Trzeba to piractwo zatrzymać
Fot. materiały prasowe

Trzeba to piractwo zatrzymać

Rozmowa z Markiem Ribotem

Ponieważ nie jesteśmy bezpośrednio zatrudnieni przez firmę Google, nie możemy jej bojkotować. A za namawianie do tego innych możemy trafić do więzienia

Jeszcze 3 minuty czytania

JAN BŁASZCZAK: We wrześniu ogłoszono skład rady wykonawczej Content Creators Coalition – powstającej mniej więcej od roku organizacji, która ma dbać o prawa muzyków w kontekście kultury digitalnej. Zostałeś mianowany jej pierwszym prezydentem, ale opowiedz najpierw, jak trafiłeś do tego grona?
MARC RIBOT: To wszystko działo się jakieś dwa lata temu. Siedziałem sobie w domu i słuchałem radia. Słuchałem i robiłem się coraz bardziej wściekły. Na antenie przemawiali goście z Electronic Frontier Foundation, którzy cisnęli te swoje bzdury na temat społeczeństwa daru, w którym żyjemy i informacji, która zawsze chce być wolna i niczym nieskrępowana. W takich realiach domaganie się pieniędzy za swoją twórczość staje się jakimś niemodnym i przebrzmiałym zwyczajem. Gadali te głupoty, a ty musisz wiedzieć, że wszystkie takie organizacje są subsydiowane przez wielkie korporacje. Ci goście mają naprawdę mnóstwo pieniędzy. A ja słucham sobie tego w mojej sypialni na piątym piętrze i robię się coraz bardziej wkurzony. Przez głowę przemykały mi bardzo różne obrazy. I w końcu wymyśliłem!

Marc Ribot

Ur. 1954 r. Jeden z najważniejszych gitarzystów sceny freejazzowej i eksperymentalnej. Zaczynał z wysokiego C, pracując przy płycie „Rain Dogs” Toma Waitsa, z którym zresztą współpracuje do dzisiaj. Operuje w bardzo wielu stylistykach. Dał się poznać jako członek zespołów Johna Zorna, Elvisa Costello czy Davida Sylviana. Nagrywa również solowo. Jego ostatnia płyta „Live at the Village Vanguard” ukazała się w tym roku. Od września pełni funkcję prezydenta organizacji Content Creators Coalition.


Strona oficjalna: www.marcribot.com

Tak po prostu pomyślałeś sobie, że powołasz takie ciało?
Nie, nie! Wymyśliłem, że – cóż, to było dość szalone – kupię nahajkę. W internecie znalazłem dalsze wypowiedzi ludzi, których słyszałem w radiu. Wśród nich był gość z Grateful Dead, który założył Electronic Frontier Foundation (John Perry Barlow – przyp. autora), był tam też prawnik i aktywista Lawrence Lessig – obaj dostają góry forsy od firm takich jak Google. Czytałem te ich gówniane wywody i podjąłem decyzję, że następnym razem gdy przyjadą do Nowego Jorku, to ich wybatożę. Wszedłem więc na stronę pierwszego lepszego sklepu internetowego i – kupiłem bat. Po tygodniu przyszedł pocztą. Każdego dnia wychodziłem na dach, by poćwiczyć. Wiesz, chciałem uzyskać ten dźwiękowy efekt. Chciałem, aby on tak pięknie strzelał. I wiesz co, zrobiłem się w tym naprawdę niezły! Nigdy nie jeździłem konno, bo kultura westernowa to nie jest mój świat. Doszedłem jednak to tego, że jeżeli odpowiednio wyćwiczysz nadgarstek, to całość przychodzi dość łatwo. Któregoś dnia, gdy tak sobie ćwiczyłem, zadzwonił mój telefon. To był John McCrea z zespołu CAKE. Zadzwonił, by zapytać, czy nie chciałbym przyłączyć się do grupy, którą zakłada. Nie miała jeszcze nazwy, ale już wtedy miała w planach jednoczyć artystów i przeciwdziałać ich wykorzystywaniu w czasach powszechnej digitalizacji. Pomyślałem chwilę i doszedłem do wniosku, że to może być bardziej produktywne niż batożenie tych ludzi. Nawet jeśli oni całkowicie sobie na to zasłużyli.

