Podmiejska paranoja
Fot. Aleksandra Kornelia Maj

Podmiejska paranoja

Paweł Sajewicz

„46 minut Sodomy” Afro Kolektywu to album o piciu, artystowska wariacja na temat muzyki knajpianej i pijackich śpiewów. Alkohol wyrasta tu na pozytywnego bohatera. Rozcieńcza się nim to, o czym nie da się opowiedzieć

Jeszcze 3 minuty czytania

Scena pierwsza: rok 2012, prezentacja nowego materiału grupy Afro Kolektyw, tak zwane release party w klubie Hydrozagadka. Gdzieś pod koniec koncertu wokalista Michał Hoffmann kurtuazyjnie przedstawia zespół: na perkusji – Artur Chaber; na gitarze – Michał Szturomski; instrumenty klawiszowe – Stefan Głowacki; perkusjonalia – Remek Zawadzki; na basie – Rafał Ptaszyński; wreszcie wskazuje na siebie: „debil”.

Scena druga: rok 2011, Afro Kolektyw wciąż jest zespołem hip-hopowym. Kilka miesięcy później ukażą się ich „Piosenki po polsku”, a podbarwione funkiem rapsy ustąpią miejsca śpiewanym melodiom. Kolega zachwala mi wówczas innego rapera szydercę, Łonę, odsyłając właśnie do Hoffmanna: „Skoro lubisz Hoffmanna, posłuchaj nowego Łony”. Podobieństwo między nimi jest jednak pozorne. Powiedzmy, że i jeden, i drugi zmusza najpierw do śmiechu, a potem do płaczu, ale tam gdzie Łona drwił „obcy wśród swoich”, Michał Hoffmann dissował przede wszystkim samego siebie. Zamiast przyjmować perspektywę obserwatora-moralisty, był jak ten bohater Woody'ego Allena, który w przypadku wojny zostaje zakładnikiem: „Koledzy! Ja nie dałbym się zabić nawet za milion marek / A wy chcecie, żebym zrobił to za frajer / (…) Odwracam się i znikam z moralnym kacem / Bo wszyscy inni, bo wszyscy tu zachowaliby się zupełnie inaczej” („Najlepszy informatyk w mieście”).

Afro Kolektyw, „46 minut Sodomy”, Universal 2014Złożoność emocji oraz mnogość tropów i zawirowań w historii Afro Kolektywu utrudniają odtworzenie wiernego obrazu grupy. Może to właśnie jest przyczyna, dla której Hoffmann i koledzy zawsze stanowili zajawkę środowiskową. Bynajmniej jednak nie chodzi o środowisko czytelników magazynu „Ślizg”. Nazwa? Afro Kolektyw brzmi jak ponury żart ze snu o polskim Bronksie, więc dopóki był to projekt sowizdrzalski w treści i zawstydzająco kompetentny formalnie – pasowała. Mieliśmy swoje – upraszczam teraz dalece – Beastie Boys. Ale porzucenie hip-hopu i zmiana repertuaru nie były żartem. Po niespełna trzech latach od transformacji najmocniejszym dowodem na stylistyczną konsekwencję Afro Kolektywu jest tytuł nowej płyty. „46 minut Sodomy” brzmi jak kolejny autodiss, a raczej jak samoponiżenie, bo też „diss” – słowo o etymologii jednoznacznie hip-hopowej – chyba już nie pasuje. Ale tym razem na tytule koniec, zawartość muzyczna i liryczna „46 minut…” odsyła bowiem do wyznań może i podbarwionych autoironią, ale jednoznacznie serioznych. Sprawdźmy więc.

Gdy spotykam się z Michałem Hoffmannem w grochowskim barze „Przy Rynku”, gdzie ściany są wyłożone boazerią, podłoga kaflami, a za kontuarem stoi kuchenka gazowa (barmanka zachwala: „Mogę panom przyrządzić grzańca. Pół na pół z lanym. Podgrzewam z goździkami”), na pytanie o samoponiżenie Michał odpowiada: „Albo opowiadasz o rzeczach, które cię bolą, albo opowiadasz o tym, że twoja chujowość cię boli. To są sprawy rozłączne, bo wymagają przyjęcia bardzo różnych postaw”. Ale zmiana postawy nie jest jedyną zmianą w twórczości Afro Kolektywu.  

