Nie wstydźcie się szmiry
„Regarding Susan Sontag”, reż. Nancy D. Kates / sontagfilm.org

Nie wstydźcie się szmiry

Rozmowa z Dariuszem Żukowskim

„Wszyscy rozmawiają o pieniądzach, ale mało kto pyta, po co w ogóle są tłumacze i co by się stało, gdyby 80 procent jutro teleportowało się na Tytana badać morza metanu. Może nic wielkiego” – rozmowa z tłumaczem Susan Sontag

Jeszcze 7 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Powiedziałeś kiedyś o sobie, że jesteś rzemieślnikiem. 
DARIUSZ ŻUKOWSKI: Rzeczywiście tak powiedziałem, ale ta moja wypowiedź stoi w groźnym cieniu wiekowej, a dziś już niepotrzebnej dychotomii artysta–rzemieślnik. Miałem na myśli sprawy prozaiczne, profesjonalne.

To znaczy? Jakie kryteria powinien spełniać dobry rzemieślnik?
Przez kilka lat byłem po tej drugiej stronie – zanim zostałem tłumaczem, pracowałem w wydawnictwie oraz czasopiśmie, jako redaktor. Współpracowałem z tłumaczami i autorami. Wiadomo, że w wolnych zawodach, gdy nie chodzi się do biura, sprawna praca na termin to spore wyzwanie organizacyjne. Jedna z wielu nauk, które wyniosłem z tego okresu, jest taka, że redaktorom lepiej się pracuje z tłumaczem czy autorem, który oddaje tekst w terminie, niż ze spóźnialską primadonną walczącą o każde słowo i przecinek. Na forach tłumaczy literatury co pewien czas wybuchają takie dyskusje. Niejeden czytelnik, zwłaszcza z branży przekładowej, zaprotestuje: tłumacz nie jest żadną primadonną, tylko walczy o jakość tekstu.

A nie jest tak?
Niech i tak będzie. W takim razie rzemieślnik to dla mnie tłumacz, który nie tylko oddaje tekst na czas, ale także potrafi przekonująco wyjaśnić swoje decyzje, a przy tym jest skłonny do kompromisu – sprawnego, bezkrwawego kompromisu – z redakcją. Sam chciałbym być tak postrzegany. To dla mnie dużo ważniejsze niż dorobienie się statusu „znakomitego” czy „kongenialnego” tłumacza. Taka kongenialność stawia człowieka w jego własnym cieniu, do którego trzeba stale dorastać pod krytycznym okiem publiczności. Zresztą żyjących tłumaczy kongenialnych mamy w kraju pięcioro.

Dariusz Żukowski

ur. 1978, tłumacz z języka angielskiego i perskiego, redaktor. Autor zbioru opowiadań „Miłość morderców” oraz kilkunastu przekładów, w tym książek Susan Sontag dla wydawnictwa Karakter: „Przeciw interpretacji i inne eseje” (2012), „Odrodzona. Dzienniki, tom I, 1947–1963” (2012), „Jak świadomość związana jest z ciałem. Dzienniki, tom II, 1964–1980” (2013), „Myśl to forma odczuwania” (2014), „Pod znakiem Saturna” (2014). Działa w stowarzyszeniu Archipelagi Kultury. Obecnie mieszka w Warszawie. Mail: zen@stricte.net.

Podasz nazwiska?
Pozwolę sobie pozostawić tu miejsce na niedookreślenie. 

Ale myślisz, że kongenialnym naprawdę gorzej się żyje? Nagrody, wyższe stawki za arkusz…
Niedawno miałem w rękach polskie wydanie książki pewnego znanego amerykańskiego realisty, którą wcześniej z wielkim podnieceniem czytałem w oryginale. Przetłumaczył ją w latach 60. jeden z gigantów polskiego przekładu. Nie potrafiłem przebrnąć przez dwadzieścia stron tego wyrobu. I teraz taki koleś jak ja otwiera tę książkę po latach i myśli sobie: Kurde, gdybym dostał taki tekst od tłumacza, gdy pracowałem jako redaktor w wydawnictwie, tobym go w ogóle nie przyjął. A przecież to jest Iksiński, mistrz. Z wysokiego konia inaczej się spada.