Jaki był pierwszy cel, który sobie postawiliście?
Myśleliśmy, że naszym pierwszym działaniem będzie zebranie wszystkich do kupy i rozpoczęcie strajku. Doprowadzenie do tego, aby cała nasza twórczość zniknęła nagle i na masową skalę z takich miejsc jak YouTube, Spotify czy Pandora. Chwilę później dowiedzieliśmy się jednak, że to nielegalne. Przynajmniej w Stanach, ale podejrzewam, że w Europie obowiązują podobne prawa.

Co to znaczy?
Chodzi o ustawę znaną jako Taft-Hartley Law. Ponieważ nie jesteśmy bezpośrednio zatrudnieni przez firmę Google, nie możemy jej bojkotować czy protestować przeciwko jej działaniom. A jeśli będziemy namawiać do tego innych, możemy trafić do więzienia. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale to prawda. Z tego powodu Taylor Swift mogła usunąć swój album ze Spotify, ale jeśli powiedziałaby: „Słuchajcie, zróbmy to wszyscy razem, to może będą nam lepiej płacić!” – mogłaby zostać aresztowana. Co więcej, prawdopodobnie zabraliby jej dom, wszystko co dotychczas zarobiła, jak i to, co kiedykolwiek zarobi. Gdyby taką akcję przeprowadził zaś związek zawodowy, jego zarząd trafiłby za kraty, a cały jego dochód znalazłby się na koncie pozywających. Łącznie ze zgromadzonymi przez ten związek funduszami. Z tego powodu – jak pewnie zauważyłeś – nikt tego nie robi. Podejrzewam, że w innych krajach działają podobne przepisy.

 W takim razie dlaczego David Byrne nie musiał odpowiadać przed sądem za swój głośny artykuł opublikowany na łamach dziennika „Guardian”?
Widzisz, on nie powiedział, że wszyscy powinni zaprotestować. Możesz wyrazić swoje zdanie – powiedzieć, że coś nie jest fair, bo źle wpływa na kulturę, ale nie możesz zastrajkować. Kiedy więc zrozumieliśmy, że nie możemy iść tą drogą, zaczęliśmy myśleć nad innymi rozwiązaniami. Po pierwsze aktualnie panuje wielki zryw legislacyjny. Wszyscy żyjemy w szarej strefie, gdyż prawa artystów są wypisane w kodeksach, ale po prostu nie są przestrzegane. Mnóstwo pieniędzy przepada przez takie piractwo medialne i nikt nie ma pomysłu jak to powstrzymać, ale przynajmniej w teorii prawo funkcjonuje. W ciągu dwóch lat firmy, które na tym zyskują – takie jak na przykład Google – będą starały się zmienić te zapisy. Dzięki temu będą mogły zarabiać na materiale podlegającym prawu autorskiemu bez większych problemów. Bez konieczności opłaty czy ryzyka legislacyjnego konfliktu. Trzeba to zatrzymać. I na tym polega między innymi nasza praca.

Wymagałoby to jednak absolutnego przekonania polityków i społeczeństwa, że artyści takiej zapłaty nie potrzebują, co wydaje się fikcją.
Nie byłbym tego taki pewien. Zobacz, ile wysiłku i pieniędzy pochłania utrwalanie mitu, że artyści wyrażają zgodę na to, aby ich sztuka była dostępna za darmo. Co chwila ktoś mówi, że muzycy nie muszą utrzymywać się z nagrywania piosenek. Korporacje, które wydają na to pieniądze, nie robią tego bez powodu – potrzebują tej iluzorycznej zgody. Dlatego naszą pracą jest także to, co robię w tej chwili – informowanie ludzi, że my takiej zgody nie dajemy.

