932 roku). Ton jej artykułu wydawał mi się wprawdzie nieco egzaltowany, a relacje o wiedzy Boulanger przesadzone; zafrapował mnie jednak obraz artystki znającej, jak wyczytałem, c a ł ą  muzykę, a przy tym komponującej, dyrygującej, grającej i uczącej.

Francuzka w Krakowie

Na początku 1964 roku – byłem wtedy studentem drugiego roku kompozycji u Krzysztofa Pendereckiego w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie (obecnie Akademii Muzycznej) – w trakcie jakiejś przypadkowej rozmowy z naszym dziekanem, Marią Dziewulską, dowiedziałem się, że na wiosnę przewidziany jest przyjazd Nadii Boulanger. Już miałem zapytać, czy byłaby możliwość spotkania się z nią, kiedy pani dziekan dodała:

– Chciałabym, byście wy wszyscy, młodzi kompozytorzy, przedstawili jej swoje utwory.

Nadia Boulanger
(1887-1979)

Francuska kompozytorka, pedagog, dyrygentka, pianistka i organistka. Studiowała w Paryżu (kompozycję u Gabriela Fauré). Była jednym z najwybitniejszych pedagogów kompozycji w XX wieku. Jej uczniami byli m.in. Daniel Barenboim, Elliott Carter, Marius Constant, Aaron Copland, John Eliot Gardiner, Philip Glass, Pierre Henry, Per Nörgaard, Astor Piazzolla, a z Polaków – Grażyna Bacewicz, Andrzej Czajkowski, Wojciech Kilar, Stefan Kisielewski, Krzysztof Meyer, Piotr Moss, Zygmunt Mycielski, Marta Ptaszyńska, Kazimierz Serocki, Tomasz Sikorski, Witold Szalonek czy Antoni Wit.
22 października minęła trzydziesta rocznica jej śmierci.

Ktokolwiek mówił o Nadii Boulanger, wymieniał jedynie jej imię: Nadia. Nie zauważało się w tym jednak nawet cienia poufałości, przeciwnie – był to swoisty przejaw najwyższej czci. Nie była ona „panią Boulanger” – nazwisko jej, podobnie jak w Polsce Nowak czy Kowalski, spotykane jest bowiem we Francji bardzo często, ani „profesor Boulanger” – profesorów też są armie. Była po prostu Nadią – jedną, jedyną. Dla tych, którzy znali język rosyjski, miało to jeszcze dodatkowy odcień, Nadia jest bowiem czułym zdrobnieniem imienia Nadieżda (Nadzieja).

Do Krakowa miała przyjechać przede wszystkim po to, by z orkiestrą Polskiego Radia zadyrygować psalmami swej siostry, Lili. Przewidziano też trzy wykłady dla studentów. Spotkania z młodymi kompozytorami były jedynie dodatkiem, na który z trudem znalazła czas, umawiając się w końcu na kilka godzin w niedzielne popołudnie 22 marca. Chętni dwa dni wcześniej mieli złożyć w dziekanacie po jednej partyturze, bo Nadia Boulanger chciała jeszcze przed spotkaniem choćby pobieżnie poznać nasze prace. Nie wszyscy zresztą skorzystali z nadarzającej się okazji – kompletne desinteressment kontaktem z „Nadią” wykazali dwaj najbardziej wówczas obiecujący studenci: Stanisław Radwan i Marek Stachowski.

Podejrzewałem, że moje najnowsze utwory nie zainteresują jej. W 1964 roku fascynowały mnie zjawiska właściwe tzw. „polskiej szkole”, a także niektóre najnowsze kierunki muzyki zachodniej, z którymi zetknąłem się na pierwszych „Warszawskich Jesieniach”. Tuż przedtem skomponowałem dwa utwory sonorystyczne: „Kwartet smyczkowy” i „Sonatę fortepianową”; kontynuowałem ten rodzaj muzyki w pisanej właśnie „Symfonii”. Po dłuższym namyśle zostawiłem więc dodekafoniczną „Sonatę fortepianową”, napisaną niedługo przed maturą. Krytycznie oceniona przez mego pierwszego profesora, Stanisława Wiechowicza, w moim pojęciu była jednak jednym z moich najbardziej udanych utworów.

Pierwsze spotkanie

Nadia Boulanger, zdjęcie z prywatną dedykacją
dla Krzysztofa Meyera
Marcowa niedziela była dniem brzydkim, zimnym i pochmurnym. Idąc do szkoły, na Rynku Głównym natknąłem się na jednego z muzyków krakowskiej orkiestry.

– Słuchaj, to jest zupełnie nieprawdopodobne – mówił z ogniem w oczach. – Ten jej niewiarygodny słuch! Na próbie przerwała nam grę, zwracając uwagę, że w tutti jeden ze skrzypków w piątym pulpicie niewłaściwie wibruje dźwięki. W życiu czegoś podobnego nie widziałem!…

Trudno było to sobie wyobrazić, toteż – podobnie jak niegdyś artykuł Marii Modrakowskiej – przyjąłem tę opinię jako przesadzoną.

