Uwierz w ducha!
Łukasz Jastrubczak jako ŁST Trio, fot. mat. Dawid Radziszewski Gallery

Uwierz w ducha!

Jan Błaszczak

Dystans i ironia – nieodłączny oręż postmodernizmu – trochę się jakby przytępiły. Coraz większy rezonans wywołuje muzyka odwołująca się bezpośrednio do sfery duchowej

Jeszcze 3 minuty czytania

Skoro na polskiej scenie nie doczekaliśmy się jeszcze wysypu artystów z kręgu PC Music (wydają elektroniczny pop nawiązujący do najciemniejszych kart popkultury, m.in. euro-dance’u i zespołu Aqua na okładkach „Bravo Girl”), rewolty wypadałoby poszukać gdzieś indziej. Nie byłaby to zresztą rewolucja, a raczej restauracja. Polska scena alternatywna nabiera ducha. Wystarczy rzucić okiem na wydarzenia ostatnich tygodni: nominacja do Paszportów Polityki dla Wacława Zimpla, Paweł Szamburski na okładce „JazzPRESS” czy awangardowy festiwal Playback Play, którego osią będzie adwent jako czas niepokoju – być może obecnie bardziej doceniamy zgłębianie tego, czego nie pokaże nam sama tylko partytura.

Szczególnie uduchowiona była zawsze scena improwizowana. Wystarczy sięgnąć do jej źródeł i przywołać słowa Alberta Aylera, który w przypływie obezwładniającej skromności objawił światu: „Trane był ojcem, Sanders synem, a ja jestem Duchem Świętym”. Echa tej myśli wciąż nawiedzają tych muzyków, którzy wychodząc na scenę, nie wiedzą, co wydarzy się za moment. Tam gdzie wiedzy niedostatek, duch rośnie w siłę. „Aspekty metfizyczne inspirowane muzyką różnych kultur pojawiły się u mnie za sprawą Coltrane’a” – przyznaje Zimpel. „Jego twórczość była jedną z pierwszych sfer muzycznych, która tak bardzo mnie poruszyła. Od niej rozpoczęły się moje poszukiwania różnych form improwizacji wynikających z rdzennych kultur. A one niemal zawsze mają u podstaw religijne elementy. W ten sposób staram się dotrzeć do idiomu, który oddziaływałby najintensywniej na muzyków i słuchaczy”.

Paweł Szamburski

Improwizatorzy często nazywają się boskimi przekaźnikami. Takiej retoryki nie lubi Paweł Szamburski – klarnecista, który nieuchwytną materię improwizacji zgłębia w tym roku na albumie „Ceratitis Capitata”. Wydawnictwie bazującym na muzyce pięciu wielkich religii monoteistycznych basenu Morza Śródziemnego. „Nagrywanie mojej płyty solowej było jak grzebanie w materii, która w pewnym sensie pozostaje nieuchwytna” – twierdzi instrumentalista. „Wymyka się tej zaplanowanej, skomponowanej rzeczywistości, a wchodzi w relacje z intuicyjnym pokonywaniem granic i poznawaniem własnych kierunków. Kierunków, w które coś cię pcha. Gdy szukasz swojej osobistej muzyki, zaczynasz się zastanawiać, z czego ona wynika, w którym kierunku zmierza i dlaczego taka właśnie jest. To w sumie są pytania czysto duchowe”. Według Szamburskiego w każdej muzyce można odnaleźć echa wcześniejszych doświadczeń, artystycznych wpływów i inspiracji, nie tłumaczą one jednak esencji improwizacji. Nie rozwiewają tajemnicy, która towarzyszy temu mistycznemu procesowi. „Gdy bierzesz instrument do ręki i zaczynasz grać, nigdy do końca nie panujesz nad energią, która sie zdarza i która cię gdzieś pcha. Nie potrafisz wytłumaczyć, dlaczego zagrałeś akurat w ten sposób w konkretnej sekundzie improwizacji. To są decyzje niezależne. Decyzje z wymiaru abstrakcji, duchowości”.