Kultura digitalna jest dla was jedynie zmorą, czy jednak odnajdujecie w niej postulaty, pod którymi chętnie byście się podpisali?
Oczywiście, odczuwamy pewną sympatię do niektórych postulatów kultury digitalnej. Sprawia to, że nasza działalność jest jeszcze trudniejsza. Uważam bowiem, iż to jest naprawdę świetne, że ludzie, których rzeczywiście nie byłoby stać na partycypowanie w kulturze, mają taką możliwość. Tylko mówmy o tych, których naprawdę nie byłoby na to stać. Każdy powinien móc sobie pozwolić na dostęp do kultury. Wierzę jednak, że istnieją metody wdrożenia takiego systemu przy jednoczesnym płaceniu jej autorom. W tym momencie dochodzi zaś do sytuacji, w której cały ten wolny dostęp do dóbr kultury niszczy dostęp jej kolejnym wytwórcom.

Co masz na myśli?
Zobacz, branża robi jeszcze jakieś pieniądze, ale nic nie wraca do producentów. Wytwórnie nie mają kapitału, który pozwalałby na podpisywanie nowych kontraktów. Coraz częściej zdarza się więc, że to debiutanci ponoszą koszty produkcji swojej płyty, co w Stanach wynosi jakieś 5–7 tysięcy dolarów. Oczywiście, zaraz ktoś krzyknie: „ale przecież nie potrzebujesz dziś wytwórni, aby wydać płytę!”. Tylko wiesz co?! Tak krzyczą bogate dzieciaki, które jakoś nie dopowiadają, że wykładają 7 tysięcy na publikację, menadżerów i cyfrowych dystrybutorów, którzy układają się z reprezentantami nowych serwisów i formatów, które mogą rozpowszechniać twoją twórczość. Ładnie to wszystko brzmi, ale to jest jedna wielka ściema. Możesz skutecznie działać samemu tylko wówczas, gdy masz zewnętrzne źródło dochodu.

Kto powinien płacić więcej pieniędzy – odbiorcy, firmy dystrybuujące treści w internecie czy jeszcze ktoś inny?

Content Creators Coalition

Działająca od 2013 r. oddolna organizacja zrzeszająca artystów, której celem jest obrona ich praw w kontekście kultury cyfrowej. Obok Ribota w skład zarządu wchodzą m.in. John McCrea (CAKE), Rosanne Cash oraz Melvin Gibbs. Podstawowym celem CCC jest edukacja i zwiększanie świadomości społecznej na temat sytuacji artystów wynikającej z obecnej dystrybucji dóbr kultury.


Więcej informacji można znaleźć na stronie: ccc-nyc.org

Nie jestem utopistą. Wcale nie uważam, że świat powinien się mną opiekować tylko dlatego, że kiedyś chwyciłem za gitarę. Jasne, to byłoby piękne, ale doskonale wiem, że sprawy mają się trochę inaczej. Jednak gdy produkt generuje pieniądze, to jego wytwórcy zasługują na część tej sumy. Co więcej, producent powinien móc uzależnić swoją decyzję o współpracy od tego, czy ten biznes będzie przynosił wymierne dochody. W Stanach Zjednoczonych rynek muzyczny zmniejszył się z poziomu 14 miliardów dolarów rocznie do 7, a obecne prognozy – uwzględniające streaming, odchodzenie od odpłatnych pobrań i płyt CD – mówią, że skurczy się o kolejne 50 procent. Każdy, kto uważa, że może wyprowadzić taką ilość pieniędzy z obiegu bez krzywdzenia wielu ludzi, jest szalony. Niektórzy mówią, że nie możesz za to winić piratów, ponieważ oni nie generują tych pieniędzy dla siebie. Nie jest przecież tak, że te 5–7 miliardów dolarów trafia do nich. Nie rozumieją przy tym, że agregatory treści kosztują znacznie więcej niż zarabiają. Spójrz, oni robią pieniądze na sprzedaży reklam. Załóżmy więc, że wrzucają na stronę 100 tysięcy plików zawierających muzykę. Ludzie pobierają je za darmo. Dzięki wzmożonemu ruchowi na stronie jej właściciele zarabiają dwadzieścia tysięcy dolarów. Jeśli jednak te albumy trafiłyby do sklepów, a każda płyta kosztowałaby 15 dolarów… No właśnie. W rezultacie, aby zarobić 20 tysięcy dolarów, palą potencjalne setki milionów.