Zebraliśmy się na korytarzu mniej więcej na pół godziny przed wyznaczonym terminem. Wszyscy skupieni i poważni, jak przed jakimś szczególnie trudnym egzaminem. Zresztą już od kilku dni w całej uczelni panowała odświętna atmosfera i tylko Bogusław Schäffer z właściwą sobie ironią głosił, iż „polscy kompozytorzy dzielą się na tych, którzy byli uczniami Nadii Boulanger, i tych, którzy żałują, że nie byli uczniami Boulanger”.

Oczekiwanie, jak mi się wydawało, rozciągało się w nieskończoność. Wreszcie na schodach pojawiła się grupka ludzi. Nadia Boulanger – wysoka, szczupła, całkiem siwa, ubrana w czarną suknię do ziemi, szybko wchodziła na drugie piętro. Za nią, zasapani – Zygmunt Mycielski, Bolesław Woytowicz i Maria Dziewulska. Nie zwracając uwagi na oczekującą młodzież, weszli do sali i dopiero po kilkunastu minutach zaczęli nas pojedynczo wzywać.

Każdy ze studentów spędzał tam około 20 minut. Opuszczając ją, bodaj wszyscy mieli niepewne miny. Jedna z koleżanek wzruszyła pogardliwie ramionami, mrucząc coś o „jakichś dziwnych wymaganiach”, i prędko opuściła szkołę. Inny kolega wyszedł czerwony jak burak i nie chciał powiedzieć nam ani słowa. Jeszcze inny, mamrocząc jakieś przekleństwa, spakował rzeczy i też poszedł.

Kiedy wreszcie zostałem wywołany, zapadał już zmrok. Przy wejściu do sali moją uwagę zwróciła niecodzienna sceneria: światła były wygaszone i tylko przy fortepianie stała niewielka lampa, jasną smugą oświetlająca pulpit i klawiaturę. Reszta przestronnego pomieszczenia tonęła w mroku. Później domyśliłem się, że takie oświetlenie zainstalowano prawdopodobnie z powodu nie najlepszego już wówczas wzroku gościa. Wszyscy – Nadia Boulanger, Maria Dziewulska, Zygmunt Mycielski i Bolesław Woytowicz – siedzieli ściśnięci wokół instrumentu, przeglądając razem jakieś nuty.

W pierwszym momencie zadziwiła mnie przenikliwość spojrzenia Nadii Boulanger. Kiedy jednak zaczęła mówić, dostrzegłem, że w jej oczach kryła się również pewna dobroć i ciepło. W tych latach mogłem porozumieć się jedynie po niemiecku. Nadia Boulanger nieźle władała tym językiem, choć wyrażała się niezbyt gramatycznie. Kiedy brakowało jej słów, przechodziła na francuski, wtrącała też słowa angielskie. Mówiąc, nieznacznie gestykulowała, a czasami, dla podkreślenia jakiejś kwestii, uderzała rozmówcę pięścią w ramię – z tym charakterystycznym gestem spotykałem się później wielokrotnie.

– Przeczytałam pana „Sonatę fortepianową” – powiedziała na wstępie. – O formie nie będziemy mówić, jest comme il faut. Trzeba jednak pamiętać, że ta „Sonata” jest utworem dla pianistów; pianiści powinni odczuwać przyjemność, grając ją na swoim instrumencie. Pan zaś skupia i komasuje dźwięki obok siebie, całkiem jak Hindemith; do dziś zupełnie nie pojmuję, jak muzyk de telle valeur mógł w ten sposób pisać na fortepian (w tym miejscu Nadia Boulanger zagrała fragment którejś z sonat Hindemitha). Należy zawsze zmierzać do prostoty i celności, tak jak to mamy na przykład w „Sonacie” Strawińskiego – c’est superbe.

Przegrałem jej cały utwór.

– Domyślam się, że ma pan trudności z graniem rozbieżnych gam molowych w tercjach – usłyszałem. – Należy stosować więc następujące ćwiczenie (i natychmiast pokazała je na klawiaturze). Pana „Sonata” – powróciła do głównego tematu rozmowy – jest bardzo dynamiczna, rozbudowana, niekiedy nawet dramatyczna.

Po czym dodała:

– To zrozumiałe. Pan jest bardzo młody, a w tym wieku młody człowiek często chce być dramatyczny. Jak będziesz starszy, to zmienisz się zupełnie – dorzuciła po angielsku. – Ale myśleć teraz, jak to będzie za wiele lat, byłoby błędem. To przyjdzie samo z siebie. Należy tout simplement nadal pisać swoją muzykę, a już broń Boże nie zastanawiać się na przykład, czy jest ona tradycyjna czy też awangardowa. Ona ma być własna, oryginalna, niezależna.

Dalsze uwagi dotyczyły wyłącznie szczegółów technicznych. Uderzyła mnie nie tylko łatwość, z jaką przeskakiwała z tematu na temat, lecz także sposób, w jaki się wypowiadała. Zdania padały jakby w pośpiechu, a mimo to były rozbudowane, przede wszystkim zaś celne i przekonujące. Wydawało się, że czas przepływa w niej szybciej, jak na starych filmach.

Na koniec spotkania stwierdziła:

– Pan bardzo dobrze gra na fortepianie, a to jest bardzo ważne. Każdy kompozytor powinien biegle grać na fortepianie. Niestety, dziś nie mam już więcej czasu, ale bardzo chciałabym, byśmy mogli kontynuować nasze spotkania. Postaram się zrobić wszystko, by mógł pan przyjechać do mnie jeszcze w tym roku w lipcu, do Fontainebleau.