W przypadku „Ceratitis Capitata” duchowość jest sumą wspomnianej natury improwizacji, wewnętrznych skłonności, ale także miejsca, w którym te utwory były nagrywane. Szamburski spędził ten czas w kościele w Błoniach pod Tarnowem. Bez cienia przesady można powiedzieć, że to miejsce słychać w surowym, bardzo minimalistycznym nagraniu. Zdaniem artysty akustyka to jednak nie wszystko. „Wysyłasz czystą sinusoidę” – tłumaczy klarnecista. „Falę, która porusza powietrze i odbija się od ścian. Sposób, w jaki ona pracuje w tym konkretnym miejscu, wpływa na dźwięk. Nadajesz go, a jakaś abstrakcyjna rzecz ci odpowiada. «Abstrakcyjna», no bo co to jest «przestrzeń»? Układ nachyleń, faktura ściany, powietrze – nigdy nie będziesz miał nad tym pełnej kontroli”. A jak twierdzi Szamburski, elementy, nad którymi nie możemy mieć kontroli, przynależą do świata duchowego.
 


Być może z takich powodów Księżyc dał się poznać jako zespół miejsc niezwykłych. Nie godził się bowiem na występy plenerowe lub w namiotach, szukając przestrzeni kościelnych, galeryjnych lub industrialnych. Słowem: nieobojętnych. Oczywiście, wpływ na ten wybór miały wymogi akustyczne grupy oraz performerskie doświadczenia środowiska, które samo określało się mianem „post-Grotowskiego”. Niezależnie od przyczyn wybory te tworzyły pewną magiczną nadbudowę i wpłynęły na kreację romantycznej mitologii Księżyca, który cieszy się dziś niespotykaną wcześniej sławą. Do tego stopnia, że grupa, która – jak śmieją się jej członkowie – przez lata rekrutowała swoich fanów spośród miłośników fantasy, wystąpiła w kościele na festiwalu Unsound, którego patronem był – nieprzesadnie przecież uduchowiony – William S. Burroughs.

Wacław Zimpel i Joanna Halszka Sokołowska na Playback Play

Adwent jest tematem przewodnim tegorocznej edycji festiwalu Playback Play. Całość osnuta została wokół powieści László Krasznohorkaia „Melancholia sprzeciwu”. W ramach krótkich rezydencji w Warszawie artyści zaproszeni do udziału w festiwalu przygotują muzyczną adaptację książki.


Oprócz Zimpla i Sokołowskiej wystąpią też: Jean-Hervé Péron (założyciel zespołu Faust), Phil Minton, David Thomas (Pere Ubu). Towarzyszyć im będą: Gerard Lebik, DJ Lenar, David Maranha, Jerzy Rogiewicz i Zsolt Sőrrés

12-15 grudnia, Warszawa, różne miejsca

Więcej informacji: patakaind.blogspot.com

Co ciekawe, opowiadając o aspekcie duchowym swoich nagrań, muzycy odcinają się najczęściej od skojarzeń z konkretną religią. Z jednej strony pragną podkreślić pozazmysłowe i antyintelektualne walory swojej muzyki, z drugiej jednak nie potrafią odnaleźć się w katolickim mainstreamie, który kojarzy się niestety z kolędami i quasi-kolędami wygrywanymi unisono przez wszystkie centra handlowe w tym kraju. W rezultacie wielu muzyków prowadzi swoje duchowe poszukiwania na obszarze muzyki żydowskiej, induskiej czy karaimskiej (Mateusz Wysocki). Ekspertem w rozwijaniu wątków muzyki rytualnej świata jest Zimpel. Klarnecista i kompozytor przyznaje, że najbardziej inspiruje go muzyka Indii, europejska muzyka sakralna i stara muzyka żydowska. „Kultura europejska, która na poziomie historii muzyki jest związana z chrześcijaństwem, jest mi siłą rzeczy najbliższa” – przyznaje. „Mam takie poczucie, że rdzeń mojego myślenia o frazie wywodzi się z chorału gregoriańskiego, który przecież jest ze mną od zawsze. W pewnym sensie jest to więc dla mnie naturalne środowisko. Z drugiej strony, gdy spojrzymy na przykład na suizen, czyli muzykę buddyjskich mnichów pisaną na flet shakuhachi, odnajdziemy w niej bardzo dużo cech wspólnych z chorałem. Tu także mamy jedną melodię bez akompaniamentu, swobodne podejście do frazy oraz czasu, które zależą od interpretacji muzyka. Dlatego ta tradycja też jest mi bliska”.