Wyobraź sobie, że robisz dziurę w ogrodzeniu parkingu z nowymi samochodami i krzyczysz: „hej, słuchajcie zrobiłem przejście, chodźcie i bierzcie po jednym!”. A później ustawiasz się przy tej dziurze i sprzedajesz hot dogi – bo a nuż ludzie, kradnąc te auta, trochę w końcu zgłodnieją. Gdy cię złapią, powiesz: „ale przecież ja zarobiłem tylko dwieście dolców!” No tak, ale z jakiegoś powodu tych samochodów już nie ma.

Czy to jest metafora, którą odniósłbyś także do serwisów streamingowych?

Polemika z Markiem Ribotem

„Marc Ribot myli ze sobą w nieznośny sposób trzy różne pojęcia: kulturę wolną z darmową, a to wszystko z piractwem. Błądzi też, szukając winnych wśród ofiar”.

Polemika autorstwa Marii Świetlik

Przede wszystkim musimy pamiętać, że aktualnie serwisy streamingowe rozpowszechniają muzykę wśród ludzi, którzy nie są ich płatnymi abonentami. Większość z nich korzysta z tych usług za darmo, od czasu do czasu słuchając reklam. Przecież nikomu się to w żaden sposób nie opłaca! A na pewno nie nam. Okazuje się, że Taylor Swift poradziła sobie znaczenie lepiej, rezygnując z obecności na Spotify. Opowieść o tym, że to oni robią nam przysługę jest kłamstwem. Wszystkie serwisy streamingowe – nie chciałbym ciągle mówić tylko o Spotify, bo oni są relatywnie najbardziej fair – oddają nawet 70% dochodu artystom. To cudownie! Naprawdę. Tyle że gdy ja robię buty z materiału, który kosztuje sto dolarów, a właściciel sklepu sprzedaje je za dziesięć, to mnie naprawdę nie interesuje 70% zysku. Nie interesuje mnie też 100, a nawet 700% takiego utargu. Ja ciągle na tym tracę i ostatecznie wypadam z branży.

Usłyszysz wówczas, że to jest okres przejściowy. To jest nowy, perspektywiczny model.
Wiadomo, przyszłość muzyki. Wiesz co, zacznijmy od tego, że nie rozumiem takiego gadania: „to jest nieuniknione!”. Trzeba o tym rozmawiać. Streaming może być piękną sprawą, ale w momencie, w którym jest nierentowny, nie ma większego sensu. Jak dla mnie ten model się nie zmienił i jest on dość prosty – każdy kolejny album musi ci dać taki zarobek, abyś miał za co nagrywać następny. W innym wypadku skończymy w czasach, w których tylko zamożni ludzie będą mogli pozwolić sobie na tworzenie sztuki. Boję się, że do tego właśnie zmierzamy.

Czy za tak radykalne poglądy spotkały cię już jakieś nieprzyjemności?
Jak dotąd, nie. Wiem jednak, że to się w końcu stanie. Powiem więcej, fakt, że nie mam z tego powodu żadnych przykrości, traktuję jako osobistą zniewagę. Oznacza to bowiem, że nie jesteśmy jeszcze dość efektywni. W niedługiej przyszłości to się jednak zmieni, a ja będę miał niezłe kłopoty. Taką mam przynajmniej nadzieję.

Autor dziękuje klubowi Pardon To Tu za pomoc w organizacji wywiadu.

 

Cykl tekstów dotyczących kultury cyfrowej powstaje we współpracy z Centrum Kompetencji ds. Digitalizacji Narodowego Instytutu Audiowizualnego.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.