Ostatnie słowa wprawiły mnie w osłupienie. Nie tylko zresztą mnie. Zygmunt Mycielski drgnął i poprosił o powtórzenie tego zdania po francusku, po czym zwrócił się do mnie:

– Tak, ona chce pana zaprosić na letni kurs do konserwatorium amerykańskiego do Fontainebleau. Czy pan zdaje sobie sprawę, co to oznacza?

– Ba, tylko jak załatwić taki wyjazd?… – półgłosem (po polsku), jakby do siebie, powiedziała Maria Dziewulska.

– W każdym razie proszę na razie nikomu o tym nie mówić! – typowym dla siebie, stanowczym, nawet nieco ostrym tonem dodał Woytowicz, jakby upominając mnie za jakieś przewinienie.

Na zakończenie poprosiłem Nadię o autograf na swoim rękopisie. Błyskawicznie spełniła moją prośbę, wpisując pięknym, niemal kaligraficznym pismem: „Si heureuse d’avoir entendu cette oeuvre riche de dons incontestables. Nadia Boulanger. Cracovie 22 mars 1964” [Jestem tak szczęśliwa, że usłyszałam to dzieło pełne darów niezaprzeczalnych].

Wyszedłem ze szkoły lekko oszołomiony. Spotkanie wydało mi się nierealnym snem, a po upływie paru godzin zacząłem przypuszczać, że zaproszenie do Francji było jedynie kurtuazyjnym zwrotem, którego nie należałoby brać dosłownie.

Fenomenalna pamięć

Podczas koncertu w filharmonii Nadia zaimponowała wszystkim perfekcją i energią, z jaką dyrygowała utworem siostry. Wykłady we „Floriance” pozwoliły przekonać się o jej fenomenalnej pamięci.

Aula wypełniła się do ostatniego miejsca. Pod ścianami tłumy, a ci, którzy przyszli za późno, słuchali wykładu przez otwarte drzwi, na korytarzu. Na estradzie miejsce zajęło kilkunastu muzyków: niewielki chór oraz Andrzej Bachleda.
Nadia nie posługiwała się żadnymi notatkami ani partyturą. Podczas pierwszego wykładu na temat „Canticum sacrum” Strawińskiego zapisywała na tablicy z pamięci wszystkie serie i ich permutacje. Mówiła szybko, od czasu do czasu tylko przerywając wykład, by zagrać fragment utworu na fortepianie lub zadyrygować stojącym na scenie chórem. Ta niełatwa partytura przysparzała zespołowi nie lada trudności, bowiem muzycy mieli niewiele czasu na jej przygotowanie.
Tymczasem Nadia mówiła coraz szybciej i dobitniej, usiłując narzucić im właściwą interpretację. Słowa jej tłumaczyli na gorąco Adam Rieger oraz Zygmunt Mycielski, ledwo nadążając. W pewnym momencie Nadia machnęła ręką, zasiadła do fortepianu i zaczęła z pamięci grać spore fragmenty „Canticum sacrum”, równocześnie śpiewając partie wokalne.

Jej gra była zdumiewająca. Pełna siły, a zarazem odznaczająca się pięknym dźwiękiem – niemal wirtuozowska. Widok blisko osiemdziesięcioletniej kobiety, której – wydawało się – nie wystarczał jeden fortepian, zelektryzował wszystkich. Część studentów powstała i spoglądała na nią w niemym podziwie, jakby nie wierząc własnym oczom; jakby tej siwej, smukłej staruszki nie dotyczyły prawa biologiczne. Coś podobnego raz jeszcze tylko zdarzyło mi się przeżyć, gdy słuchałem osiemdziesięciodziewięcioletniego Artura Rubinsteina na koncercie w Łodzi w 1975 roku.

Po wykładzie nastąpiły niekończące się owacje i brawa. Za kulisami, do Nadii otoczonej gronem profesorów i wielbicieli, wśród których dostrzegłem rozpromienioną Marię Modrakowską, nie sposób było podejść. Nagle dostrzegła mnie z daleka, zdecydowanym gestem odsunęła stojące wokół niej osoby, podeszła do mnie i powiedziała:

A bientôt à Fontainebleau.

Do zobaczenia w Fontainebleau

Kilkanaście dni później nadeszło oficjalne zaproszenie z Conservatoire Américain w Fontainebleau, informujące o przyznaniu mi stypendium na uczestnictwo w letniej szkole. Pod koniec kwietnia otrzymałem list od Nadii, napisany atramentem na niemal przezroczystym papierze listowym drobnym, kaligraficznym pismem:

Mon cher Krzysztof Meyer, très heureuse de vous annoncer que vous êtez accepté à l´Ecole de Fontainebleau du 1er Juilliet au 1er Semptembre [...]. Vous recevrez plus tard les informations concernant votre arrivée à Paris et votre transport à Fontainebleau. Tenez moi seulement au courant de vos projets précis. Avec tout mes voeux et mon souvenir. Nadia Boulanger, 20 avril 1964.
[Jestem bardzo szczęśliwa, że mogę poinformować Pana, że został Pan przyjęty do szkoły w Fontainebleau od 1 lipca do 1 września. [...] Niebawem otrzyma Pan informacje dotyczące przyjazdu do Paryża i transportu do Fontainebleau. Proszę mnie tylko na bieżąco informować o swoich dokładnych planach. Z najlepszymi  życzeniami i pozdrowieniami. Nadia Boulanger, 20 kwietnia 1964”; był to pierwszy z kilkudziesięciu listów, jakie otrzymałem od Nadii, przez całe życie prowadzącej niezwykle ożywioną korespondencję i pisującej do większości swoich uczniów z najrozmaitszych okazji.]

