Supernowa

Supernowa

Ludwika Mastalerz

„Interstellar” to jedyny w karierze Nolana obraz tętniący optymizmem, reżyser uczcił nawet ten artystyczny zwrot kilkoma żartami – warto odnotować, że te najlepsze pojawiają się w rozmowie z robotem

Jeszcze 3 minuty czytania

Dawno na żaden seans nie czekałam z takim niepokojem. Zła atmosfera towarzyszyła nowemu filmowi Christophera Nolana już od pojawienia się pierwszego trailera. Tuż przed premierą straszono mnie późnym Malickiem, Dänikenem i Paulo Coelho. Z drugiej strony doniesienia o tym, że prace nad filmem zainicjowały odkrycie naukowe (jak zachowuje się materia w otoczeniu czarnej dziury), wystarczyły, by wzbudzić mój entuzjazm – ostatnia taka sytuacja miała miejsce przy okazji serialu „Star Trek”, kiedy to mechanika działania statku kosmicznego posłużyła Miguelowi Alcubierre’owi za inspirację przy odkryciu zasad działania napędu czasoprzestrzennego. „Interstellar” okazał się najmilszym zaskoczeniem tego roku nie tylko z tego powodu.

Konstrukcje swoich misternych scenariuszy Nolan konsekwentnie opiera na jednym prostym motywie. W „Memento” funkcję tę pełniła pamięć krótkotrwała, w „Incepcji” mechanizm torowania (primingu), a w „Prestiżu” – iluzja. Tym razem wszystko zasadza się na odwróconym prawie Murphy’ego („Jeśli coś może się nie udać, z pewnością się nie uda”). „Interstellar” to jedyny obraz w karierze Nolana tętniący optymizmem, reżyser (którego powaga obrosła już legendą) uczcił nawet ten artystyczny zwrot kilkoma żartami (warto odnotować jednak, że te najlepsze pojawiają się w rozmowie z robotem). Zanim jednak dojdzie do happy endu widza pochłonie wir gorzkich obrazów. Oto w bliżej nieokreślonej przyszłości świat ma się ku końcowi – Ziemię nawiedzają uporczywe burze piaskowe i pasożytnicza śnieć, która niszczy uprawy. Na świecie zapanowała upragniona społeczna równość, ale zamiast typowych futuro-pocztówek, na których dekadenci odziani w futurystyczne uniformy prowadzą nudne życie w otoczeniu zaawansowanej technologii, Nolan serwuje nam piękne, ale przygnębiające obrazy cywilizacji rolników. W obliczu widma śmierci głodowej krajobraz wielkich metropolii został zastąpiony przez niekończące się pola kukurydzy. Cooper rozgoryczony śmiercią żony i złamaną karierą pilota wciąż tęsknie spogląda w niebo, jak niegdyś bohater „Ranczera w kosmosie”, któremu rodzinna sielanka i życie na farmie nie mogły zrekompensować utraconych marzeń o międzygwiezdnych wojażach. Tyle że stawka Coopera jest wyższa – to tęsknota za światem, który wciąż się rozwijał i zaspokajał bardziej złożone ludzkie potrzeby niż głód. Tymczasem NASA została zdelegalizowana za sprzeniewierzanie funduszy na ludzką ciekawość, dlatego akcja badawcza, mająca na celu odnalezienie nowej planety dla rodzaju ludzkiego, organizowana jest po partyzancku. Na tle ochotników, „którzy nigdy nie opuścili nawet symulatora lotów”, Cooper okazuje się najlepszym kandydatem na pilota ekspedycji.

„Interstellar”, reż. Christopher Nolan

 Jedyną przesłanką, że gdzieś znajduje się miejsce zdatne do życia, a co za tym idzie, misja ratowania ludzkości ma szansę powodzenia, jest zaobserwowany w pobliżu Saturna tunel czasoprzestrzenny. Istnienie takiego tunelu, skrótu między dwoma odległymi miejscami Wszechświata, jest na gruncie nauki możliwe, ale pod warunkiem że został stworzony sztucznie. Jeśli taki tunel istnieje, to musiała go stworzyć zaawansowana cywilizacja, żyjąca poza granicami naszej galaktyki.  

