Uczcie się dzieci, uczcie

Uczcie się dzieci, uczcie

Andrzej Werner

Zdarzało mi się słyszeć niejednokrotnie, że filmy Szásza są chłodne, zdystansowane. Dotyczy to także „Dużego zeszytu”. Trzeba być jednak ślepym, żeby nie dostrzec stłumionego przerażenia, ukrytego za spokojną relacją

Jeszcze 2 minuty czytania

To lata drugiej wojny, na Węgrzech. Ale wszystko mogło się zdarzyć gdzie indziej, w innym czasie. Może nawet ciągle się tak dzieje. Realia są przedstawione wiarygodnie, ze szczegółami, lecz bez wyjaśnień właściwych czy niewłaściwych racji w złożonej sytuacji ówczesnych Węgier. To nie czas historyczny jest bohaterem tej opowieści. Losy bliźniaków – a podwojenie prowadzi do wspólnego mianownika raczej niż właściwości jednostkowych – kształtuje tyleż wojna, ile jeszcze bardziej uniwersalne wzory ludzkich zachowań. Ojciec wraca na front. Matka oddaje szalejących z niepokoju chłopców swojej matce; na wsi ponoć będzie im łatwiej przeżyć, choć niekoniecznie jest to w pełni zrozumiałe i niekoniecznie był to główny motyw jej decyzji. Ojciec przed odjazdem daje zadanie: uczcie się, nigdy nie przestańcie się uczyć. A w tym dużym czarnym zeszycie zapisujcie wszystko, co się zdarzyło, wszystkie swoje doświadczenia. Niczym na tablicy Johna Locke’a, chciałoby się dodać. Bracia wiernie, z pełnym, miłosnym oddaniem wypełniają to życzenie.

Nie tylko wojna czyni przetrwanie najważniejszym zadaniem, któremu z pełną konsekwencją podporządkowują swoje zachowania. Bierną reakcję na przemoc, głód, cierpienie, bo nie ma dokąd uciec, nie ma jak się skutecznie przeciwstawić. Ale także pilne ćwiczenia, by nauczyć się znosić cierpienia, poniżenie, ból, by w żadnym momencie nie wyjść z roli, która zdaje się najpewniejszą, jeśli nie jedyną drogą do przetrwania. Nie tylko wojna, ale i rodzona babcia funduje im tę lekcję, kiedyś skrzywdzona, jak się zdaje nieodwracalnie. Może i na tę krzywdę zasłużyła. Jędza, wiedźma: zasłużona opinia w otoczeniu pozwala wyizolować sytuację chłopców, skupić się na ich wysiłku zdobycia maksymalnej odporności na zło, które ich atakuje, nie pozostawiając innych możliwości obrony. Dzięki godnej podziwu wytrwałości odnoszą pełen sukces, można ich dręczyć, można nawet zabić, ale nie można zranić, osłabić woli przetrwania.

Jest to wszakże sukces godny tyleż podziwu, ile ubolewania. Oznacza on przetrwanie na polu wyznaczonym przez prześladujące ich zło. Bez możliwości wyjścia poza ten bezlitośnie, choćby tylko kredą wyznaczony obszar. Więcej – oznacza pełną identyfikację z prawami działającymi w jego obrębie. Bycie poza światem innych wartości, choćby tęsknotą za nimi – na przykład znaczeniem tych wszystkich emocji związanych z miłością do matki i ojca, z poczuciem wspólnoty z nimi, a także między sobą, nierozdzielnymi do tej pory bliźniakami.

Opisuję to jak równanie, paradoksalne wobec apologii cierpienia, ale przecież w gruncie rzeczy dość proste, jeśli nie oczywiste. W filmie Jánosa Szásza towarzyszy mu dotkliwy, skrywany, ale niemal fizycznie odczuwalny ból.

János Szász od ponad ćwierćwiecza zdaje sprawę ze swojego spojrzenia na świat. Debiutował na szerszym forum swoją adaptacją dziewiętnastowiecznego „Woyzecka” Georga Büchnera. Dla mnie osobiście zdumiewającą, bo w kilka lat po sukcesie adaptacji dokonanej przez samego Wernera Herzoga, węgierski autor powiedział mi poprzez ten kanoniczny, przesunięty tutaj w miejscu i czasie, tekst więcej i lepiej od samego skądinąd uwielbianego mistrza. I to między innymi dzięki odwadze wprowadzenia zarzuconego przez Herzoga pomysłu: scenariusz Woyzecka napisał on z myślą o swoim naiwnym aktorze – bohaterze Brunonie S. („Kaspar Hauser” i „Stroszek”), ale się chyba przestraszył i wziął do tytułowej roli Kinskiego. Szász się nie uląkł, wybrał zbliżonego w typie naturszczyka, a kino węgierskie, które zawsze zadziwiało zaufaniem do najbardziej ekstrawaganckich pomysłów produkcyjnych, odniosło wraz z autorem zdumiewający – choć przecież nie dla masowej widowni – sukces. W trzy lata później powstali zachwycający w poczuciu pełnej zgrozy „Bracia Witmanowie”. Te dwa filmy wraz ze swą mroczną, choć przecież niejednoznaczną atmosferą zdawały się przenosić nas w czasy wielkiej sztuki późnego austro-węgierskiego cesarstwa: Kubina, Schielego, ale i Klimta, Langa, Musila, Brocha i – może na pierwszym miejscu – Kafki. Z pewnym cieniem późniejszego spełnienia wczesnych proroctw w czasach triumfujących totalitaryzmów. Cieniem nie tylko w autorskiej świadomości, ale i naszej, widzów, może nawet przede wszystkim naszej, zakładając możliwość sterowanej własnym lękiem nadinterpretacji.