W tych czasach uzyskanie przez zwykłego obywatela zezwolenia na wyjazd na Zachód graniczyło z cudem. Po wielkich trudnościach towarzyszących staraniom o paszport, wizę, bilet samolotowy, po kilku wyjazdach do Warszawy do Ministerstwa Kultury, wyleciałem do Francji dopiero 20 lipca, utraciwszy zatem jedną trzecią pobytu w konserwatorium.

Podróż z Krakowa przez Warszawę i Paryż do Fontainebleau trwała cały dzień. Zmęczony nieznośnym upałem, ledwo dotarłem do celu. Dopiero co rozlokowałem się w niewielkim pokoju, kiedy na ulicy spotkałem przypadkowo Nadię. Powiedziała tylko: – Enfin [Wreszcie!] – po czym zaprosiła mnie na uroczystą kolację do restauracji przylegającej do akademika.
Nie mając więc chwili czasu na ochłonięcie, zaledwie po półgodzinie znalazłem się w towarzystwie ośmiu osób, które zaprosiła Nadia. Karteczki na stole informowały każdego z gości o przydzielonym mu miejscu, a ja dzięki nim dowiedziałem się, komu zostałem przedstawiony. Na kolacji była m.in. jakaś kuzynka księżny Polignac, syn Paula Valéry oraz asystentka Nadii – mademoiselle Annette Dieudonné, o której istnieniu przed laty dowiedziałem się z artykułu Marii Modrakowskiej.
Miałem poczucie, jakbym nagle został przeniesiony do innego świata. W rozmowie uczestniczyli wszyscy, niekiedy nawet z dłuższymi wywodami, ale zdecydowanie najwięcej mówiła Nadia, która – takie przynajmniej odniosłem wtedy wrażenie – innych jedynie dopuszczała czasem do głosu. Niestety, moja francuszczyzna była wówczas na bardzo marnym poziomie, toteż po upływie pół godziny byłem tak zmęczony, że nie marzyłem o niczym innym, jak o możliwości położenia się spać, a tymczasem kolacja przeciągała się w nieskończoność.
W pewnym momencie pojawił się kelner z tacą, na której znajdowało się kilkanaście gatunków serów. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że było to sygnałem, iż wieczór dobiega końca. Nie znałem tego obyczaju, a nadto nie miałem nawet pojęcia o istnieniu aż tylu gatunków sera; w ówczesnej Polsce były tylko dwa: „żółty” i „biały”. Później dowiedziałem się od kolegów, że Nadia ma zwyczaj zapraszania na takie przyjęcia jednego-dwóch studentów i wszyscy zgodnie przyznawali, że są to najnudniejsze chwile na kursach w Fontainebleau.

Nadia Boulanger, 1960, z archiwum Fondation
internationale Nadia et Lili Boulanger
Polak we Francji

Następnego dnia poznałem szczegóły swego stypendialnego pobytu. Okazało się, że przysługiwało mi prawo darmowego uczestniczenia w kursach, co obejmowało zajęcia indywidualne z Nadią, wykłady zbiorowe oraz koncerty. Miałem zapewnione bezpłatne wyżywienie w stołówce i skromny kwaterunek. Nie przewidziano natomiast żadnego kieszonkowego. Ponieważ z Polski legalnie mogłem wywieźć symboliczne 5 dolarów (równowartość 25 franków), a dokładnie połowę tej sumy pochłonęła już podróż z Paryża do Fontainebleau, moje położenie było bardzo trudne, by nie rzec – katastrofalne. Oczywiście, nikt z organizatorów nie miał pojęcia, że przybysz z komunistycznego kraju nie dysponuje własnym kontem, a rodzina nie jest w stanie wspomagać go w dowolnej chwili umiarkowaną nawet – na francuskie stosunki – sumą. Stwarzało to również wyraźny dyskomfort psychiczny: jak mogłem się dobrze czuć się wśród nowych kolegów, głównie Amerykanów, którzy każdy dzień kończyli wspólnie w pobliskim bistro? Wysupłałem więc z portmonetki 60 centymów, w tej sytuacji stanowiących dla mnie majątek (od tego momentu nie miałem już środków na podróż powrotną do Paryża), po czym wysłałem do domu list, dokładnie opisując w nim swoje trudne położenie.

Tymczasem od pierwszego dnia pobytu wpadłem w wir pracy. Nadia zadecydowała, że rozkład moich zajęć – oprócz lekcji kompozycji, zbiorowych wykładów poświęconych analizie dzieł różnych stylów i epok oraz koncertów organizowanych każdego wieczoru w bocznym skrzydle zamku (zwanym „Salle du Jeu de Paume”) – obejmować powinien również na zajęcia z solfeżu, codzienny lektorat języka francuskiego oraz hospitowanie wszystkich kursów mistrzowskich (fortepianu, organów, muzyki kameralnej, śpiewu itd.). Do dyspozycji oddano mi niewielką komnatę na poddaszu pałacu, w której stało jedynie rozklekotane pianino i szkolna ławka do pisania, a nieustające przez wiele tygodni, nieznośne upały sprawiały, że trudno było w niej wytrzymać.

