Balet na Hudson Street
Jane Jacobs przedstawia postulaty protestujących mieszkańców nowojorskiej Greenwich Village na konferencji prasowej w restauracji Lion’s Head na rogu Hudson Street i Charles Street (1961), fot. Phil Stanziola / New York World-Telegram and the Su

Balet na Hudson Street

Jane Jacobs

Pan Halpert odpina wózek na pranie przycumowany do drzwi piwnicy, zięć Joego Cornacchii ustawia przed delikatesami stos pustych skrzynek, fryzjer rozstawia na chodniku składane krzesełko – przedpremierowy fragment „Śmierci i życia wielkich miast Ameryki”

Jeszcze 3 minuty czytania

Miasta to ogromne urbanistyczne laboratoria, w których dokonuje się prób i popełnia błędy, stawia się czoła porażkom i odnosi sukcesy w dziedzinie ich projektowania i budowy. To właśnie z miast urbanistyka powinna czerpać́ naukę̨ i w odniesieniu do nich formułować́ i weryfikować́ swoje założenia. Jednak praktycy i nauczyciele tej dyscypliny (jeśli można ją tak nazwać́) nie biorą̨ pod uwagę̨ wniosków płynących z realnych sukcesów i porażek, nie zastanawiają̨ się̨, dlaczego zmiana na lepsze przychodzi czasem zupełnie nieoczekiwanie. Ich myślenie o wielkim mieście rządzi się̨ natomiast zasadami wyprowadzonymi z obserwacji działania i wyglądu miasteczek, przedmieść́, sanatoriów dla gruźlików, terenów wystawowych i miast marzeń – wszystkiego oprócz prawdziwych miast. (…)

Życie w mieście dawnego typu, tych, które funkcjonują pomyślnie, może się wydawać chaotyczne, jednak rządzi nim fenomenalny porządek, dzięki któremu na ulicach jest bezpiecznie, a ludzie czują się wolni. Porządek ten jest skomplikowany. Jego sedno tkwi w złożoności sposobów korzystania z chodników, dzięki której pozostają̨ one cały czas w zasięgu czyjegoś wzroku. Porządek ten opiera się na ruchu i zmianie. Chociaż̇ mamy do czynienia z życiem, a nie sztuką, można fantazyjnie nazwać go „miejską formą sztuki” i porównać do tańca – nie do niewyszukanego tańca synchronicznego, w którym wszyscy jednocześnie robią wykrok, obrót i razem schodzą ze sceny, lecz do wyszukanego baletu. Poszczególni tancerze i zespoły odgrywają odmienne partie, które jednak w cudowny sposób uzupełniają się i składają w uporządkowaną całość. Balet dobrze funkcjonującego miejskiego chodnika w każdym miejscu tańczy się inaczej, a wszędzie obfituje on w nowe elementy improwizacji.

Odcinek mojej ulicy, Hudson Street, codziennie staje się sceną wyszukanego chodnikowego baletu. Sama wychodzę po raz pierwszy nieco po ósmej, kiedy wystawiam pojemnik na śmieci. To bardzo prozaiczna czynność, ale podoba mi się moja rola i cichy brzdęk klapy, który roznosi się, kiedy środkiem sceny do gimnazjum idą stadami uczniowie, rzucając papierki od cukierków. (Dlaczego jedzą tak dużo słodyczy o poranku?).

White Horse Tavern na Hudson Street (1961), fot. Phyllis Twachtman / New York World-Telegram and the Sun
Newspaper Photograph Collection, Library of Congress

Zgarniając papierki, obserwuję inne poranne rytuały: pan Halpert odpina wózek na pranie przycumowany do drzwi piwnicy, zięć Joego Cornacchii ustawia przed delikatesami stos pustych skrzynek, fryzjer rozstawia na chodniku składane krzesełko, pan Goldstein układa zwoje drutu na znak, że otworzył już swój sklep żelazny, żona dozorcy kamienicy sadza swojego pulchnego trzylatka z zabawkową mandoliną na przedprożu, służącym mu za punkt obserwacyjny. To tam uczy się angielskiego, którym nie włada jego matka. Następnie uczniowie szkoły im. św. Łukasza przemieszczają się na południe, uczniowie szkoły im. św. Weroniki przechodzą przez ulicę, zmierzając na zachód, a uczniowie szkoły publicznej nr 41 – na wschód. Na scenę wychodzą z kulis nowi bohaterowie: dobrze ubrane, wręcz eleganckie kobiety oraz mężczyźni z teczkami wyłaniają się z budynków i bocznych ulic. Większość z nich kieruje się w stronę przystanku autobusowego i stacji metra, a niektórzy balansują na krawężnikach, łapiąc taksówki, które w magiczny sposób zjawiają się akurat we właściwym momencie. Taksówki są bowiem elementem większego porannego rytuału – gdy już odwiozą pasażerów z nowojorskiego Midtown do dzielnicy finansowej, wiozą do Midtown tych z Downtown. Na scenę wychodzą jednocześnie rzesze kobiet w podomkach, które mijając się nawzajem, zatrzymują się na chwilę pogawędki rozbrzmiewającej śmiechem lub wyrazami wspólnego oburzenia, i chyba nigdy niczym pomiędzy. Ja też muszę już spieszyć się do pracy, a po drodze odbywam pożegnalny rytuał z panem Lofaro, niskim, krępym sprzedawcą owoców w białym fartuchu, który odrobinę dalej, w górę ulicy, stoi przy wejściu do swojego domu ze skrzyżowanymi ramionami i stopami wbitymi w chodnik, niewzruszony niczym posąg. Kłaniamy się sobie, następnie oboje rozglądamy się szybko po ulicy, potem znów patrzymy na siebie i się uśmiechamy. Tak wygląda wiele naszych poranków od ponad dziesięciu lat i oboje wiemy, co to oznacza: wszystko jest w porządku.