Za bardzo sobie zaufał?
Wolę w spokoju, in angulo cum libello mozolić się nad swoimi zleceniami, czując oddech niepewności na plecach: Czy to dość dobre? Czy nie rozczaruję zleceniodawcy? Czy dostanę kolejne zlecenie? To mnie motywuje. A i wydawca jest na pewno bardziej skłonny do szczerego wskazania fuck-upów normalnemu tłumaczowi niż gwiazdorowi. Giganta się przecież nie poucza. Co najwyżej można z nim stopniowo rozluźnić i zakończyć współpracę, jeśli zacznie tłumaczyć nie tak gigantycznie jak dawniej, bo na przykład szybko potrzebuje kasy i ścina zakręty.

A teraz…
Uprzedzę cię – znów nie powiem, o jakiego tłumacza i o jaką książkę mi chodzi. Nie pali mnie namiętność, którą widzę u wielu tłumaczy, by piętnować inne przekłady. To nieprofesjonalne. Ktoś powie, że tłumacze są najlepiej przygotowani do krytyki przekładu. Ale istnieją metody wyważonej i intelektualnej krytyki – vide eseje Jerzego Jarniewicza, które bardzo lubię, czy Elżbiety Tabakowskiej – nie tylko zarzynanie kogoś na łamach prasy.

Czym jeszcze różni się gigant od rzemieślnika?
Gigantowi nie wypada tłumaczyć niektórych rzeczy. Rzemieślnik i profesjonalista powinien natomiast być w stanie podjąć się wszelkich wyzwań. Mam na przykład w dorobku poradnik erotyczny. Nie krępuje mnie to. Moim zdaniem takie portfolio świadczy, że tłumacz potrafi pracować w różnych rejestrach. Że rozumie nowoczesną kulturę, w której szmira czy pulpa omywa nas ze wszystkich stron jak ciepła woda. Stoimy w niej po kolana, nawet tego nie czując. 

Dariusz Żukowski / z archiwum prywatnegoPewien znajomy tłumacz używa pseudonimu, gdy bierze na warsztat komercję, sensację i tym podobne, a nazwisko rezerwuje na książki lepsze. Nie rozumiem tego. Czego tu się wstydzić? Tłumacze, nie wstydźcie się szmiry!

Ucieszyłaby cię nagroda za przekład?
Odczuwam silny impostor syndrome. Nie jestem filologiem angielskim z wykształcenia, ciągle mam wrażenie, że jestem w tyle z przekładoznawstwem i nie pracuję – nad językiem, nad sobą – tyle, ile powinienem. Na przykład moja powieść leży od lat w kałamarzu. Susan Sontag dopatrzyłaby się tu być może osobowości melancholijnej. Tak że nagroda mogłaby mnie co najwyżej załamać. Ale na pewno są tacy, dla których stanowi to motywację, napędzające uznanie. Whatever floats your boat.

Wielu tłumaczy nie ma wykształcenia kierunkowego. Ty studiowałeś iranistykę. Znam tłumaczy filozofów, filmoznawców, kulturoznawców, muzykologów, polonistów. Są dobrzy. Pewnie też takich znasz.
Wykształcenie kierunkowe nie jest warunkiem sine qua non. Niejeden tłumacz opowiadając o tym, co ważne w jego zawodzie, duży nacisk kładzie na rzecz nieoczywistą, biegłość w języku ojczystym, oraz predyspozycje, które trudno nawet zdefiniować, takie jak słuch językowy czy specyficzny rodzaj czujności, podejrzliwość względem oryginału, która każe dwa razy coś sprawdzić, zastanowić się nad ewentualną dodatkową warstwą tekstu lub pogłębić kontekst. To rzeczy, które nabywa się nie tyle w szkole, ile w praktyce. Być może z niektórymi trzeba się urodzić, tak myślę, gdy czytam przekłady Boya-Żeleńskiego. Nie chcę przy tym bynajmniej powiedzieć, że to coś wielkiego, co odróżnia tłumaczy od szarych ludzi – do innej roboty też pewnie trzeba mieć wrodzone zdolności.