Najpierw „Piosenki po polsku” sprawdziły cierpliwość fanów, zastępując niby luźny, ale jednak hip-hop eklektycznym popem. „46 minut Sodomy” idzie dalej – wyłuskuje z dotychczasowego dorobku grupy zaledwie jeden trop, zaakcentowany na poprzedniej płycie, ale przykryty słonecznymi melodiami. Chodzi o, jak określił to jeden ze znajomych publicystów, dekadencko-sadomasochistyczną wizję świata, którą w warstwie muzycznej odzwierciedlają coraz bardziej jednorodne, na swój sposób transowe kompozycje. Stylistyczny punkt ciężkości wypada gdzieś pomiędzy estetyką piosenki poetyckiej, knajpianą desperacją i końcami myślnika pozornie tak odległymi jak blues-rock („Najgorsza sobota w życiu”) czy kompozycje Davida Sylviana („Ostatnie wyjście z szafy”). I chociaż podczas rozmowy w „Przy rynku” wspomnieliśmy o Jaromírze Nohavicy, na całe szczęście poetyckość tego materiału kojarzy się raczej z udręczonym Jerzym Kosińskim, który włóczy się po sadomaso barach SoHo, a w kieszeni szlafroka trzyma mały pistolecik.

Tak wyraźny koncept jest – paradoksalnie – następstwem luźnego podejścia do procesu twórczego. „Po pierwsze mieliśmy serdecznie dosyć grania z kwitów, grania zaaranżowanych piosenek, a więc pomysł zrobienia czegoś, co jest rozchełstane, nieporządne, leżał wszystkim. Przy poprzedniej płycie musieliśmy zmieścić się w formie, a teraz była ona na tyle luźna, że nie musiałem kreślić słów, nie musiałem liczyć sylab. To z kolei dostarczyło mi inspiracji do napisania tekstów, których w większości wolałbym nie tłumaczyć. Chciałem mieć pewność, że całość mojego występu to jest wyrażenie tego, o czym wprost nie powiem nigdy nikomu”.

Jeśli dawniej teksty Hoffmanna były przede wszystkim błyskotliwymi satyrami na dysfunkcje i neurozy autora, wrodzone czy wpojone, perspektywa nowego albumu pozwala na większe uogólnienia. W kilku utworach – „Horyzontalnych / XYU”, „Po co” czy „Tak sobie tłumacz” – przebija gorycz refleksji, że własna niemoc to bzdura wobec oporu reszty świata. Hoffmann:„Wszyscy miotamy się w poczuciu, że jesteśmy nie na swoim miejscu. Każdy z nas poświęcił dużo czasu, energii i swojego talentu oraz, jak mawiał kapitan Stankiewicz, małej inteligencji – po to, żeby robić jak najlepszą muzykę, z pasją i zaangażowaniem, cały czas się doskonalić. A dostajemy za to gówno. Powinniśmy być troszkę wyżej na drabinie ewolucji i na wykresie popularności. Może to jest paranoja, a może trzeźwa ocena sytuacji, w każdym razie nie chodzimy z tego powodu zadowoleni i nie ubieramy się codziennie w czyste koszule. Zamiast robienia tego, co umiemy najlepiej, walczymy ze zmiennym szczęściem o to, żeby starczyło do pierwszego. Upadek człowieka jest zauważalny w składzie tego zespołu”.

atmosferę dni ostatecznych można określić mianem „podmiejskiej paranoi”. Bycie nie na swoim miejscu to w końcu nie tylko kiepska pozycja w zestawieniu OLiS, ale też, dość żałosna w gruncie rzeczy, diagnoza zawarta pod indeksem czwartym, w piosence „Horyzontalni / XYU”: „Zmień swoje życie na nowe / skoro nie możesz go znieść. / Nowego nie zniesiesz też”. Nawet jeśli nadinterpretuję intencje zespołu, odsłuch nowego Afro Kolektywu zbiegł się u mnie z lekturą „Drogi do szczęścia” Richarda Yatesa, i nie raz odnosiłem wrażenie, że dla klasycznej powieści o „tym «zbyt wiele», którego żąda się od życia”, „46 minut Sodomy” stanowi stosowną oprawę dźwiękową.   

Publicystyka wewnętrzna została opakowana surowo. Przede wszystkim i na pierwszym planie jest to bowiem album o piciu, posługujący się symboliką alkoholową, alkoholem rozcieńczający to, o czym nie da się opowiedzieć. Afro Kolektyw brzmi tu jak zespół w trakcie występu – to proste, materiał został zarejestrowany „na setkę” z pominięciem w zasadzie postprodukcji. Szkoda, że jego wizja nie zderzyła się z koncepcją jakiegoś zewnętrznego producenta, bo teatralność przydałaby płycie wiarygodności, ale i tak zamysł wydaje się jasny: to artystowska wariacja na temat muzyki knajpianej, na temat pijackich śpiewów i nie przypadkiem pobocznym projektem, który powstał równolegle do „46 minut Sodomy”, jest Trio Defe. To w zasadzie zły brat bliźniak Afro Kolektywu, niby jednoznaczny pastisz piosenki poetyckiej, a jednak Hoffmann śmieje się, że najchętniej dokładałby EP-kę Tria (które tworzy razem z Michałem Szturomskim i Rafałem Ptaszyńskim) jako bonus do „46 minut…”.