Rzadko oglądam balet w środku dnia, ponieważ̇ charakteryzuje się̨ on tym, że pracujący mieszkańcy okolicy, tacy jak ja, w większości są wtedy poza nią, odgrywając rolę nieznajomych na chodnikach innych dzielnic. Jednak w wolne dni zaobserwowałam wystarczająco wiele, żeby wiedzieć, że staje się on coraz bardziej wyszukany. Robotnicy portowi, którzy mają dzień wolny, gromadzą się na piwo i pogawędki w barach White Horse, Ideal albo International. Szefowie i zjadacze biznesowych lunchów z firm zlokalizowanych na zachód tłoczą się w restauracji Dorgene i kawiarni Lion’s Head. Pracownicy targu mięsnego i naukowcy zajmujący się komunikacją zapełniają stoliki w piekarni. Na scenę wkraczają postaci charakterystyczne – dziwny staruszek ze sznurami starych butów przewieszonymi przez szyję, brodaci motocykliści na skuterach i ich dziewczyny z włosami opadającymi na twarz, podskakujące na tylnych siedziskach, pijaczkowie, którzy podążają za radą Rady do spraw Kapeluszy i zawsze pokazują się w kapeluszach, chociaż nie takich, jakie radziłaby Rada. Pan Lacey, ślusarz, zamyka na jakiś czas swój warsztat i idzie spędzić tę porę dnia z panem Slube’em ze sklepu z cygarami. Pan Koochagian, krawiec, podlewa dżunglę w swojej witrynie, spogląda na nią krytycznie z zewnątrz, przyjmuje komplementy na temat roślin od dwóch przechodniów, bada palcami liście platanu przed naszym domem i spogląda na nie wnikliwym okiem ogrodnika, a następnie przechodzi na drugą stronę ulicy, żeby przekąsić coś w barze Ideal, skąd może wypatrywać ewentualnych klientów i w razie czego dać im znać, że zaraz wróci. Wyjeżdżają wózki dziecięce, a na przedproża wylegają wszelkiego rodzaju grupki, od szkrabów z lalkami do odrabiającej lekcje młodzieży.

Kiedy wracam do domu z pracy, balet osiąga crescendo. Czas na wrotki, szczudła i trzykołowe rowerki, na grę w kapsle i zabawy plastikowymi figurkami kowbojów w zaciszu przedproży. To czas tobołków i pakunków, kluczenia między apteką a straganem z owocami, a potem z powrotem do rzeźnika; to czas, gdy wystrojone nastolatki zatrzymują się i pytają, czy widać im bieliznę albo czy kołnierzyk dobrze się układa; to czas, gdy piękne dziewczyny wychodzą ze sportowych samochodów; to czas, gdy przejeżdżają wozy strażackie; to czas, gdy Hudson Street przechodzą sami znajomi.

Robert Moses - adwersarz Jane Jacobs i jeden z najbardziej wpływowych urzędników w Nowym Jorku w połowie XX wieku
nad makietą Battery Bridge, fot. New York World-Telegram & Sun Collection / Library of Congress.

Kiedy już się ściemnia, pan Halpert z powrotem przycumowuje wózek na pranie do drzwi piwnicy, a balet toczy się dalej w świetle latarni, wirując w tę i z powrotem, skupiając się na oświetlonych polach chodnikowego straganu z pizzą Joego, barów, delikatesów, restauracji i apteki. Pracujący na nocną zmianę zaglądają do delikatesów po salami i mleko. Pod wieczór wszystko się uspokaja, ale uliczny balet wcale nie dobiega końca.

Najlepiej poznałam balet późnej nocy oraz jego etapy, gdy wstawałam długo po północy do dziecka i siedząc w ciemnościach, widziałam cienie i słyszałam odgłosy z chodnika. Zazwyczaj są to strzępki niekończącego się trajkotania imprezowiczów, a około trzeciej nad ranem – śpiew, bardzo dobry śpiew. Czasem słychać szorstkość, złość albo gorzkie łkanie, bądź też zamieszanie w trakcie zbierania korali, które zerwały się ze sznurka. Pewnej nocy nadszedł jakiś młody człowiek, okropnie wyzywając dwie dziewczyny, które najwyraźniej poderwał i był nimi zawiedziony. Otworzyły się drzwi i nieufni ludzie otoczyli go półkolem, nie zbliżając się zanadto, dopóki nie zjawiła się policja. Z okien wzdłuż Hudson Street wysunęły się głowy i poleciały słowa: „Pijak! Nienormalny! Dzikus z przedmieścia!”.