Okazuje się, że muzyką religijną warto zainteresować się chociażby dla efektów, które pozwala wydobyć. Nie są one rezultatem magii, a konkretnych pomysłów melodycznych, rytmicznych czy brzmieniowych, które mają na celu wprowadzenie audytorium w określony stan. „Na przykład Gnawa ma za zadanie wprowadzić człowieka w trans” – mówi Zimpel. „Muzycy Gnawa przez wieki opracowali sposób grania, który rzeczywiście pomaga człowiekowi taki stan osiągnąć. Gdy przetwarzasz pewne aspekty muzyki rytualnej i robisz to świadomie, możesz wpływać na publiczność. Dotyczy to wszystkich kultur, z którymi staram się obcować. Każda z nich – łącznie z chorałem – ma na celu wywarcie określonego stanu psychofizycznego. I to mnie bardzo interesuje”.

Bywa i tak, że współczesna muzyka duchowa ugniata Boga na własne podobieństwo. Jest to wówczas demiurg całkowicie spersonalizowany. Niby wszechmocny, ale jednak pokornie podporządkowujący się muzycznej narracji. Jeśli trzeba, objawi się nawet jako Whitney Houston. Ze stwórcą w disco entourage’u mamy do czynienia w przypadku „Mszy” Joanny Halszki Sokołowskiej. Warszawska kompozytorka stworzyła tutaj wielce frapujący miks sakralno-popkulturowy, który nie ma w sobie jednak nic z przypadkowej zabawy nieprzystającymi do siebie konwencjami. Kompozycję usłyszymy podczas festiwalu Playback Play. Choć „Msza” ma daleko posunięty element humorystyczny, jej celem nie jest naśmiewanie się z chrześcijańskich wierzeń. „Powaga jest potrzebna sacrum, ale wydaje mi się, że poczucie humoru też ma tu swoje miejsce” – mówi kompozytorka. „Śmiejący się Bóg nie zakłóca przecież tej sfery. Poza tym ja po prostu lubię bawić się religijnymi nawiązaniami. Bierze się to chyba stąd, że od dziecka chciałam zostać papieżem”.

Sama kompozycja jest nowym ujęciem poematu „In Sarah, Mencken, Christ and Beethoven There Were Men and Women” autorstwa Johna B. Wolgamota i powstałej w oparciu o niego opery Roberta Ashleya. Ten eksperymentalny w swej budowie utwór literacki składa się ze 128 zwrotek. Każda napisana jest na osobnej stronie i zawiera nowy wariant tego samego zdania. Różnicę stanowią kolejne postacie wprowadzane przez autora na każdej z kart. Łącznie jest ich ponad tysiąc. Wypowiedzenie ich wszystkich ma według Wolgamota sprowadzić Boga na ziemię. Sokołowska odprawia jednak własny rytuał. „Zastanawiałam się, dlaczego wymienienie wszystkich tych nazwisk miałoby sprowadzać Boga na ziemię” – mówi artystka. „Zaczęło mi się to kojarzyć z istotnością brzmienia poszczególnych słów. Stąd niedaleko już do kabały i systemów religijnych, które przywiązują znaczną wagę do wypowiadanych treści. Szukając w opracowaniach o religii starożytnego Egiptu, znalazłam modlitwę do Izydy. Opierała się ona na wierzeniu, że wypowiedzenie swojego imienia i nazwiska ma największą moc uzdrawiającą – cegiełki zaczęły się powoli układać”.

W warstwie muzycznej można odnaleźć tu pewne nawiązania do muzyki sakralnej. Te najbardziej oczywiste to obecność chóru i organy. Z tym że te drugie wydobywają się już z popularnego syntezatorka Cassio. Jak u Wolgamota, tak i tutaj przepuszczony przez efekt głos deklamuje kolejne imiona i nazwiska. Nie są to jednak bohaterowie poematu, a znajomi artystki z Facebooka. To trochę przekorny komentarz na temat zawiązywanych przez nas dziś relacji i ich znaczenia.