Sądzisz, że praca tłumacza w Polsce się opłaca?
Coetzee zastanawia się w pewnej scenie z autobiograficznej powieści nad nieśmiertelnością, a temat ten splata z istotą pracy. Pisze o nieśmiertelności robotnika, który wylał betonowy blok. Trochę mu jej zazdrości. Po wielu latach można podejść i pokazać palcem trwały efekt jego pracy. To duży paradoks, że ludzie, którzy wykonują prawdziwą, przydatną pracę, są najniżej wynagradzani, a jacyś spekulanci giełdowi i inne pasożyty z finansjery śpią na absurdalnych pieniądzach.

A kim jest tłumacz w tym wszystkim? Tłumacze i inni przetwarzacze symboli – zwłaszcza naukowcy humaniści – wymyślili rozbudowany dyskurs, który ma uzasadniać ich rzekomo ważną rolę oraz roszczenia do niezależności od wszystkiego, w tym od mierzalnych standardów przydatności pracy. A przekład wyjątkowo dobrze nadaje się do przedstawiania w kategoriach wiedzy tajemnej. W pewnym zresztą sensie nią jest, jeśli wziąć pod uwagę hermeneutykę czy wręcz mistykę przekładu rozwijaną od starożytności i starającą się zgłębić, najogólniej mówiąc, nierozwiązywalną zagadkę ekwiwalencji słów i istoty języka.

Książki Susan Sontag w przekładzie Dariusza Żukowskiego

Mówiliśmy o pieniądzach.
No tak. Dziś jesteśmy coraz częściej rozliczani z praktycznych zastosowań. Można zaryzykować stwierdzenie, że efekty pracy większości murarzy naprawdę komuś posłużą. A gdzie ten betonowy blok u tłumacza? Argumenty, że coś jest niewycenialne i kulturotwórcze, przypominają mi opowieści o homeopatii, która zdaniem homeopatów nie wykazuje żadnej skuteczności w testach naukowych, bo jest czymś wyjątkowym i niemierzalnym według zwykłych kryteriów. Filolog czy socjolog publikuje na różne sposoby tę samą pracę o istocie i roli socjologii, ale nie można tego krytykować, bo to niby jest niemierzalne i niezależne. 

Naprawdę niewielu tłumaczy przekłada teksty realnie wzbogacające kulturę. Mam na myśli nie tylko Joyce’a, ale i „Kod Leonarda”. Jest sporo takich, w tym i ja, którzy przekładają książkę sprzedawaną później w trzystu czy pięciuset egzemplarzach – w czterdziestomilionowym kraju. Albo jakąś bardzo kiepską, której lepiej byłoby w ogóle nie wydawać, bo jest antyintelektualna lub umacnia konserwatywne mieszczańskie poglądy. Kolejny krzepiący poradnik, jakiś spam religijny czy coś takiego. Zresztą i szmira powinna mieć jakiś poziom. Moim zdaniem trudno wtedy mówić o przydatnej pracy. Czy powinna być wysoko płatna?

No, w końcu o pieniądzach.
Ja się trochę droczę, ale przecież to jest zasadne pytanie, które jako tłumacze staramy się przekrzyczeć argumentami o wyjątkowości humanistyki i roli tłumacza. Mało kto pyta – a byłem na niejednym kawiarnianym spotkaniu, na którym utyskiwano na kasę – po cholerę my w ogóle jesteśmy i co by było, bo może nic wielkiego, gdyby 80 procent tłumaczy i humanistów jutro teleportowało się na Tytana badać morza metanu.

Choć kto wie – może jakość rodzi się z ilości. Może po prostu trzeba przełożyć i wydać tysiąc pozycji niepotrzebnych, żeby tysiąc pierwsza wstrząsnęła kulturą i zaowocowała zmieniającą naszą mentalność debatą. Jest taka teoria ekonomiczna, która wyjaśnia, dlaczego płace artystów i inżynierów rosną mniej więcej w tym samym tempie, choć artyści nie produkują coraz lepszych obrazów czy muzyki, a u inżynierów widać zdecydowany postęp.