Zajęcia z kompozycji rozpoczęły się dosyć pechowo. Na drugi dzień po przyjeździe w porannej poczcie otrzymałem zaproszenie wydrukowane na kredowym papierze, a informujące mnie, że Mademoiselle Nadia Boulanger oczekuje mnie na lekcji w pałacu 23 lipca o 15:30. Na pięć minut przed wyznaczoną godziną byłem już na miejscu. Dostrzegłem w oddali Nadię idącą szybkim krokiem i dźwigającą ogromny, ciężki magnetofon. Na mój widok zawołała z gniewem:

– Tu u nas nie ma spóźnień! Czekałam na pana godzinę temu, teraz już nie mam czasu!

Okazało się, że osoba wypisująca zaproszenie pomyliła się o godzinę, toteż teraz Nadia spieszyła się już na inne zajęcia. Oczywiście, odebrałem od niej magnetofon. Kiedy weszliśmy po stromych schodach do sali, zdrętwiałą od dźwigania ręką postawiłem magnetofon w kącie, a udobruchana już Nadia usiadła przy fortepianie i zaczęła grać Andante cantabile z „Tria fortepianowego” op. 97 Beethovena.

– Kiedy się słyszy une oeuvre si profonde et si superbe – powiedziała jakby do siebie – czas przestaje odgrywać wszelką rolę.

Niestety, właśnie zaczęli się schodzić studenci, toteż lekcja indywidualna nie odbyła się.

Osiem dni później jeden z amerykańskich kolegów zahaczył mnie w pałacowym korytarzu i powiedział łamaną francuszczyzną:

– Mademoiselle jest bardzo niezadowolona. Czekała na ciebie dzisiaj godzinę, a ty w ogóle nie przyszedłeś na lekcję…

Niezwłocznie pobiegłem do pałacu. Okazało się, że na korytarzu wisiała lista studentów z rozkładem zajęć, o której istnieniu nie miałem pojęcia. Dopiero teraz zrozumiałem, że list z zaproszeniem na lekcję był kurtuazyjnym powitaniem, a normalnie należało szukać swego nazwiska na tablicy ogłoszeń. I długo potem nie mogłem zapomnieć smutnego spojrzenia mademoiselle, która widząc mnie tego dnia, powiedziała, patrząc jakby gdzieś daleko w przestrzeń:

Und ich wartete, wartete

Pięć lekcji

Pierwszą lekcję miałem więc dopiero 2 sierpnia. Tym razem nie wydarzyła się żadna niemiła przygoda. Zapukałem do gabinetu Nadii, do przestronnej komnaty pałacowej na pierwszym piętrze i usłyszałem: Come in!, co w jej francuskiej wymowie zabrzmiało jak polskie „komin”. Przyjęła mnie z uśmiechem i bez żadnych wstępów powiedziała:

– Dużo myślałam o pana „Sonacie”, którą poznałam wtedy w Krakowie.

Następnie powtórzyła niemal te same uwagi, które usłyszałem w marcu, po czym wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Nadia zaczęła grać moją „Sonatę” z pamięci i we właściwym tempie! Patrzyłem jak zahipnotyzowany na jej grę, ze szczególną uwagą obserwując jej ręce, z ogromną prędkością poruszające się po klawiaturze. Jeszcze przed momentem zauważyłem wyraźne ich drżenie, a teraz dość trudna technicznie pierwsza część zdawała się nie przedstawiać dla niej najmniejszych trudności. Grała tak, jakby wykonywała najprostszą sonatinę Kuhlaua, a kiedy skończyła, natychmiast kontynuowała uwagi, w ogóle nie zauważając mego niemego zachwytu.

Była to pierwsza z pięciu lekcji, jakie dała mi w czasie mego pobytu w Fontainebleau. Za każdym razem przynosiłem jej drobne fragmenty niedawno rozpoczętego „Koncertu skrzypcowego”, nad którym praca szła mi dosyć opornie. Możliwość komponowania odebrał mi prawdopodobnie natłok wrażeń i przeżyć związanych z pierwszym w życiu pobytem na Zachodzie, a także fakt, iż uwagi jej diametralnie różniły się od tych, które wcześniej słyszałem od swoich profesorów w Polsce; najpierw od Stanisława Wiechowicza, a po jego śmierci od Krzysztofa Pendereckiego. Dopiero pod koniec sierpnia, za to w dość krótkim czasie, udało mi się napisać w całości inną partyturę na orkiestrę. Kiedy zwierzyłem się Nadii z moich kłopotów, usłyszałem tylko:

– To było do przewidzenia.

