Festiwal Miłosza
MDCarchives / Wikicommons

Festiwal Miłosza

Zofia Król

„Zniewolony umysł” był na Festiwalu Miłosza kluczem doboru gości. I to akurat się udało. Zabrakło natomiast wspólnego hasła, które byłoby dyskutowane i interpretowane na różne sposoby

Jeszcze 2 minuty czytania

Wygląda na to, że „Zniewolony umysł” nie bardzo nadaje się na hasło Festiwalu.

Młodzi intelektualiści, którzy gromadzili się o 22.00 w krakowskiej Alchemii i – jak przystało na nurt offowy – dyskutowali zajadle w piwnicy, w ciemności i oparach dymu, niemal zgodnie uznali książkę Miłosza za nudną.

Podczas piątkowego wieczoru w Alchemii Marcin Świetlicki kilkakrotnie wtargął na salę z pustym już kieliszkiem... Więcej o skandalu tutaj.

Tylko zaproszony na sobotni panel w ramach niespodzianki – i wyłaniający się co jakiś czas z zaplecza z na zmianę pełnym i pustym kieliszkiem wódki – Adam Michnik opowiadał o znaczeniu zniewolenia i o zachwycie, z jakim czytał kiedyś książkę. I nawet kumple Łukasza Orbitowskiego, którzy przez cały wieczór wtrącali się do rozmowy i wykrzykiwali mniej lub bardziej sensowne komentarze, grzecznie słuchali jego słów. A kiedy Przemysław Czapliński próbował odesłać Michnika na zaplecze, krzyczeli: „Albo jest dyskusja, albo jej nie ma! Daj mu mówić! Freestyle!”.

Ale wiele „Zniewolonemu umysłowi” nie pomogli. Radosław Wiśniewski podsumował trafnie spotkanie, mówiąc, że może książka byłaby dzisiaj przeczytana na nowo na przykład w Birmie, w Polsce jej czas już minął. I podkreślił: „nie wiem, czy to jest tak źle”.

„Czy my szanujemy czytelnika,
czy chcemy go wychujać?”
Marta Podgórnik

Nurt offowy był zabawny – i dobrze, że był, jako konieczny kontrast do zacnych wydarzeń o 19.00 – ale jednak niezbyt udany. Każdy podkreślał, że mówi „od siebie”, że właściwie „Zniewolony umysł” nic dla niego nie znaczy, że o czym innym chce mówić. Porozumienia, rozmowy, raczej między młodymi nie było. Nie mówiąc już o nowych odczytaniach twórczości Miłosza.

Podczas prowadzonego przez Michnika spotkania „Zniewolony umysł – Umysł wyzwolony” Adam Zagajewski tłumaczył znudzenie, które wywołuje u młodych książka Miłosza, znudzeniem jej klasycznością. Następne pokolenie znów ją doceni – uspokajał. Ale problem nie polegał tylko na znudzeniu młodych.

„Wolny rynek jest jak cukier do kawy. Ale pytanie zasadnicze to – ile kawy
i ile cukru?”
Adam Michnik

Także starzy – te znane z podręczników kategorie zazwyczaj nieprecyzyjnie i głupio porządkują życie literackie, ale tym razem pasowały – dyskutowali o „Zniewolonym umyśle” żywiej tylko w kontekście politycznym. Zabrakło wspólnego hasła, które byłoby faktycznie interpretowane, przeżywane, przepowiadane w dziesiątkach nowych wersji. Ale – nie wiem czy to jest tak źle. Bo „Zniewolony umysł” był też kluczem doboru gości Festiwalu. I tu akurat się udało.

W sobotę wieczór koreański poeta Ko Un swoje wiersze dosłownie wywrzeszczał. Publiczność oniemiała. Akustyka kościoła św. Katarzyny wzmacniała jeszcze efekt. Dostał owacje na stojąco. Rzecz na wieczorach poetyckich prawie niespotykana. A kiedy wykrzykiwał wiersz „Arirang” – i słuchacze znali już sens, bo czytanie tłumaczenia, jak mądrze zdecydowali organizatorzy, poprzedzało oryginał, a poeta dopowiedział, że pieśń koreańską „Arirang” śpiewa się każdemu dziecku – wzruszenie czuło się w powietrzu:

Pewnego dnia w 1937 roku, Koreańczycy z Yonheju
zostali siłą załadowani do ciężarówki
a potem do wagonów kolei transsyberyjskiej
jechali dziesięć dni, jechali dwa tygodnie
wzdłuż brzegów jeziora Bajkał,
umierali jeden po drugim, pięć tysięcy osób,
ich ciała wyrzucano w biegu,

(…)
Daleko na południu masyw Tien-szan pokryty śniegiem,
przed nimi i za nimi zarośnięty ugór.
W ziemiankach zawiesili nad ogniem kociołki
i zaczęli żyć w środku śmierci.

Minęło sześćdziesiąt mozolnych lat
(…)

Jeden chłopak nazywał się Anatolij Kang
i w wieku jedenastu lat
biegle już grał na bałałajce

Pewnego dnia dostał od kogoś nuty
koreańskiej pieśni „Arirang”
(
)

I stała się rzecz dziwna: kiedy zaczął śpiewać,
poczuł żal, jakiego nigdy wcześniej nie znał.
Oczy zaszły mu łzami.
Nigdy przedtem takiego żalu.