I dlaczego?
Bo system generuje dla nich coś w rodzaju rekompensaty, że postanowili zrezygnować z możliwości zostania inżynierami. I może z takich pozycji da się bronić wysokich zarobków dla tłumaczy.
A z drugiej strony mamy frustrujące standardy europejskie, do których chcemy równać, i dobrze. Zgodnie z nimi powinienem zarabiać bardzo dużo złotych, wysiadać z lepszego auta i chodzić sobie z włochatym psem po plaży w sportowej marynarce i espadrylach z krokodylkiem, rozmyślając o Gadamerze. Hm, na pewno lepiej dać pieniądze mnie i innym tego typu darmozjadom, bo my przynajmniej jesteśmy w zasadzie niegroźni, niż na przykład wojsku czy Kościołowi. Będę stylowo chodził po tej plaży, obiecuję.

Żartujesz, a ja na poważnie.
No to zostawmy pieniądze. Równie ważne są umowy z tłumaczami. Kiedy zaczynałem pracę w redakcji jakieś osiem lat temu, standardy były lepsze niż dziś. Prawa do przekładu wracały do tłumacza po pięciu latach. Pieniądze wypłacano krótko po przyjęciu tekstu, nie leżały na koncie wydawcy przez trzy miesiące, żeby zaprocentować na jakiejś lokacie. Normą była zaliczka. Zdarzały się nawet umowy na procent od ceny egzemplarza. Teraz zapisy stają się coraz bardziej drakońskie. Tłumaczy coraz częściej traktuje się nie jak partnerów i profesjonalistów, tylko jak wyrobników. Umowa na sześć, siedem lat to dziś rarytas. Wydawcy wracają do obyczajów, które panowały za komuny, gdy nierzadko podpisywało się umowę na bezterminowe przekazanie praw majątkowych. Takie praktyki są haniebne. Poważny wydawca w ogóle nie powinien czegoś takiego proponować, powinien się spalić ze wstydu. Wydawcy – prawdziwi wydawcy literatury, a nie jakieś korporacje handlowe wydające książki jako komercyjny wyrób przy okazji innej działalności – powinni sami dbać o standardy rynku, o standardy prawa, powinni chronić tłumaczy! Mało który tłumacz jest taki cwany jak ja, który oglądałem ten system od środka i wiem, gdzie wyznaczyć czerwone linie, jak się bronić czy czego się domagać. Zaskakująco wielu potulnie godzi się na wszystko. Tłumacze, choć rozumiem wasze często niełatwe położenie, apeluję: nie gódźcie się na takie praktyki, negocjujcie i stawiajcie opór na widok umowy na przeniesienie praw.

Książki wydawnictwa Karakter w przekładzie Dariusza Żukowskiego

Dlaczego postanowiłeś odejść z etatu i robić w przekładach?
Jeszcze przez dobry rok czy dwa po odejściu z wydawnictwa rozkompresowywałem się jak zgnieciony worek, który ktoś powoli nadyma powietrzem – uwalniałem się od mentalności podwładnego. Każdy, z kim rozmawiałem, dziwił się – jak to, odszedłeś stamtąd? Ojciec myślał, że oszalałem. W ogóle starsze pokolenie w Polsce nie chwyta zbyt dobrze idei pracy na własną rękę, myślą, że to takie skręcanie długopisów.

Miałem podobnie.
Z odejściem to złożona historia. W firmie zaszły bardzo głębokie zmiany organizacyjne w kierunku korporacyjnym. Redaktor w klasycznym rozumieniu stracił rację bytu, stał się łowcą bestsellerów brylującym na targach. To nie dla mnie. Small talk mnie męczy. Ja wolałem pracować z tłumaczami czy zaszyć się gdzieś nad redakcją jakiegoś tomu esejów. A taką robotę dziś się autsorsuje.

Za to kiedy pracuje się na własną rękę, nad przekładem trzeba czasem siedzieć po nocach. Za to można później wstawać. Budzę się, powiedzmy, „o wpół do dziesiątej rano w Polsce”, podchodzę do okna z kubkiem kawy i patrzę, jak sikorki wyjadają słonecznik z karmnika. Przeglądam gazetę. Idę pobiegać, zachodzę do sklepu albo na przykład skręcam krzesło – postanowiłem samodzielnie robić niektóre meble. Robię sobie przerwy, kiedy chcę. Jak ci ludzie pierwotni, którzy ponoć zdaniem badaczy żyli zgodnie z rytmem zegara biologicznego w trzygodzinnych cyklach, regularnie przysypiając. Może być coś lepszego? No, przydałaby się karta Benefit Systems. Powiedziałem wcześniej o mentalności podwładnego. Podsunę tym, którzy poczuli się dotknięci, że freelancerowi można za to przypisać mentalność prostytutki.