Dla widzów, którzy niewiele wiedzą o tunelach czasoprzestrzennych (wormholes) i czarnych dziurach, zręby scenariusza brzmią jak wierutne bzdury, jednak teorie, które na co dzień formułują fizycy teoretyczni (w tym Kip Thorne, który był konsultantem naukowym przy pracach nad „Interstellar”) są nierzadko dużo bardziej dziwaczne. Ci, którzy nie szczędzą Nolanowi pogardliwych uwag, śmiejąc się z naukowych prezentacji za pomocą kartki i długopisu (mogę się założyć, że w momencie pisania tych słów powstają właśnie tysiące memów na ten temat), najwyraźniej dawno nie mieli w ręku dobrej popularnonaukowej książki, w której nobliści ilustrują skomplikowane teorie zabawnymi przykładami wyjętymi z życia i cytatami z dziecinnych wierszyków, biorąc sobie za motto przewodnie dewizę Einsteina: „Jeśli nie potrafisz opisać czegoś w prosty sposób, to znaczy, że nie rozumiesz tego wystarczająco dobrze”. Z czysto filmowego punktu widzenia rozmowy między członkami załogi i badaczami NASA rzeczywiście brzmią topornie – to jednak efekt smutnego kompromisu między ambicją Nolana a prawami kina mainstreamowego – pewne rzeczy po prostu trzeba było widzowi wytłumaczyć.

Do podróży przez czarną dziurę scenariusz trzyma się ram naukowego prawdopodobieństwa, ale paradoksalnie wartość „Interstellar” jako filmu SF ujawnia się dopiero, gdy Nolan popuszcza wodze fantazji. Naukowa adekwatność z pewnością wynosi rozrywkę na wyższy poziom, sprawiając, że przyjemność z seansu czerpią nie tylko popcornożercy. Jednak najlepszych przedstawicieli gatunku wyróżnia nie wierność nauce, ale wykorzystanie jej do własnych celów. Nic dziwnego, że Nolan potraktował czarne dziury jako symbole nieznanego, w końcu to, jak mawia Chandrasekhar, „najdoskonalsze obiekty istniejące we Wszechświecie – jedynymi elementami ich konstrukcji są nasze pojęcia czasu i przestrzeni”.

Czarne dziury są odpowiednikami czarnego monolitu z „Odysei kosmicznej 2001”, często przywoływanej jako punkt odniesienia dla „Interstellar”. U Kubricka tajemnica nie zostaje odkryta – wieloznaczność jest tu elementem artystycznej wizji, Nolan działa dla odmiany według logiki kina gatunków. Ale za to go przecież cenimy – za tę niezawodną membranę, przez którą przepuszcza ambitne symfonie, czyniąc z nich przyjemne w odbiorze utwory. I tym razem Iluzjoniście udało się zawiesić niewiarę widza, wynosząc space operę na wyższy poziom. Historii o ekspedycjach ratunkowych było wiele. Załogi złożone z ochotników wysadzały ogromną asteroidę („Armageddon”) albo słońce („W stronę słońca”), ale ich wyprawy mogłyby być równie dobrze wycieczką na inny kontynent – te historie tylko udawały, że wychodzą poza ziemską orbitę.

Nolan natomiast rzuca wyzwanie naszym wyobrażeniom czasu i przestrzeni, pokazując wydarzenia absurdalne, które rządzą się jednak wewnętrzną logiką. Podobnych scen jak ta z Cooperem, który przebywa w hiperprzestrzeni „przetłumaczonej” na język istot czterowymiarowych próżno szukać w innych produkcjach SF. Bohater w przedśmiertnym paroksyzmie widzi swoją córkę, tak jak przepowiedział mu wcześniej dr Mann, rozprawiając o miłości, czyli ludzkim instynkcie zachowania gatunku. Przebywa jednak w hiperprzestrzeni, dlatego ma  przed oczami nie jej twarz, ale wszystkie chwile wspólnego życia w miliardach danych upakowanych w cienkie niteczki. Ma boską perspektywę, ale pozbawiony jest mocy sprawczej. To jak przebywać w wirtualnej bibliotece, w której umieszczone są książki zawierające całą mądrość Wszechświata, ale poukładane  w przypadkowej kolejności. Jednak ostatecznie emocjonalna więź (albo instynkt przetrwania, jak chce dr Mann), pozwala Cooperowi znaleźć odpowiedni regał z Murph po drugiej stronie. W czarnej dziurze bohater dalej jest jak karaluch na klawiaturze superkomputera, jednak odnajduje sposób, by przekazać córce informacje, które pozwolą popchnąć rozwój ziemskiej nauki na nieosiągalny wcześniej poziom (to nawiązanie do tzw. teorii wszystkiego – powiązania fizyki kwantowej z teorią grawitacji, którego wciąż na próżno szukają naukowcy). Ten kluczowy moment pokazuje, że wszystkie przedstawione w filmie zdarzenia działy się jednocześnie, tyle że w każdym miejscu czas płynął inaczej. W tym sensie „Interstellar” jest właśnie filmem o podróżach w czasie, i jeśli na pierwszy rzut oka wszystko wygląda niedorzecznie, to dlatego że teoria względności nadal jest wyzwaniem dla naszego umysłu. Potrafimy zrozumieć jej abstrakcyjną postać, ale nie umiemy sobie jej zwizualizować, na co dzień żyjemy przecież tak, jakby wciąż obowiązywała fizyka Newtona, w której czas i przestrzeń to dwie zupełnie inne rzeczy.