Gdy dopytuję, czy cała ta pijacka maskarada jest na serio, Michał odpowiada bez wahania: „W moim przypadku ta płyta oddaje stan któregoś stadium alkoholizmu, nie wiem, które to jest dokładnie. Końcowe chyba jeszcze nie. Jestem zwolennikiem teorii «Góry» Nohavicy, znasz to? Jaromír Nohavica jest niepijącym alkoholikiem i kiedyś powiedział, że alkoholizm jest jak góra; dopóki na nią wchodzisz, wszystko jest w porządku, ale potem nadchodzi punkt szczytowy, przesilenie i zaczyna być bardzo źle, zaczynasz się staczać. Ja się właśnie zastanawiam, w którym punkcie sam jestem i myślę, że gdzieś już dochodzę do tego szczytu, więc zanim do niego dojdę, chciałbym przestać. Ale na razie mi się do tego nie spieszy, bo bardzo lubię alkohol. Przed tą płytą nie odważyłem się napisać tekstu po pijaku. Ta płyta natomiast jest w całości napisana po alkoholu i wykonana po alkoholu”.

Przewrotność pomysłu – jak powiedziałby Krzysztof Zanussi – polega na tym, że alkohol wyrasta na pozytywnego bohatera „46 minut Sodomy” nie tylko jako dostawca sztucznego, podrabianego liryzmu (pozornie patetyczne obrazy „Ostatniego wyjścia z szafy” są, gdy się przyjrzeć, obrazami uroczo przyziemnymi – „trzcina co nie stoi prosto” więcej ma przecież wspólnego ze sztandarowym produktem białostockiego Polmosu niż z Pascalem). Ostatecznie najważniejszym przesłaniem Hoffmanna jest wers „Pijanego mistrza”, który eksplikuje się sam: „Ubodzy mali ludzie śnią o wielkim cudzie, ubodzy ludzie wielcy o małej butelce”.

„Ja oczywiście popełniam błąd, projektując na innych to, jak sam się zachowuję po pijanemu – a «Pijany mistrz» właśnie o tym jest – ale ja na alkohol reaguję pozytywnie, nie słyszałem jeszcze opinii, że powinienem choćby ograniczyć konsumpcję. Wręcz przeciwnie, Sztu mi ciągle powtarza, że powinienem pić. Wielka szkoda, że wątroba i mózg nie są z żelaza i zawsze na końcu przychodzi ta czkawka. Bardzo żałuję, że przychodzi, ale w pełni zdaję sobie sprawę z jej nieuchronności”.

Finał „Pijanego mistrza” i zarazem płyty to jednak nieoczekiwane w górę serca. Sing-along tyleż pijacki, co beatlesowski, a sing-along jest zabiegiem kompozycyjnym, który wytwarza, zwłaszcza na koncercie, złudzenie bezczasu. Powtórzenie za powtórzeniem sprawia, że coś tak ulotnego jak chwytliwy muzyczny motyw, coś co można przeżyć, ale niekoniecznie zrozumieć, zdaje się trwać wieczność. Więc najpierw „46 minut Sodomy” konfrontuje słuchacza z całą frustracją, która zdaje się nieść zespół, by potem przypomnieć mu, że „choć tak znaczymy niewiele, to tak nam dobrze tu”. W podobny sposób przypomina o tym moment przed świtem, kiedy impreza zdaje się być już na zawsze, my zsuwamy się pod stół i to zsuwanie się trwa i trwa, i trwa. To jest to katharsis, ta epifania, na które nas stać – lepszych nie będzie. I w tym sensie sytuacja w gruncie rzeczy destrukcyjna jest jedyną akceptowalną.   

„Jeśli pominąć nieuchronny finał w postaci nagrania i wydania płyty, nasze próby do niej przypominały taki spacer, który nie ma mety. Gdyby wytwórnia nie zadzwoniła do Michała Szturomskiego i nie spytała, gdzie jest obiecany materiał, to my byśmy najchętniej robili go dalej”.

Pytam Michała, czy pisząc te piosenki, silił się na uogólnienia, czy pisał dla określonego pokolenia. „Mnie się wydaje, że ja piszę jasno. I tu postawmy kropkę”. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.