Zwykle nie zdaję sobie sprawy, jak wielu ludzi przebywa późno w nocy na ulicy, dopóki coś ich nie zgromadzi. Na przykład kobza. Nie mam pojęcia, kim był kobziarz i dlaczego upodobał sobie naszą ulicę. Pewnej lutowej nocy na ulicy rozległy się dźwięki instrumentu, na które, niczym na sygnał, nieuporządkowany, niewielki ruch na chodniku skierował się w jednym kierunku. Błyskawicznie, po cichutku, niemal w czarodziejski sposób zgromadził się mały tłumek, który przeistoczył się w okrąg wokół góralskiej atrakcji. Na zacienionym chodniku widać było widzów, widać było też tańczących, ale sam kobziarz był niemal niewidoczny, ponieważ cały swój talent wyrażał graną przez siebie muzyką. Był to malutki człowiek ubrany w zwykły, brązowy płaszcz. Kiedy skończył występ i zniknął, tancerze i widzowie zaczęli klaskać, aplauz dobiegł także z teatralnych balkonów – z kilku spośród stu okien wychodzących na Hudson Street. Następnie okna zostały zamknięte, a tłumek rozszedł się̨ i przeistoczył w nieuporządkowany nocny ruch na ulicy.

Nieznajomi przemierzający Hudson Street, nasi sprzymierzeńcy, których wzrok pomaga nam, tubylcom, utrzymać spokój na ulicy, są tak różni, że można odnieść wrażenie, że tej samej osoby nigdy nie widzi się dwa razy. (…) Kiedy Jimmy Rogan wypadł przez szybę okienną (próbując rozdzielić bijących się znajomych) i niemal stracił rękę, ktoś obcy w starym podkoszulku wyszedł z baru Ideal, po czym szybko i wprawnie założył mu opaskę uciskową – według personelu szpitala uratował mu życie. Nikt nie pamiętał, żeby ten człowiek pojawiał się tu wcześniej i nikt nigdy później już go tu nie widział. Pogotowie wezwano w ten sposób, że kobieta siedząca na schodach obok miejsca wypadku pobiegła na przystanek autobusowy, bez słowa wyjęła z ręki dziesięciocentówkę człowiekowi, który trzymał odliczone piętnaście centów na bilet, i pobiegła do budki telefonicznej w barze Ideal. Nieznajomy ruszył za nią, żeby dać jej jeszcze pozostałe pięć centów. Nikt nie pamiętał, żeby ten człowiek pojawiał się tu wcześniej, i nikt nigdy później już go tu nie widział. Kiedy na Hudson Street widzisz tę samą osobę trzy lub cztery razy, zaczynasz się witać skinieniem głowy. To prawie jak początek znajomości, rzecz jasna znajomości publicznej.

W moich słowach codzienny balet Hudson Street brzmi bardziej gorączkowo, niż jest w rzeczywistości, ponieważ opis ogniskuje jego elementy. W rzeczywistości wygląda inaczej. Oczywiście zawsze coś się dzieje, balet nigdy nie ustaje, jednak jako całość daje wrażenie spokoju, a jego przebieg jest nawet nieco leniwy. Ci, którzy dobrze znają pełne życia miejskie ulice, zrozumieją, co mam na myśli. Obawiam się, że ci, którzy ich nie znają, zawsze będą mieli w głowach nieco mylny obraz – przypominający stare wizerunki nosorożców narysowane na podstawie opowieści podróżników o nosorożcach.

Na Hudson Street, tak jak na bostońskim North Endzie oraz we wszystkich innych pełnych życia rejonach wielkich miast, nie jesteśmy wcale z natury bardziej biegli w utrzymywaniu bezpieczeństwa na chodnikach niż ludzie żyjący w warunkach rozejmu miedzy kontrolującymi swoje terytoria wrogami w rejonach będących martwymi polami miast. Jesteśmy beneficjentami miejskiego ładu, dzięki któremu dość łatwo utrzymać spokój, ponieważ ulicę obserwuje wiele par oczu. W samym tym porządku oraz w zdumiewającej liczbie składających się na niego elementów nie ma nic prostego. Większość z nich charakteryzuje takie czy inne wyspecjalizowanie. Jednak wspólnie oddziałują na chodnik w sposób, który nie jest w żaden sposób wyspecjalizowany. I na tym właśnie polega ta siła.

Fragment pochodzi z książki Jane Jacobs „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” , która ukaże się w przekładzie Łukasza Mojsaka nakładem Centrum Architektury w połowie listopada 2014 roku.

Spotkania promocyjne odbędą się 19 listopada w Warszawie (Dom Towarowy Braci Jabłkowskich, ul. Bracka 25, godz. 18:30) i 22 listopada w Krakowie (Forum Przestrzenie, ul. Konopnickiej 28, godz. 18:00).