Jeszcze 2 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK:
Ferrara

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

„Mój Boże! Jakąż datę mam tu postawić? Ów pomysł potworny, aby jechać na festiwal do nieznanego kraju sprawił, że ja, tak niegdyś dumny i pewny siebie, tkwię zlany potem w małym hoteliku i liczę, ile czasu zostało do mojego wystąpienia przed wielką publicznością. O, jakbym chciał, aby był już następny tydzień! Zaręczam, że zdecydowałem się na ten krok przymuszany przez dalszych i bliższych przyjaciół i mówię sobie, że już nigdzie więcej nie pojadę, ale mój charakter, któremu nie ufam – wybitnie niestały i ulegający wpływom – nie jest moim sojusznikiem”.
Fragment zapisków, które zrobiłem tuż po przyjeździe na spotkanie autorskie do Ferrary

…zostałem zaproszony do Włoch, aby opowiedzieć o komiksie, którego jestem autorem. Z góry obawiałem się zbyt bliskich kontaktów z ludźmi, których nie znałem i nie rozumiałem, dlatego chciałem w sposób dyskretny, lecz jednoznaczny zaznaczyć dystans między sobą a światem zewnętrznym. Niedawno kupiłem ładne, skórkowe półbuty o nieco sportowym fasonie, które aż się prosiły, aby zabrać je do Ferrary. „Wezmę jednak stare zniszczone buty – pomyślałem – może i za bardzo zniszczone. Włoska publiczność pomyśli: Aha, widać, że jest niegłupi, bo zrobił ten ciekawy komiks i wypowiada się dość składnie. Jednocześnie ma stare buty, czyli nie zwraca uwagi na wygląd. Musi to być człowiek dużego formatu, a taka wybitność – nieważne, czy służy złemu, czy dobremu – zawsze jest wbrew naturze i obcowanie z nim może być przykre”. Przygotowawszy się w ten sposób, poszedłem na uroczyste przyjęcie, gdzie okazało się, że moje rachuby były błędne. Spotkałem niezwykle życzliwych ludzi, bardziej nawet skłonnych do pomocy niż ci, których nazywam przyjaciółmi.

Tylko na początku doznałem lekkiego zawodu, pamiętam, że siedząc wśród Włochów, wymawiałem kilka razy słowo „pizza”, klepiąc się przy tym po brzuchu i przewracając oczami. Chciałem dać do zrozumienia, że znam ten przysmak i bardzo go sobie cenię. Miałem nadzieję, że na tak jawne oznaki zamówią wreszcie pizzę i będę mógł popróbować jej u samego źródła, przyrządzoną według najstarszych receptur. Ale za każdym razem znajdowałem na twarzach gospodarzy coś w rodzaju zakłopotania. Następnie przyniesiono danie, które wyglądało jak kwadratowe ząbkowane kluski wielkości mniej więcej dziecięcej dłoni. Wszystko to było polane sosem żurawinowym. Dowiedziałem się później od pewnej polskiej rezydentki, że pizza bynajmniej nie jest popularna w tym regionie, podobnie jak spaghetti. 200 lat temu w miejscu dzisiejszej Italii było kilkanaście księstewek i dopiero w latach 60. XIX w. powstało państwo włoskie ze stolicą w Rzymie. Ów regionalizm jest jeszcze dość żywy w mentalności, a przede wszystkim w kulinarnych obyczajach Włochów.

Po posiłku okazało się, że do wieczora mam czas wolny, więc poszedłem na spacer. Idąc, zobaczyłem starszego mężczyznę o oliwkowej cerze i niesłychanie regularnych rysach z siwymi, gładko zaczesanymi włosami, w dwurzędowej marynarce i białej koszuli, który zupełnie swobodnie stał na środku ulicy i rozmawiał przez telefon. U nas niewątpliwie budziłby wielkie zainteresowanie. Zastanawiałem się, jak to jest, że ludzie ci, tak dopieszczeni przez naturę, nie zdegenerowali się przez tysiąclecia i nie chodzą teraz w przepaskach z trawy. Przez porównanie – chłodny klimat naszego kraju i nieustanne zatargi z sąsiadami powinny uczynić nas ludem niewysokim wprawdzie, ale mądrym i wytrzymałym, jak małe stepowe koniki. Tymczasem pełzamy w nędznych, brzydkich ubraniach między wstrętnymi domkami, prostoduszni niczym dzieci. Ogarnęło mnie ohydne uczucie niższości, które natychmiast próbowałem przezwyciężyć wspomnieniem, że podczas ostatniej wojny potężna Francja broniła się zaledwie dwa tygodnie dłużej.