Interesujący jest wreszcie kontekst towarzyszący powstaniu samego utworu. Lada moment będziemy go odczytywać w odniesieniu do adwentowej narracji, a przecież został on zamówiony w 2013 roku przy okazji cyklu remiksów wystawianych w teatrze Komuna // Warszawa. Organizatorem obu wydarzeń i ich pomysłodawcą jest kurator – Michał Libera. Można się więc zastanawiać, kto tego Boga sprowadza. „Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdybyś nie otrzymał jej z góry” – że pozwolę sobie zacytować świętego imiennika.

W przestrzeni sakralnej występowało tej jesieni także trio Sebastian Buczek, Łukasz Jastrubczak i Tomasz Kowalski. W zborze Kościoła Chrześcijan Baptystów wykonali oni koncert muzyki syntezatorowej, który miał stanowić ironiczne ujęcie new age i mszy bitowych. Jak przyznaje pierwszy z nich, nikt jednak nie chciał silić się na dowcipkowanie. „Nie było w tym ironii, przez głowę by mi nie przeszło, że moglibyśmy potraktować taki występ w kategoriach żartu” – twierdzi muzyk, performer, grafik i wynalazca. „Zanim weszliśmy na scenę, gospodarz kościoła serdecznie powitał przybyłych i zapowiedział nas, mówiąc, że cieszy się, że będziemy grać w ich kościele, bo przecież każda muzyka pochodzi od Boga. Gdybyśmy nawet układali to sobie miesiącami, nie wymyśliliśmy takiego intro. Sytuacje takie jak ta po prostu się przytrafiają. Czasami trudno wytłumaczyć, dlaczego wszystko się układa”. Ułożył się także sam koncert. Syntezatorowe fale majestatycznie wypływające sprzed ołtarza mogły przypominać występy tuzów kosmische musik czy ambientowe poczynania Briana Eno. Przy opuszczaniu sali melomani otrzymali „Żywoty świętych” i inną sakralną literaturę.

Choć sam Sebastian Buczek to artysta rozpoznawalny tylko w wąskich kręgach, jest w nich postacią kultową. Trudno się dziwić, gdyż łączy w sobie etos renesansowego wynalazcy, outsidera wiedzionego romantyczną ideą i performera, szukającego sposobności, by łamać swoje ograniczenia. Jedną z jego flagowych aktywności jest wprowadzanie i udoskonalanie coraz to nowych metod tłoczenia winyli. Płyty, które tworzy na podlubelskiej wsi, powstają na wosku, pleksi, a nawet czekoladzie. We wszędobylskich obłokach pary Buczek jeśli już przypomina demiurga, to steampunkowej ery. A jednak przyznaje, że każdemu jego przedsięwzięciu towarzyszy duchowy namysł. I może trudno się dziwić, skoro jego wydawnictwa to także pouczające studium przemijania. Płyty wykonane jego metodą szybką się ścierają, a oryginalny dźwięk jest stopniowo wypierany przez szumy i deformacje. Artysta ze wsi Pogorzelec uczynił te właściwości siłą swoich dzieł, zanim jeszcze William Basinski podjął podobne wątki w słynnym „Disintegration Loops”, a Paweł Mykietyn skomponował „Wax Music"

Trio Buczek-Jastrubczak-Kowalski, fot. mat. promocyjne Galerii Dawida Radziszewskiego

Buczek po raz pierwszy mógł poczuć się demiurgiem dobrych kilkanaście lat temu. Wówczas, wraz z Wojtkiem Kucharczykiem, wpadli na pomysł zbudowania kukiełkowego zespołu, który zagrałby za nich na festiwalu w Kolonii. Konstruktor wziął się do pracy i powołał dwóch muzyków – Jana i Eddiego. Pierwszy grał na piszczałkach, drugi – na bębnie. Buczek i Kucharczyk chcieli tak zaaranżować koncertu dwóch lalek, aby publiczność myślała, że ma do czynienia z żywymi muzykami. „Udało się połowicznie. Fakt, ludzie byli przekonani, że występują przed nimi prawdziwi artyści. Dominowały jednak głosy, że ich muzyka jest skrajnie nieciekawa”. Czyż to nie wspaniały dowód na to, że wszelka muzyka potrzebuje ducha?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.