A co jeśli zlecenie, które dostajesz, godzi w twoje – powiem szumnie – ideały? Jesteś wegetarianinem. Co byś zrobił, gdybyś dostał propozycję przekładu książki o urokach świniobicia?
Nie przyjąłbym jej. Standardy etyczne są dla mnie ważne. Oczywiście mało który pisarz pisałby dziś chyba o świniobiciu w sposób afirmacyjny, jak o czymś szlachetnym per se – to zakrawałoby na chorobę psychiczną. Może jakieś kręgi prawicowo-narodowe czy inny szlam kultury… Świniobicie, wyobrażam sobie, byłoby raczej metaforą, wstrząsającym obrazem realistycznym czy kotwicą traumy dzieciństwa. Piętno dziecięcej traumy w literaturze i filmie często jest związane z okaleczaniem zwierząt. Przyjąłbym tekst pokazujący świniobicie w ten ciemny, problemowy sposób. Wyobrażam tu sobie opowiadanie w stylu Faulknera, McCarthy’ego czy Carvera. Samo słowo „świniobicie”… makabra.

Czasy się zmieniły.
Wiek temu była to norma – zabijanie zwierząt, polowanie, Blut und Boden, epos narodowy i tak dalej. Ten wiekowy nurt kultury wciąż jest w dzisiejszych czasach osnową pewnego silnego w Polsce etosu, nazwijmy to, szlacheckiego. Przez tę osnowę mogą być przeplecione już zupełnie nowoczesne wątki – bycie politykiem liberalnej partii albo badaczem żywych zjawisk kultury jak prezydent Komorowski czy profesor Bralczyk.

Prezydent jest zapalonym myśliwym. Czym ci podpadł Jerzy Bralczyk?
To niewytłumaczalny paradoks, że człowiek o znakomitym, inspirującym umyśle, wielkiej wiedzy i na pewno dużej zdolności do autorefleksji, taki jak profesor Bralczyk, opowiada przed kamerą o rozkoszach spożywania ciał zabitych zwierząt. Ten etos jest wypaczony, a wcale tak być nie musi. Można przecież być szlachcicem z sumiastym wąsem i nie zjadać zwierząt. Etos szlachecki czy męską postawę można bowiem obronić przez związek z etosem wojownika, etosem rycerskim. Wojownik powinien bronić słabszych, cierpiących i eksploatowanych. Dziś zwierzęta są na tej pozycji.

Łatwiej mi zrozumieć, że czytelnik pisma „Male Man”, stały bywalec drogich klubów nocnych machnie ręką na hekatombę zwierząt, bo przy swoim uposażeniu kulturowym ma obraz siebie jako twardego samca, natomiast brak mu nawyku ciągłego krytycznego negocjowania obrazu rzeczywistości z samym sobą. Ma takie filtry ułatwiające życie. Ale ludzie wykształceni, wrażliwi – zwłaszcza lewicowcy – nie mogą powiedzieć, że nie wiedzieli, nie pomyśleli. To paradoks ludzkiej natury, który napawa mnie wielkim wstydem. 

Cofnijmy się na chwilę w czasie. Jest 2008 rok. Robisz swój pierwszy przekład, kryminał Davida Hewsona. Chciałeś spróbować czegoś nowego? Co cię pchnęło w stronę przekładu?
Od przedszkola planowałem, że zostanę pisarzem, i do dziś – jeśli słowo „pisarz” w ogóle można jakoś zdefiniować – mam to postanowienie. W podstawówce pisałem opowiadania. Wyrosłem na pismach „Mała Fantastyka” i „Fenix”, antologii „Kroki w nieznane”. To była kapitalna szkoła, bo, o czym dorośli wówczas nie wiedzieli i dzięki temu nie cenzurowali mi lektur, fantastyka porusza dorosłe problemy – polityka, różnice kulturowe, seks, wybory moralne – a forma opowiadania bardzo uwrażliwia na mechanikę narracji. Po drodze przyplątały mi się marzenia o tłumaczeniu. Nie potrafię ich wyjaśnić. Może umiałaby to zrobić psychoterapeutka – opowiadałbym jej o smaku eklerków i tak dalej, i raptem coś by się z tego wyłoniło. Swoją drogą to dobre pytanie, sam chciałbym poznać odpowiedź. Jak tylko skończymy rozmawiać, wejdę sobie na grupę facebookową tłumaczy i spytam, co ich pchnęło do zawodu.