Postanowiłem bardziej zwrócić uwagę na to, co dookoła. A znalazłem się właśnie w jakimś starożytnym parku. Zdawało się, że zza drzewa lada chwila wyjdzie jednorożec, obejmę go za szyję i tak pójdziemy razem wśród fontann i wysmukłych kamiennych donic. Pomyślałem, że mógłbym zamieszkać w Ferrarze i przychodzić codziennie do tego parku, aby rozmyślać, oraz że tutaj moje prace nabrałyby stosownych proporcji. Zapewne malowałbym coś w rodzaju monumentalnych, milczących idylli. Ilu to już przede mną składało daninę uczuć starożytnej Italii albo Grecji! I przypomniał mi się Hölderlin, a zwłaszcza jak to na pewnej internetowej aukcji kupiłem tomik poezji tego starego nudziarza, tylko dlatego że był obłąkany, za 200 zł, a następnie zobaczyłem ten sam tomik na stronie wydawnictwa za 50.

Wszędzie tutaj rosły bratki zwane heliotropem albo śmiertelnikiem, u nas niegdyś pospolite. Dawno ich nie widziałem i nawet zacząłem przypuszczać, że jakiś czynnik spowodował zmniejszenie populacji, tak jak u nas wróbli czy szarych gołębi. Młoda kobieta usiadła nieopodal i zaczęła z taką swobodą rozmawiać przez telefon, śmiejąc się i odchylając pięknie uformowaną główkę, że tylko zerkałem po kryjomu, aby to sobie dobrze zakarbować. „Jesteś dzieciną tego arkadyjskiego kraju – pomyślałem – a przecież i ty wydajesz się nie do końca szczęśliwa. Widzę, że coś cię denerwuje i marszczysz brwi, kiedy przyjaciółka opowiada ci irytujące szczegóły”. Poszukiwałem kartki, żeby zapisać te myśli, ale nie mogłem jej znaleźć i zapisywałem w telefonie. Telefon zaś ma tę wadę, że podpowiada słowa nie zawsze takie, jakbym chciał. W końcu znudziło mi się poprawianie i po prostu dorabiałem zdania do tego, co wypisywał telefon.

Moją uwagę zwróciło teraz potężne drzewo, podobne do sosny, ale całe obsypane pomarańczowymi owocami podobnymi do naszych pomidorków koktajlowych. Jeden leżał na ziemi, więc podniosłem go, aby skosztować. Miał w środku dużą pestkę, ale sam był miękki i słodki. Chwilę później odrzuciłem owoc ze wstrętem, a to przez straszliwy zapach przypominający zepsute mięso. Szukając ujścia wody, aby się obmyć, trafiałem w tak cudne miejsca, że nie będę ich opisywał, aby czytelnik nie poczuł wielkiej tęsknoty, której nie mógłby zaspokoić. Powiem tylko, że wydostawszy się z parku, trafiłem na drogę do cmentarza. Chyba godzinę wędrowałem cienistymi amfiladami wśród batystowych medalionów i po rozległych placach cmentarnych. Na jednej płycie nagrobnej zobaczyłem wiele zdjęć, a wśród nich płaskorzeźbę przedstawiającą ciężarówkę. Z napisu wynikało, że ludzie ci zginęli w wypadku. Opuściłem ciche mury i znów znalazłem się na ulicy, pośród szczebiotu dzieci wracających ze szkoły i głośno rozmawiających kobiet i mężczyzn.

Szybko i przyjemnie minął czas mojego wystąpienia i, jak się przekonałem, zupełnie nie było się czego bać. Pytania prowadzącego natychmiast ulatywały mi z pamięci, toteż z łagodnym uśmiechem osoby odizolowanej oraz niezdającej sobie sprawy, gdzie się znajduje, opowiadałem o swoich przemyśleniach. Słuchacze przyjmowali to z wdzięcznością, bo mieli możność zrelaksować się w towarzystwie kogoś jeszcze bardziej nieporadnego i zagubionego. Jednocześnie próbowałem odwdzięczyć się czymś w rodzaju żartobliwej gawędy. Trwałoby to długo, lecz ktoś podszedł i szepnął, że czas kończyć, bo zaraz zaczyna się następne spotkanie, którego organizatorzy właśnie przybyli. Moja rola jako trefnisia dobiegła końca.

Później jeszcze się trochę wałęsałem, ale byłem już bardzo zmęczony i nawet nie wydawało mi się dziwne, gdy przyłączali się do mnie jacyś ludzie mówiący po polsku, aby mi towarzyszyć. Odlatywałem z Włoch pełen szacunku do tego kraju, zastanawiając się, czy jeszcze tu wrócę. Obawiałem się, że mój organizm, gdyby zbytnio rozsmakował się w pięknie, mógłby zechcieć pozbyć się swego piękna wewnętrznego. Wszak mówi się, że narody, osiągnąwszy doskonałość, zstępują ku schyłkowi. Tak może być i z człowiekiem, który zbyt dopieszczony pozostaje z uśmiechem na twarzy, ale coraz słabszy i słabszy.  

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).