Ostatnia lekcja odbyła się w nocy z 25 na 26 sierpnia. Dosłownie w nocy, gdyż w dzień Nadia była zajęta od rana do wieczora. Przyszedłem o jedenastej wieczorem. Wszyscy dawno już się rozeszli, pałac opustoszał i tylko Nadia Boulanger tkwiła na posterunku. Pełna zapału i energii grała, jak zwykle przy tym śpiewając, spore fragmenty „Mszy” Strawińskiego. Następnie zabrała się za analizę jednego z kwartetów Mozarta, po czym skierowała rozmowę na Monteverdiego i jego epokę. Minęła północ, później godzina pierwsza, a monolog Nadii trwał. Było może około pół do drugiej, kiedy usłyszałem:

– Na dzisiaj już dosyć, nie mam więcej czasu. Proszę przyjść rano o siódmej, będziemy kontynuować.

Musiała pomylić godziny, bo kiedy przyszedłem o siódmej, prowadziła już lekcję z kimś innym.

Urocza mademoiselle

Nadia miała trudną do opisania charyzmę. Umiała przekazywać wiedzę tak sugestywnie, że większość uczniów przyjmowała każde jej słowo bez zastrzeżeń, całkowicie poddając się jej wpływowi i urokowi. Ja także często po lekcji notowałem sobie w dzienniczku: „urocza”, „znakomita”, „jakże ciekawe uwagi na temat polifonii”, „co za zadziwiająca umiejętność przeskakiwania z epoki do epoki”.

Po wielu latach miałem okazję przesłuchania nagrania krakowskiego wykładu Nadii o kantacie Bacha „Christ lag in Todesbanden” i wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że gdyby został on spisany, czytelnik byłby zapewne zaskoczony niewielką ilością informacji, jakie zawierało to wystąpienie. Zarazem jednak nie potrafiłby wyobrazić sobie jedynej w swoim rodzaju, niezwykłej atmosfery i muzycznej erudycji pedagoga, który komentował swoje uwagi raczej grą – Nadia co chwilę podgrywała na fortepianie i dyrygowała szkolnym chórem – niż słowem.

Przypomniałem sobie wywiad Wojciecha Kilara dla „Ruchu Muzycznego” zaraz po jego powrocie z Paryża w 1961 roku: „Fascynujące są lekcje kompozycji z Nadią, które w niczym nie przypominają tego, co zwykliśmy pod tym mianem rozumieć. Są to jakieś rozmowy, dyskusje na tematy często pozornie odległe i oderwane, chwilami o charakterze wręcz towarzyskim. Każde ich słowo zmierza jednakże w zadziwiający, logiczny sposób do najściślejszych spraw sztuki. Zresztą wielu byłych jej uczniów – dziś już dojrzałych kompozytorów – potwierdzało wielokrotnie to niesłychane wyczucie, dyskrecję i takt w podejściu do każdego z osobna”.
„Dyscyplina, pracowitość, wola – i nieustanna pasja muzyczna, entuzjazm połączony z wiarą, że trzeba pracować, skończyć wszystko, co się zaczęło robić, dla przyjemności, którą to daje, pour le plaisir de bien fair” – wspominał jeszcze na tych samych łamach w 1980 roku Zygmunt Mycielski.

W Fontainebleau byłem na trzech wykładach zbiorowych. Za pierwszym razem Nadia poświęciła kilka godzin jednej jedynej „Sonacie fortepianowej” D-dur op. 53 Schuberta. Analizując ją, bez przerwy grała na fortepianie (oczywiście z pamięci), przy czym wykonanie każdego fragmentu pod względem muzycznym stało na najwyższym poziomie. Jej grę cechował przede wszystkim piękny, miękki i śpiewny dźwięk. Nie sądzę, by ćwiczyła na fortepianie, bo nie miała na to po prostu czasu, niemniej jej technika była zadziwiająco dobra.
Podczas drugiego wykładu analizowała fragmenty „Chowańszczyzny” Musorgskiego, tym razem więcej mówiąc niż grając, ale za to partie wokalne podśpiewywała cichym, nieco zachrypniętym głosem. Dla mnie najciekawsze było to, że analizę tę prowadziła, korzystając z nieznanej szerzej partytury – w instrumentacji Strawińskiego i Ravela z roku 1913. O tej właśnie instrumentacji mówiła prawie cały czas, porównując ją z ogólnie znaną wersją Rimskiego-Korsakowa.
Trzecie zajęcia, poświęcone kantacie Strawińskiego, przypominały jej wykład o „Canticum sacrum” w Krakowie. Szczególnie interesujące były nawiązania do „Stabat Mater” Pendereckiego, które stawiała na równi z największymi dziełami religijnymi XX wieku.

Pewnego razu Nadia wysłała wszystkich swoich studentów na wycieczkę do opactwa benedyktynów w Solesmes, gdzie mieliśmy okazję posłuchać śpiewu gregoriańskiego w wykonaniu mnichów, którzy odrodzili tę tradycję sto pięćdziesiąt lat wcześniej. Było to niezapomniane przeżycie.

