Boginki

Boginki

Bartosz Żurawiecki

Lekceważące przyjęcie filmu Magdaleny Piekorz na ostatnim festiwalu w Gdyni podszyte było mizoginią i wciąż u nas pokutującą pogardą wobec opowieści o domowych boginkach

Jeszcze 2 minuty czytania

„Zbliżenia” to rewers „Pręg” – debiutanckiego dzieła duetu Wojciech Kuczok (scenarzysta) i Magdalena Piekorz (reżyserka). Tam tematem były bolesne relacje między synem a ojcem, rozdzielonymi przez traumatyczne doświadczenia. Tym razem bohaterkami są matka i córka, żyjące ze sobą bardzo blisko, niemal ze sobą szczepione. Córka, Marta (Joanna Orleańska), dopiero w okolicach czterdziestki znajduje partnera i wyprowadza się z domu, matka (Ewa Wiśniewska) wydzwania do niej kilka razy dziennie, o czym wiemy dzięki powracającym niczym refren słowom: „Martusiu, odbierz, tu mama!” ustawionym jako dzwonek w komórce.

Lżejsza niż w „Pręgach” jest też tonacja filmu. Gdyby nie zakończenie z innej bajki, można by go właściwie włożyć do szufladki z komediami obyczajowymi. „Pręgi” pokazywały, że relacje męskie są sprawą życia i śmierci, a w ich centrum stoi fundamentalna kwestia władzy. „Zbliżenia” natomiast wpisują się we wzorzec, który przedstawia kobiety jako istoty emocjonalne i ekstrawertyczne, a zarazem prowadzące subtelną i wyrafinowaną grę o dominację i wpływy. Przy czym emocjom ulega tutaj raczej córka, miotająca się między miłością a nienawiścią do swej rodzicielki. Matka - doświadczona zawodniczka, świadoma swej przewagi wynikającej chociażby z rodzinnej funkcji - zachowuje spokój, udaje, że nie ma pretensji, posługuje się częściej „niemym wyrzutem” niż krzykiem, wie, kiedy zaszantażować, niby od niechcenia, swym zdrowiem, choć jednocześnie potrafi być naprawdę bezwzględna, jak na przykład wtedy, gdy wyśmiewa się przy stole z Marty, gdy ta wspomina, że pragnie dziecka.

Kino zna wiele opowieści o matkach i córkach. Z jednej strony mamy więc bergmanowskie wiwisekcje w „Jesiennej sonacie”, z drugiej pełne melodramatycznego kolorytu „Wysokie obcasy” Almodóvara. „Zbliżenia” odwracają schemat w ten sposób, że to córka, a nie matka (jak w wymienionych wyżej filmach) jest tu artystką. Malarką, rzeźbiarką, która w sztuce próbuje (w bólach) wyrazić także domową opresję. Jej rzeźby przygotowywane na wystawę przedstawiają postacie przebite i unieruchomione prętami tworzącymi klatkę. Matka zresztą wspiera żarliwie córkę na artystycznej drodze. Nie jest więc ani potworem pożerającym swe dzieci (choć bywa w macierzyńskich uczuciach żarłoczna), ani egoistyczną diwą (choć wykazuje pewne cechy diwy). Nie jest też matką Polką, męczennicą wypruwającą sobie żyły dla dziecka. Uczy włoskiego, żyje wygodnie, wręcz niefrasobliwie w pięknym domu położonym na uboczu. Mąż odszedł dawno temu, nie znosi go, nie szuka innego mężczyzny, córka całkowicie jej wystarcza. Znamy takie matki - apodyktyczne, a jednocześnie niepchające się na świecznik, świetnie ulokowane na drugim planie i stąd pociągające za sznurki. Ewa Wiśniewska prezentuje się znakomicie, emanuje blaskiem dojrzałej kobiecości, nawet gdy musi chodzić w wyciągniętych swetrach.

Ten brak „przegięcia”, wyrazistości pcha jednak „Zbliżenia” w telenowelowy banał, wzmagany jeszcze teatralną ekspresją aktorek. Ale nie na tyle ostentacyjną, by przenieść film na poziom gombrowiczowskiego czy almodovarowskiego teatru stosunków międzyludzkich, międzykobiecych. Słabiutko wypadają retrospekcje, które mają nam pokazać źródła związku Marty z matką. Sprowadzają się one do prześwietlonych, sentymentalnych migawek z przeszłości, całkowicie zbędnych z punktu widzenia fabuły, bo nic do niej niewnoszących. Zgrzyta też zakończenie, niespodziewanie dramatyczne, psychologicznie niewiarygodne i niepasujące do tak władczej, zachłannej na życie osoby jak matka.

„Zbliżenia”, reż. Magdalena Piekorz. Polska 2014,
w kinach od 24 października 2014 
Zwrócić natomiast należy uwagę na nieszablonowe potraktowanie miejsce, w którym rozgrywa się ta historia. Katowice nie mają tu nic wspólnego ze swym stereotypowym, męskim wizerunkiem -  brudnego miasta kopalń, bezrobotnych górników i zdewastowanych budynków. Pokazane zostały po kobiecemu, od strony sztuki (przestronnych galerii, nowoczesnej sali koncertowej, modernistycznej architektury) i domu (klimatyczna rezydencja matki). Także mężczyźni już nie siedzą ani w kopalniach, ani na bezrobociu, lecz w przeszklonych agencjach reklamowych. Podoba mi się to odrzucenie schematu i odejście od śląskiej martyrologii ku pochwale Polski nowoczesnej, choć jednocześnie jest ten obraz nazbyt gładki i sterylny. Brak brudu życia (który niekoniecznie przecież musi być pyłem węglowym) również odbiera „Zbliżeniom” nieco wiarygodności.

Niezależnie jednak od słabości filmu, myślę, że lekceważące przyjęcie dzieła Piekorz na ostatnim festiwalu w Gdyni podszyte było mizoginią i wciąż u nas pokutującą pogardą wobec opowieści o domowych boginkach. Polskie kino powinno przecież traktować o bogach, miastach nieujarzmionych i obywatelach płci męskiej. Niezmiennie jest ono domeną „dick waving” (jak to ładnie określił jeden z zagranicznych krytyków), herosów walczących o pryncypia – Kuklińskich, Religów i innych powstańców. A tu jakieś babskie historie, fatałaszki, psychodramy… W filmie mamy jedną ważną postać męską, Jacka (Łukasz Simlat) – męża Marty, który dostał się w tryby matriarchatu. Próbuje odgrywać swe męskie role, być mediatorem, zbawcą, nawet zimnym draniem. Koniec końców jednak godzi się z tym, że nie zdominuje tego kobiecego układu. I budzi sympatię, bo nie jest typem samca alfa, lecz mężczyzną w gruncie rzeczy łagodnym i wrażliwym. „Zbliżenia” także budzą moją sympatię, choćby dlatego, że stanowią alternatywę dla facetów polskiego kina, którzy prężą, w planie mocno średnim, swoje ego.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.