„Interstellar”, reż. Christopher Nolan

Typowy film o ratowaniu świata skończyłby się z pewnością w momencie, gdy córka Coopera przytula brata, szepcząc mu do ucha „tata nas uratował”. Nolan dopisuje jednak ciąg dalszy – to zakończenie przeformułowuje dotychczasowe zasady gry, czyniąc z „Interstellar” nie tyle opowieść o odwadze i poświęceniu pilotów ekspedycji, ile pean na cześć cywilizacji ludzkiej, która nie jest dziełem wybitnych jednostek, ale wspólnoty potrzebującej zarówno wariatów jak Cooper, sumiennych mrówek jak Murph, jak i socjoinżynierów z planem B, jak stary doktor Brand. Reżyser rozbija mity na temat rozwoju nauki i ludzi, którzy się nią zajmują. Potoczne wyobrażenia prezentują naukowców jako wyzute z uczuć białe fartuchy albo szalonych i roztargnionych geniuszy. W jednej ze scen córka doktora Branda motywuje swój wybór planety, na którą powinni polecieć, irracjonalnym przeczuciem – jej monolog o miłości zakrzywiającej czasoprzestrzeń przejdzie pewnie do historii jako jedna z najgłupszych filmowych kwestii. Tymczasem  Daniel Kahneman w „Pułapkach myślenia” – jednej z najsmutniejszych książek o naturze ludzkiej – udowadnia, że naukowcy przy formułowaniu wniosków kierują się często równie głupimi przesłankami. Z mitem umysłowego podziału na to co racjonalne i irracjonalne od lat bezskutecznie walczy także neuropsycholog Antonio Damasio. Melodramatyczne szlochy załogi Endurance, zalewającej się hektolitrami łez, potu i glutów bliższe są rzeczywistości niż zachowania zawsze opanowanych astronautów przeciętnego obrazu SF.

Nolan w swoim najnowszym filmie podaje również w wątpliwość potoczne myślenie o rozwoju nauki jako powolnej ewolucji. Współpraca między Cooperem a Murph to dobra metafora zmiany naukowego paradygmatu. Wyprawa Coopera to figura odwagi potrzebnej do zakwestionowania dotychczasowego sposobu ujmowania rzeczywistości, a mozolna praca Murph, wykorzystująca dane, które wysłał jej ojciec, obrazuje prace nad testowaniem i zastosowaniem nowej teorii. Żaden postęp naukowy nie dokona się z pominięciem któregoś z tych etapów.

„Interstellar”, reż. Christopher Nolan.
USA 2014, w kinach od 7 listopada 2014 
„Interstellar” to wreszcie także opowieść o miłości i zapewne z tego względu wylała się na Nolana fala oskarżeń o „coelhizm”. Jednak przypisywanie reżyserowi światopoglądu wyrażonego w sentymentalnych kwestiach Brand o „miłości zakrzywiającej czasoprzestrzeń” jest nieuczciwe. Dla przeciwwagi zdziczały z samotności doktor Mann twierdzi, że miłość to tylko sprytny mechanizm natury, który zaszczepia w człowieku strach, niezbędny do przetrwania. Mann przywołuje tu jedną z naczelnych zasad teorii ewolucji, mówiącej o tym, że instynkt przetrwania każe jednostce bronić nie tyle siebie, co swoich genów, dlatego skok w ogień za dzieckiem nie jest żadną anomalią. Tylko czy – jak pytał kognitywista Steven Pinker – „fakt, że miłość rodzicielska jest kwestią instynktu, sprawia, że staje się ona sama w sobie mniej piękna?”. Każdy na własną rękę musi sobie z tym dualizmem poradzić.

Działania bohaterów „Interstellar” motywowane silnymi uczuciami korespondują z teoriami naukowymi, ale nie w taki sposób, jak chciałaby Brand. Jedne i drugie są po prostu rezultatem działania ludzkiego umysłu, który wykracza daleko poza to, co zapisane w jego genomie. Pierwszy raz umysłowe obsesje nie mają w kinie autora „Incepcji” gorzkiego posmaku. Myśl, że ludzkość sama potrafi wyciągnąć się z bagna za uszy, nie jest może odkrywcza, ale potrzeba takiego magika jak Nolan, aby szukać jej w odmętach czarnych dziur.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.