Pierwszy raz w życiu śpiewał „Arirang”,
a jednak w tej pieśni,
pełnej smutku wszystkich jego przodków,
było coś, z czym nigdy się nie rozłączył,
i stąd łzy.

Czy to krew, czy pieśń, czy co?
„Arirang, arirang, arariyo


(tłum. Mieczysław Godyń)


Polscy słuchacze Ko Una znają już przecież niejeden podobny wiersz. Tym większe wzruszenie. Takich chwil – bez udawania, że poezja ma być intelektualna i wyrafinowana, bez wstydu, że wzruszenie jest staroświeckie, bez strachu, że „zachwyca”, o zgrozo, właśnie tak, jak kazali w szkole – czytelnicy poezji bardzo przecież chcą.

Drugi wieczór poetycki w kościele św. Katarzyny, na którym wystąpili wspomniany Ko Un, Derek Walcott (z ekranu), Adam Zagajewski oraz Christopher Reid ze swoim cyklem o „Mr. Mouth” – genialnie przetłumaczonym przez Jerzego Jarniewicza jako „Pan Pyszczek” i przełamującym napięcie powstałe po „Arirang” – był najlepszy. A na pewno lepszy od wieczoru pierwszego, na którym co prawda poeci uroczo gubili wciąż kartki z wierszami – ich niefrasobliwość dobrze kontrastowała z napuszoną atmosferą – ale dzieląca wieczór na dwie części transmisja telewizyjna, zimne wnętrze krakowskiej opery i podkreślana na każdym kroku zacność gości (Szymborska, Venclova, Heaney) skutecznie zaburzyły „stan poetycki”.

Po spotkaniu autorskim Seamusa Heaneya w Tyńcu Tomas Venclova chciał zwiedzić kościół oo. Benedyktynów. Kiedy wcisnął się do wypchanego po brzegi kościoła, „Dominika i Grzegorz” właśnie składali sobie przysięgę małżeńską. Czy ta chwila pojawi się w którymś z wierszy?

W ciągu dnia biegaliśmy na panele dyskusyjne i spotkania autorskie: Aharona Shabtai; Seamusa Heaneya w opactwie w Tyńcu z widokiem z góry daleko na pola we mgle i deszczu; Hansa Magnusa Enzenbergera – „nie jestem szczególnie zachwycony manią oryginalności”, powiedział między innymi – i Ryszarda Krynickiego; Ko Una; a w poniedziałek jeszcze Jiřiego Grušy i Christophera Reida.

Na spotkaniu wokół korespondencji Miłosza i Oli Watowej wino postawiono w holu już przed wieczorem, a jako że część gości stała na zewnątrz, prawie nic nie zostało na po.

Osobne miejsce na festiwalu zajęła prezentacja projektu Ewy Zadrzyńskiej „Poezja zbliża ludzi. Mój ulubiony wiersz” oraz rozmowa o wydanych świeżo przez „Zeszyty Literackie” „Listach o tym, co najważniejsze” Miłosza i Oli Watowej (na którą zresztą przyszło tak dużo osób, że sala nie pomieściła wszystkich). Tomasa Venclovę z braku miejsc na widowni posadzono przy stole, przy okazji udało się go namówić, żeby trochę poopowiadał.

Polskie tłumaczki Ko Una niestety nie bardzo sobie radziły. Chwilami koreański mówiony (krzyczany) był w pustkę, do rzędów słuchaczy, którzy starali się uprzejmie udawać, że coś rozumieją, co pogłębiało znacznie poziom absurdu. Podczas prowadzonej przez Irenę Grudzińską-Gross dyskusji „Poezja i imperium” w słuchawkach w pewnym momencie usłyszeliśmy „Jezu, nie rozumiem…”. Słuchawki trzeba było na zmianę zakładać i zdejmować, i nie wściekać się na tłumaczy, którzy słowa poetów przekształcali nieraz w banalne schematy. A wszystko to w trakcie rozmowy o językach i ich zniewoleniu.

„Nie jestem drzewem, jestem raczej bocianem wędrownym i nigdy nie wiem, gdzie znajdę swoją żabę”
Hans Magnus Enzensberger

Jak mantra brzmiały kolejne opowieści gości: o języku koreańskim, którego uczyć się trzeba było po kryjomu (Ko Un); o tym, że po rosyjsku nie wypadało pisać wierszy i zdarzało się to tylko, kiedy się było zakochanym w Rosjance (Tomas Venclova); o czeskim, który uratowano przed dominacją niemiecką (Jiři Gruša); o zniewoleniu niemieckiego przez nazizm (Hans Magnus Enzensberger). A my zakładaliśmy i zdejmowaliśmy słuchawki. W świecie, w którym – jak się z upodobaniem lubi powtarzać – wszytko jest takie podobne, języki przypominają o porządku, na który nie mamy wpływu. I tym razem wiem – to nie jest tak źle. Bo jak powiedział na koniec Ko Un (jeśli możemy wierzyć tłumaczkom): „w piekle będzie tylko jeden język”.