Moje pierwsze przekłady, jak sobie pewnie wyobrażasz, były bardzo słabe, a pierwsze próbki nie zostały przyjęte. Zresztą do dziś, kiedy dostaję teksty po większej czy mniejszej redakcji, za każdym razem wiele się uczę i robię solidną pokutę z postanowieniem poprawy.

W 2010 roku przytuliłeś się do wydawnictwa Karakter. Najpierw przełożyłeś dwie książki Hoomana Majda, a później „Odrodzoną” Susan Sontag. Bałeś się jej?
Bałem się w tym sensie, że jednym z etapów mojego procesu przekładu, by wspomnieć George’a Steinera, jest etap pewnego niepokoju. Niepokoju, czy będę umiał nastroić się na ton autorki i tekstu. To strojenie jest procesem, który trwa zresztą od poprzedzającej pracę lektury do końca tłumaczenia. Jeśli wyjdę ze złych założeń, może to poskutkować błędnymi decyzjami – na przykład wpisywaniem ironicznych lub nadmiernie poważnych tonów we fragmenty, w których ich nie ma. Uważnemu wsłuchiwaniu się w tekst musi towarzyszyć delikatne drżenie w okolicach przepony – to niezwykle ważny początkowy moment pracy. Domyślam się jednak, że pytałeś bardziej w sensie „Kto się boi Virginii Woolf?”, a nie o proces fenomenologiczny.

W zasadzie tak.
Znałem, jak każdy, niektóre teksty Sontag, a wcześniej pracowałem między innymi przy redakcji książki o fotografii. Wiedziałem, że bardzo mi odpowiadają jej styl i bezkompromisowość myślenia. Gdy pracowałem nad pierwszym tomem – „Przeciw interpretacji” – przerażało mnie, że teksty pisane przez Sontag w połowie lat 60., w okolicznościach, które mogły ją skłonić do przyjęcia punktu widzenia zwyciężającej rewolucji (antykonserwatywnej, feministycznej czy choćby skupiającej się na prawach obywatelskich), dziś w Polsce można czytać bez żadnych przypisów i ciągle brzmią aktualnie, to znaczy ciągle zachowują krytyczne ostrze. A powinny się czytać jak nostalgiczne ramotki. To znak naszego wielkiego zacofania kulturowego.

Susan Sontag, „Pod znakiem Saturna”.
Przeł. Dariusz Żukowski, Karakter, 224 strony,
w księgarniach od września 2014 
I wreszcie – miałem obawy wynikające z tego, że połowę esejów tłumaczyły znakomite tłumaczki Anna Skucińska i Małgorzata Pasicka. Zależało mi, by nasze sąsiadujące ze sobą tłumaczenia nie odbiegały od siebie poziomem. Na szczęście tom – ten i kolejne – miał znakomitą redakcję, która zadbała o to, by wszystko jakoś wyrównać.

Myślisz, że na tym polega fenomen Sontag? Na jej aktualności?
Częściowo tak. Gdyby się zdezaktualizowała, interesowaliby się nią tylko filolodzy. Ja bym zadał trochę inne pytanie: Dlaczego amerykańskie eseje sprzed półwiecza w ogóle mogą być wciąż aktualne w Polsce?