Na trzy dni przed wyjazdem Nadia wezwała mnie do pałacu, do swego mieszkania – tym razem nie na lekcję, a do pomocy przy pakowaniu biblioteki przywiezionej z Paryża na czas letniej szkoły. Wraz z kolegą najpierw układaliśmy na podłodze książki, nuty, partytury, rękopisy, fotografie – czego tam nie było! – chyba z kilka tysięcy woluminów, wśród nich wiele pamiętających czasy sprzed pierwszej wojny. Do głowy by mi nie przyszło, że Nadia może potrzebować w Fontainebleau dziewiętnastowieczne wydania muzyki kompozytorów w rodzaju Masseneta, Duparca czy Saint-Saënsa. Jeszcze bardziej zdumiała mnie korespondencja z początku XX wieku i pożółkłe ze starości fotografie, a wśród nich kilka większego formatu i oprawionych za szkłem. Były to zdjęcia z dedykacjami od Claude’a Debussy’ego, Paula Valéry, Igora Strawińskiego, także podobizny Lili Boulanger, Igora Markiewicza i Dinu Lipatti. Wydawałoby się, że zabieranie ich z Paryża do Fontainebleau jest pewną ekstrawagancją, ale przecież i one miały swój udział w szczególnej atmosferze lekcji, przypominając, że Nadia należała do pokolenia tych niezwykłych artystów, którzy w zasadniczy sposób wpłynęli na rozwój muzyki XX stulecia. Teraz natomiast to wszystko należało ułożyć w dwudziestu kilku kartonach – i od razu stwierdziliśmy, że było ich grubo za mało. Doglądająca naszej roboty Nadia ukazała mi się raptem z innej strony. Na lekcjach zawsze spokojna, czarująco uśmiechnięta, teraz bez przerwy złościła się. Wszystko, jej zdaniem, robiliśmy bez pojęcia: a to do jednego pudła włożyliśmy partytury Goudimela i Mozarta – twórców należących wszak do różnych epok, a to bez należnego szacunku wzięliśmy do ręki fotografię Strawińskiego, a to ja d'une manière absurde złożyłem wieka kartonu w sposób inny niż należy – a przecież w ogóle to trzeba je wiązać sznurkiem. Rozdrażnienie Nadii eskalowało, aż w końcu szalała, biegając tam i nazad i wykrzykując po francusku słowa, których nie byłem już w stanie zrozumieć. Trwało to parę godzin, zanim zziajani wymknęliśmy się wreszcie jak dwa zbite psy, a tymczasem komnata pełna kartonów rozłożonych na podłodze i porozrzucanej garderoby wyglądała jak po najeździe Hunów. Wieczorem, kiedy przyszedłem na ostatnią lekcje, Nadia powitała mnie z rozbrajającym uśmiechem:

J'suis tellement heureuse de pouvoir travailler avec vous [Jestem tak szczęśliwa, że mogłam z panem pracować].

Wyjeżdżałem 1 września z Fontainebleau z poczuciem, że opuszczam niezwykłe miejsce. Siedząc w pociągu wiozącym mnie do Paryża, żałowałem, że ta wspaniała przygoda dobiegła końca.

Nadia Boulanger, fot. Charles Leirens,
ok.1955, z archiwum Fondation internationale
Nadia et Lili Boulanger
Absolutny słuch

Wróciłem do Polski oczarowany Francją, ludźmi, zwyczajami, szkołą w Fontainebleau, panującą w niej atmosferą, a przede wszystkim Nadią – jej niezwykłą wiedzą, entuzjazmem, z jakim mówiła o muzyce, emanującą z niej serdecznością, dobrocią i wielkim sercem. Być może najlepiej istotę jej geniuszu oddaje dedykacja Strawińskiego na jednej z partytur: „Nadii, która słyszy wszystko”, choć należałoby może dodać do niej jeszcze jedną, podobnie nieco przesadzoną: „Nadii, która wie wszystko”. Fenomenalnie bowiem znała muzykę i umiała o niej mówić, zwracając uwagę na najistotniejsze kwestie.

Parę tygodni później, po kolejnej „Warszawskiej Jesieni”, naszły mnie pierwsze refleksje. Postawiłem sobie wówczas zasadnicze pytanie: czego, jako początkujący kompozytor, doświadczyłem i czego nauczyłem się od pedagoga, który wykształcił rzesze znakomitych artystów? Czy będę teraz pisał inaczej, lepiej, dojrzalej? Czy lekcje Nadii w zasadniczy sposób wpłynęły na moje komponowanie? I wówczas uświadomiłem sobie, że nie potrafiłbym odpowiedzieć na tak postawione pytania. Albo musiałbym odpowiedzieć wprost: nie, pod tym względem nie nauczyłem się niczego. Nie otrzymałem od Nadii ani jednej wskazówki, która pomogłaby mi rozwiązać problemy z rozpoczętą partyturą „Koncertu skrzypcowego”. Nie powiedziała mi nic, co mogłoby mnie utwierdzić w wierze (lub wprowadzić w zwątpienie), czy droga, na którą wszedłem, jest właściwa, a serializm i sonoryzm stanowią dla mnie obiecujące perspektywy. Nie usłyszałem od niej ani jednej uwagi na temat napisanego w krótkim czasie „Koncertu fletowego”, ani w ogóle żadnej na tematy techniczne. Uświadomiłem sobie, że nie mam nawet pewności, czy chciałbym jeszcze raz pojechać do Fontainebleau, gdyby nadarzyła się taka okazja.

Zdarzało się zresztą, że już w trakcie lekcji jej słowa budziły we mnie zwątpienie. Chciałem się kiedyś dowiedzieć czegoś więcej na temat jednego z utworów Bouleza i nieopatrznie określiłem go mianem „kompozytora awangardowego”. Sformułowanie to wyraźnie podekscytowało Nadię, toteż zamiast odpowiedzi na bardzo konkretne pytanie usłyszałem tylko:

– O czym pan mówi? Awangardowy był Sofokles i Szekspir. O dzisiejszej sztuce nie można jeszcze mówić, że jest awangardowa. Awangardowy jest ten, co przetrwał w czasie. Czy Boulez jest awangardowy, zobaczymy za dwieście lat.

