wiersze

Kasper Bajon

Konotop

Odświeżając świat, czekaliśmy na własną katastrofę.
Wysłaliśmy list piaskiem pisany. I nic. Przygłupi

Wojtuś stał przy płocie. Język wywalał. Jego łaknienie
Było nie do opanowania. Stary Kozioł był bartnikiem.

Kochał wnuka, węgorze oraz gontowe dachy. Nie nas
Prosił o cierpliwość. Niepomni tego, że rodzice zostawili go

Ze wstydu, rzucaliśmy w ułomka kamieniami, gdy kijem
Strącał szyszki jak gwiazdozbiory i nadawał im imiona:

Obłuczek, konotop,
Conna, swurgał...

Blizno
Kostkowi
I

Na środku blizny była wyspa.
Biała jak źrenica ślepca.
Kiedy pod mgłą gasło jezioro, jego bliskość
Stawała się uporczywa. W blasku nocy

Rzucałem psu księżyc, a on aportował.
Na raki… na raki… na raki… – ktoś wołał
W korzennym powietrzu. Po Świętej Anki
Przyjeżdżał ostatni turnus i Goworowski

Później wypływał na wodę.
Sekundy – jak ukleje – przestawały być cenne.
Rano kąpałem się pośród śniętych ryb. Otyłe ofiary
Elektrycznych połowów pływały wokoło do góry brzuchami.

II

Ojciec mówił do matki: „znudziło mi się twoje ciało;
Kiedyś każdy kęs mi smakował, a teraz,
Gdy mogę się obeżreć,
Widzę, że wszystko straciło swój urok”.

Skórka czereśni pękała od soku.
Na łące nad jeziorem babka zbierała szczaw.
Dziadek skubał nad wiadrem kapłona,
Ksawery spał na kocu wśród łubinu.

Z chłopakami jeździliśmy na wieżę
Do Tobołowa. Skok z ośmiu metrów rozciągał się
W wieczność. Ryby umykały pod
Stopami. Ojciec czytał biografię Skorzenego;

A ja zrozumiałem, że jest prawda świata
I prawda liczb. I wystarczy jedna,
Dosłownie jedna zgłoska,
By świat przemienić w pozór.

III

Na skraju puszczy był cmentarz,
na którym chowali Korzuna. W bronę
Stojącą przed domem zaplątały się
pszenne promienie. Pogrzeb szedł

Wzdłuż jeziora, o które rozbijało się
Brzmienie dzwonów. Daleko we wsi
Wojtkowski piłował deski na pomost.
Brzozy, jak wanty syczały na wietrze.

Obserwowaliśmy orszak zza migotliwego
Pulsowania pożółkłych igieł modrzewia,
Na którego wdrapanie się było rodzajem
najwyższej próby. Otaczało go żyto –

Na dwa metry wysokie. Z góry widać było
Tajemną topografię zwierzęcych tropów.
I Srebrzał świat przed burzą;
A przyroda migotała wraz z przedsionkami babci.

IV

Dziura w jej sercu kurczyła się
Jak jezioro od kilkutygodniowych upałów.
Dziadek długo mył ręce po
Powrocie z pola. Całe życie wydłubywał mięso zza paznokci.

Miesiąc wcześniej Baggio spudłował karnego.
Prehistoria mrugała do mnie
Milionami punktów, kiedy przeglądałem
Te wszystkie niepapierowe strony.

Kuchnia cuchnęła szczawiem.
Czas wydawał się tak niewyobrażalny, że aż nieistotny –
Nie przypuszczałem nawet, że kiedyś będę miała trzydzieści lat.
Wieczorem, idąc po mleko, rzucałem psu księżyc...

A on aportował. Żniwa
Były wcześniej tego lata.
Rzeką spławiano drewno z tartaku na budowę
Nowego domu dla generała.

Poprzedniej zimy jeden chłop chciał się ogrzać
W jeszcze ciepłym piecu i zamroczony bimbrem
Od Goworowskiego zasnął w środku. Rano przyszli tracze
I odpalili piece. Po mężczyźnie zostały tylko walonki.

V

Prowadziłem zielnik, do którego z liśćmi przyklejałem nazwy.
Bezpośredniość słowa wydawała mi się wtedy niewątpliwa.
Chciałem wyrazić gwiazdy, ciszę jeziora
I wzbierające nad lasem chmury; chciałem być rzecznikiem zwierzęcych praw –

Wydobyć krzyk z ranionego drzewa.

VI

Świat dzieliła niewidzialna linia.
Po jej lewej stronie był dzień, a po prawej – noc.
Zielone światło wydobywało się
Z mroku – i szliśmy za tym światłem.

Do dworca było kilka godzin piechotą.

VII

Odjeżdżała w zapachu malw
Z łoskotem mostowych przęseł. Jej nagie ramię
Przykleiło się do szyby, jak do mojego języka w przededniu wyjazdu.

VIII

O świcie świat przemawiał, jak przed wiekami.
Epifania miała głos skowronka.
Pola rdzewiały od szczawiu, a obłoki przybierały kształt sopli.
Na rzece kładły się czarne plamy znaczeń.

Na ręce czar. Czarne narzecze. Mocą przemienienia
Drzewa na wyspie stały się koniogłowym.
Pajęczyna wilgoci rozpięła się nad nami.
Dopiero kilka lat później odkryłem, że na wschód od Aten była jeszcze jedna wyspa.

Garb wyrastał z jeziora – owłosiony sosnami.
Łódź nabierała wody. Każda fala
Mogła być wszechświatem, a ja myślałem o nadchodzącej zimie.
I o możliwym pożegnaniu.

IX

Tańczyliśmy, choć nikt z nas się nie ruszał.
Babcia trzymała królewską parę kier
Przy orderach i zaraz miała licytować.
Barwny, szeroki, zwarty wszechświat

Rozciągał się wokół mnie.
Zmieściłby się zapewne w matczynym naparstku.
Za zakrętem sierpniowej ścieżki
Czekało objawienie krystalicznie czystego

Szczęścia. Wystarczyło tylko brzmienie głosu matki
I przeniknięte pustką – wypełniało się.

X

To, co dla jednych jest łaską i ratunkiem,
Dla innych może być końcem i upokorzeniem.
Kłusownicy zaszyli się w lesie. Ojciec też się zaszył.
I tylko dziura w sercu Basi pozostała otwarta.

X

Rzucałem psu księżyc,
A on aportował…

Kasper Bajon – ur.1983. Wydał dwa tomy poetyckie i dwie powieści. Wiersze i prozę publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Twórczości”, „Śląsku”, „Kontekstach”, „Wyspie”, „Ricie Baum” oraz „Więzi”. Urodził się i mieszka w Warszawie. Jest tatą ośmioletniego Kostka. Publikowane wiersze pochodzą z przygotowywanego tomu „Blizno”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.