Tu już jesteśmy bliżej szczególnego miejsca „Dużego zeszytu” w twórczości Szásza. Twórczości liczebnie niezbyt bogatej, choć nie znamy jego teatralnych i w filmowym krótkim metrażu realizowanych dokonań. A jednak autor zagubionego na stacji kolejowej Woyzecka pojawił się z całą oczywistością jako jeden z najciekawszych, najbardziej bezkompromisowych w poszukiwaniu własnych środków artystycznego wyrazu młodych twórców europejskich lat dziewięćdziesiątych. W Polsce nowego stulecia jakoś przeoczony przez publiczność i krytykę. Jego przedostatni film „Opium. Pamiętnik kobiety szalonej” (2007) przemknął przez nasze ekrany niemal niezauważony nie tylko przez publiczność, ale i krytyków. Czy tak będzie z „Dużym zeszytem”? – proszę zauważyć skromność, prozaiczność tytułu arcydzieła Jánosa Szásza. Teraz będzie trudniej, bo i główna nagroda w Karlovych Varach, i nominacja do Oscara, a przecież liczą się właśnie medialne wyróżnienia.

Odsuwałem do tej pory na plan dalszy wątki historyczne w filmie Szásza, bo też i wojna traktowana jest tu w sposób dość szczególny, jakby nonszalancki w stosunku do realiów węgierskiej II wojny światowej. Przede wszystkim jednak chciałbym uniknąć powtarzającej się w zachodnioeuropejskich i amerykańskich omówieniach filmu, a moim zdaniem nadmiernie upraszczającej interpretacji: Szász przedstawia wojnę w sposób szczególnie okrutny, bo oczami dziecka podlegającego jej niszczącym wpływom. To nie tak. Nie jest jednak prawdą, że ta cokolwiek dziwna wojna, której obraz zapisują chłopcy na kartkach grubego zeszytu, jest tutaj mało ważna, nieistotna. Wojna pozwoliła dostrzec, że zło, nawet zło ekstremalne czynią niekoniecznie źli ludzie, którzy mogą tylko walczyć o przetrwanie, stojąc wobec nieludzkiej alternatywy: moje życie albo cudze. Najdobitniej ukazał to Tadeusz Borowski w swych opowiadaniach obozowych i okupacyjnych, drastycznie do tego stopnia, że do dzisiejszego dnia jego prawda nie przedostała się do powszechnej świadomości europejskiej. Podobnie szokująca okazała się pokrewna prawda, podana przez Hannah Arendt w jej relacji z procesu Eichmanna, a więc doniosłej książki „Eichman w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła”.

Właśnie, wcześniejsze filmy Szásza skupiały uwagę na mrocznych tajemnicach duszy czy to młodocianych, czy dorosłych, choć to złe określenie, bo i owoce tego dorastania okazują się niemniej zawodne. „Duży zeszyt” rezygnuje z psychologii. Wojna jest tu, żeby tak powiedzieć, szczególnym stanem skupienia braku tych wartości, których młodzi chłopcy, samotnie ruszając w świat, najbardziej potrzebują. I uczą się, uczą się pilnie, jak żyć, jak przeżyć przede wszystkim w świecie, w którym ich nie ma. Aż w zaskakującym finale okazuje się, że już są z tym światem tożsami.

„Duży zeszyt”, reż. János Szász. Węgry 2013,
w kinach od 7 listopada 2014
Zdarzało mi się czytać i słyszeć niejednokrotnie, że filmy Szásza są chłodne, zdystansowane, pozbawione bezpośrednio wyrażanych emocji. Dotyczy to także „Dużego zeszytu”. To prawda, nie znajdziemy tu gwałtownych spięć akcji, spektakularnych efektów, film w najzupełniej świadomym zamyśle nie dopuszcza jakichkolwiek wykrzykników. Ale trzeba być ślepym, żeby nie dostrzec stłumionego przerażenia, ukrytego za spokojną relacją z peregrynacji młodzianków po nieprzyjaznym świecie, tyleż realnym, co baśniowym; baśniowym – co ciekawe – właśnie w warstwie historycznej (patrz: obóz koncentracyjny z krematorium na węgierskim pograniczu). I trzeba być głuchym, by nie usłyszeć krzyku, który nie może wybrzmieć przez zaciśnięte gardło.

Milczenie, a choćby tylko niedopowiedzenie, jest kategorią estetyczną w każdej dziedzinie sztuki, chwytem o potężnej sile wyrazu, tym bardziej że dostępnym tylko sztuce, a nie rozumowi. Jest jednak także kategorią moralną. Bo piękne słowa czy obrazy w pewnych sprawach i okolicznościach nie przystoją. Ale jest jeszcze coś. Można się nawet lubować w obrazie katastrofy. Choćby dlatego, że to ja ją przewidziałem i wraz ze mną ginie cały świat. Można sobie to wyobrażać w jakże estetycznej kolorystyce. Wychodziłem kiedyś na jakimś festiwalu z kina, mocno wzruszony, po pokazie „Krowy” Karela Kachyňa . Zapalając papierosa, spostrzegłem Jánosa, który ocierał łzy. Rzecz w tym, że „Krowa” to film o strukturze jawnie i świadomie mitycznej. Łzy są ceną konieczną za obraz katastrofy. Dyskrecja to savoir vivre twórcy, ale nie widza.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.