I to było wszystko! Na fortepianie leżały nuty Xenakisa, Nono i Gilberta Amy. Nigdy nie padło nawet słowo na ich temat. Wziąłem kiedyś do ręki jedną z tych partytur, a wówczas usłyszałem:

– Można pisać same septymy, nony, sekundy, używać wiele perkusji, czynić wiele hałasu, ale po co? Dziś, kiedy tak bardzo osłuchaliśmy się ze skomplikowaną muzyką, najtrudniejsze stało się dla nas stworzenie melodii.

Niekiedy czekałem, że może padną słowa przypominające to, co rok wcześniej powiedział mi Penderecki, kiedy przeszedłem do jego klasy. Podczas pierwszych zajęć usłyszałem:

– Musisz zacząć wszystko od początku, zburzyć to, czego się do tej pory nauczyłeś.

U Nadii Boulanger nic podobnego się jednak nie wydarzało. Snuła myśli na temat sensu odkrywania prawdy w sztuce, możliwości znalezienia kryteriów ideału, szczerości wypowiedzi. Grała fragmenty Monteverdiego, Bacha, Beethovena i Strawińskiego, chociaż ja niekiedy znacznie bardziej cieszyłbym się, gdyby pokazywała mi Weberna, Messiaena czy Bouleza. Siła jej sugestii, zwłaszcza kiedy mówiąc, grała, była jednak tak wielka, że do końca lekcji byłem przekonany o niewzruszonej prawdziwości jej uwag i dopiero parę godzin później rodziły się we mnie pierwsze refleksje, a nawet wątpliwości.

Z drugiej strony, zawdzięczałem Nadii wiele innych, wspaniałych przeżyć. Dzięki niej znalazłem się w „wielkim świecie”, wśród ludzi, których wcześniej znałem z podręczników i encyklopedii. Miałem możliwość zobaczenia Roberta Casadesusa, który w czasie kursu mistrzowskiego w Fontainebleau nie potrafił (czy nie chciał?) powiedzieć niczego istotnego, ograniczając się jedynie do uwag typu „graj szybciej” lub „nie tak głośno”. Radość sprawiła mi okazja poznania Jeana Françaix, uroczego starszego pana, żywo i barwnie opowiadającego w kółko te same anegdoty, oraz wybitnego śpiewaka Dody Conrada wpatrzonego w Nadię jak w obraz. To dzięki Nadii – wybiegam już w przyszłość – mogłem przeżyć jedyne w swoim rodzaju spotkanie z Igorem Strawińskim, które tyczyło wyłącznie gatunków win; z Dariusem Milhaud, który z naburmuszoną miną mówił, że z wyjątkiem Chopina nie zna ani jednego polskiego kompozytora; oraz z Igorem Markiewiczem, od którego później przez lata otrzymywałem od czasu do czasu przemiłe listy, i który włączył do swoich kursów dyrygenckich jako utwór obowiązkowy moją „I Symfonię”. I chociaż te legendarne postaci często okazywały się zwykłymi ludźmi, niewolnymi od śmiesznostek i słabości, poczułem się wewnętrznie bardzo wzbogacony.

Człowiek

Na Boże Narodzenie niespodziewanie nadeszła z Francji niewielka przesyłka zawierająca partyturę „Kunst der Fuge” i życzenia od Nadii. Od tego momentu co roku, aż do jej śmierci, otrzymywałem takie wzruszające dowody pamięci, un petit cadeau de Noël – nuty, niewielką książeczkę lub drobny przedmiot codziennego użytku.
Z początkiem 1965 roku Nadia informowała mnie w kolejnym liście, że będzie się starać o umożliwienie mi ponownego przyjazdu do Fontainebleau najbliższego lata. W tym czasie nastąpiło jednak ochłodzenie stosunków pomiędzy Polską a krajami Zachodu, toteż odmówiono jej przyznania mi stypendium. Specjalnie się tym nie przejąłem, choć miałem poczucie pewnego żalu, wynikającego z ogromnej wdzięczności, sympatii i przywiązania do tej wspaniałej starszej pani. Podejrzewałem, że nigdy więcej już jej nie spotkam. Na szczęście tak się nie stało i rok później możliwy stał się powtórny wyjazd do Fontainebleau.

Zdecydowałem się na to z ogromną radością, gdyż – jak napisał jeden z moich przyjaciół – „Znaczenia Nadii Boulanger nie można mierzyć liczbą uczniów i ich dokonaniami. Jej wielkość leżała poza kontrapunktem i harmonią, poza legendarnym słuchem i niezwykłą pamięcią muzyczną. Tkwiła ona w człowieczeństwie. Kontrapunktu uczyli i uczyć będą również inni. Niezwykłym słuchem i pamięcią natura zechce może obdarzyć jakichś ludzi. Ale czy zdarzy się jeszcze raz wypadek, by wszystkie te talenty spotkały się z umysłem i sercem tak wyjątkowym?” (Ludwik Erhardt, „Ruch Muzyczny” 1980, nr 1).