I dlaczego?
Moja robocza odpowiedź brzmi, że przy naszym zapóźnieniu dopiero od niedawna możemy je w pełni docenić. Bez społeczeństwa demokratycznego, a może nawet wolnorynkowego, kamp pozostanie czymś egzotycznym i nieuchwytnym – może można będzie go sobie wyobrazić na podstawie opisu i znaleźć na własnym gruncie pojedyncze przykłady, ale nie będzie się dało swobodnie wejść na tę falę i „myśleć kampem”, bo to wymaga porządnego nasycenia kultury tym zjawiskiem i istnienia dla niego szerszego kontekstu, co mamy dopiero od niedawna. Z kolei książkę o fotografii można w pełni docenić dopiero wtedy, gdy aparaty i kamery są powszechnie dostępne, ale to nie wystarczy – musi istnieć także możliwość kolonizowania innych regionów za ich pomocą. Trzeba gdzieś wyjeżdżać – masowo i najlepiej w miejsca, gdzie inni mają gorzej. Trzeba porządnie popełnić grzech fotografii, a nie tylko być hobbystą z ciemnią w łazience i zenitem na szyi. Komuna nie dawała warunków. Również nowoczesna krytyka społeczeństwa konserwatywnego czy mieszczańskiego światopoglądu rozwija się u nas stosunkowo od niedawna.

Do „Pod znakiem Saturna” podchodziłeś już jak stary wyga, specjalista od Sontag?
Specjalista w humanistyce powinien mieć chyba krytyczny dystans do tematu, którym się zajmuje. Ja – po pięciu przełożonych książkach, z czego dwie to intymne dzienniki, oraz dwóch współredagowanych – mocno skleiłem się z bohaterką. Jest pewien zabawny objaw: gdy czytam recenzje tych książek, to – o ile napisał je ktoś mądry, rzecz jasna – przeważnie kiwam z zaciekawieniem głową i odkrywam nowe spojrzenia i nowe dystanse, do których sam nie byłbym zdolny. Potem jednak czytam kolejną recenzję tej samej książki, kładącą nacisk na inne aspekty lub wręcz w pewnych sprawach sprzeczną z poprzednią, i też kiwam z uznaniem głową, zamiast na przykład zapalczywie się sprzeciwiać. Nie chodzi o to, że jest mi to obojętne, wprost przeciwnie, ale uczę się nowych spojrzeń. Praca nad tymi tekstami, które z biegiem czasu ułożyły się w spójną konstelację, każe mi rozwiązywać problemy – aby móc podejmować wybory przekładowe – bliskie tej konstelacji, tej typologii myślenia. Nie zostaje mi już dużo czasoprzestrzeni, by to wszystko przewrócić w głowie na nice. A specjalista chyba powinien być do tego zdolny. Ja zajmuję się raczej egzegezą.

Oczywiście mam swoje ulubione teksty i fragmenty. Ciekawi mnie też ewolucja myśli Sontag. Jest interesująca między innymi dlatego, że Sontag żyła w ciekawych, najciekawszych po wojnie czasach. Jest tam sporo smaczków.

Na przykład?
„Przeciw interpretacji” od „Saturna” dzieli około półtorej dekady. Uważny czytelnik spostrzeże w tej drugiej książce zdania, których Sontag z pewnością nie napisałaby w pierwszej. Weźmy finał pierwszej części „Fascynującego faszyzmu”. Kiedy już wszystko, co według publicystów ważne w tym tekście, zostało powiedziane, pojawia się jakby mimochodem zdanie, że smaki wywrotowe są nieszkodliwe w rękach mniejszości, a niszczycielskie, gdy trafią do szerokiego odbiorcy. Nie wyobrażam sobie Sontag piszącej takie zdanie w latach 60., kiedy wydawało się, że świat na dobre się otworzył i wystarczy pokonać niedobitki rasistów i mieszczan, by wejść w egalitarystyczną erę z lewicowej eschatologii. Piętnaście lat później fala opadła i nagle się okazało, że niektóre rzeczy były tylko modą, hipisi poszli pracować w korporacjach, a eschatologie się nie urzeczywistniają.

A teraz przenieśmy się na europejski grunt i o kolejne trzy i pół dekady. Działam w stowarzyszeniu Archipelagi Kultury i przyglądam się rządowym programom grantowym. Napisanie we wniosku, że potrzebuję pieniędzy na projekt artystyczny, który będzie skierowany do małej wyedukowanej grupy, natomiast nie tylko zamknięty, ale wręcz szkodliwy dla szerokiego grona odbiorców chyba poraziłoby ludzi oceniających wnioski. Mówię o grantach, bo przecież one w niemałym stopniu kreują obraz kultury i są zgodne z centralnym komunikatem medialnym. Nikt, kto potrzebuje pieniędzy na swoje działania, nie zdecydowałby się na powiedzenie czegoś takiego. Działa się odwrotnie: dostęp do kultury, wszelkiej kultury, ma być jak najszerszy. Samo sformułowanie „dostęp do kultury” brzmi jak z broszurki ministerialnej. Nikomu nie można powiedzieć: „Ty nie masz kompetencji, by obejrzeć ten spektakl, idź stąd”. Pojęcie smaków mniejszościowych wraz z tezą, że jeśli nie jesteś odpowiednio przygotowany, to cię uszkodzą, wydawałoby się nadęte albo dekadenckie, albo lekceważące. Można je traktować z lekko wstydliwym uśmiechem, jak autorzy świetnych zresztą reklam festiwalu filmowego w Buenos Aires, którzy podają a rebours jedno z najbardziej idiotycznych moim zdaniem stwierdzeń, że „o gustach się nie dyskutuje”. 

A co na to Sontag?
Sontag najprawdopodobniej ma rację: to, że nie każdy smak jest dla każdego i nie wszyscy posługują się ironią czy myśleniem pastiszowym, lecz niektórzy pewne rzeczy biorą dosłownie, może mieć daleko idące negatywne konsekwencje. Nie twierdzę, że to jest najważniejsza z myśli tam zawartych. Chciałbym jednak pokazać, że w tekstach Sontag jest mnóstwo takich ciekawostek. Te książki można brać do rąk, otwierać na chybił trafił – jak Ciorana albo Leca – i za każdym razem się zaskakiwać. Natomiast gdy się przeczyta je wszystkie, w tym dzienniki, pojawia się wrażenie konstelacji, o którym mówiłem wcześniej – otwartej, drżącej konstelacji.

Zaczęliśmy od twoich słów, że jesteś rzemieślnikiem. Czy gdybyś zamiast tłumaczyć więcej rysował, robił więcej filmów animowanych albo został zawodowym łucznikiem, też byś mówił, że „to nie talent, to zawód”?
Czego to ja nie robiłem… To problem niejednego redaktora – tysiąc faktów w głowie, mało co naprawdę porządnie zgłębione. Dziesiątki zredagowanych, przeczytanych, a częściej tylko przejrzanych książek zasiewają człowieka strzępkami wiedzy i ideami, ale choć umysł jakoś to trawi, zwykle nie dochodzi do faktycznego zapłodnienia. Ale ta cecha zawodowa chyba dobrze pasuje do ery internetu.

Podany przez ciebie cytat to moja odpowiedź na komentarz pewnej dziewczyny, która, nieświadoma, że jestem tłumaczem, stwierdziła na Facebooku: „Nie wiedziałam, że masz taki talent”. Uśmiechnąłem się i od razu spontanicznie odpowiedziałem. Ta moja odpowiedź zebrała kilka lajków osób ze światka, powiedzmy, literacko-twórczego. Chyba udało mi się przypadkiem wyrazić napięcie między profesjonalnym zajmowaniem się jakąś dziedziną, z którym wiążą się mozół, łzy i króciutkie przebłyski szczęścia, a mitem kreatywności reprodukowanym przez różne firmy szkoleniowe, który ilustrują zdjęcia siedzących na biurkach kreatywnych profesjonalistów na wiecznym brainstormie. Sam nie wiem… Talent brzmi jak coś znalezionego. Zawód to coś, o co trzeba walczyć. Gdybym rzeczywiście tak długo i intensywnie, z mozołem i trudem, rysował, fotografował czy trenował formy miecza, że zacząłbym na tym zarabiać, też powiedziałbym, że to nie talent, lecz zawód. Ale oczywiście trzeba mieć jakąś sferę życia, jakieś, jak mawiano w latach 80., hobby – nie tylko oglądanie seriali – które nie jest obciążone zobowiązaniami zawodowymi i w którym cały wysiłek idzie tylko i wyłącznie we własną satysfakcję. 

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.