Jeszcze 3 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

STAN WODY:
Legnica

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

1.

W kolekcji zatraconych i zapomnianych związków frazeologicznych znajduje się od jakiegoś czasu pojęcie Ziem Odzyskanych. I wcale nie chodzi o to, że ziemie, o których mowa, zostały ostatecznie odzyskane (co przypieczętowano i zaparafowano stosownymi traktatami oraz wspólną modlitwą). Bo nie zostały odzyskane. Jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia malarze z centralnej Polski, panowie Modzelewski i Sobczyk, wspólnie stworzyli wymowne dzieło pod jeszcze bardziej wymownym tytułem: „Ziemie dwa razy Odzyskane”. W wielkim skrócie – chodziło o to, kto te nasze zachodnie kresy, po ekstensywnym procesie odzyskiwania za czasów PRL-u, na nowo przywróci do życia? Otóż – intuicja poparta turystyczną praktyką – nie dwa razy i nie trzy, ale nieustannie trzeba odzyskiwać. Przekonać się o tym nie jest prosto, bo narodowy przewoźnik kolejowy już dawno skasował na przykład bezpośrednie połączenia stolicy z Legnicą, a i w rodzimych biurach podróży trudno znaleźć oferty wycieczek w te strony.

Przeto wydaje się, że podróżnik z Polski centralnej powinien być przygotowany na to, co zastanie na miejscu. A jednak, sam w swoim zarozumialstwie gotuje sobie niespodziankę.

Poniemiecki kompleks dworca kolejowego w Legnicy w ciekawy sposób operuje w dwóch równoległych czasach. Perony wraz z przekrywającą je stalową konstrukcją dachu przynależą zdecydowanie i niezmiennie do epoki Ziem Odzyskanych po raz pierwszy (i mgła, i aromat spoconych pociągów, właściciel: PKP Polskie Linie Kolejowe S.A.). Co innego sam budynek dworca i jego wnętrza (PKP S.A.) – gruntownie odnowione z dbałością o historyczny detal i prowokujące słuszną dumę mieszkańców – Ziemie Odzyskane po raz trzeci z pomocą eurounijnego budżetu centralnego. Jedynym wspomnieniem, uchowanym duchem przeszłości, jest ciche skrzypienie dworcowych drzwi. Wsłuchuję się w nie, zawracam specjalnie jeszcze do bocznego wejścia, żeby sprawdzić – to samo. Ktoś to, choćby niechcący, pięknie wymyślił.

Nie jest to wątek jakoś szczególnie celebrowany we współczesnej kulturze literackiej, artystycznej czy towarzyskiej, ale przecież miasta na wschodzie i zachodzie naszego kraju wyglądają inaczej. Którędy przebiega linia graniczna, ilustrują na ogół powyborcze infografiki pokazujące Polskę jako spełnioną figurę yin i yang. To „inaczej” to inne domy i formy ulic, inne bruki i drzewa. Ledwie tylko naskórek tu i tam jest ten sam, swojski – rozwijająca się swobodnie łuszczyca zszarzałych kamienic i socmodernistycznych bloków. Tych rzecz jasna, których nie dosięgła jeszcze rewitalizacja w formie pastelowych, styropianowych kożuchów.

Wzrok szuka więc jakiegoś mocnego punktu wsparcia i znajduje natychmiast na prawo od głównego gmachu dworca, na sąsiednim budynku przeskalowany napis dumną antykwą: POCZTA POLSKA. W scenerii typowej, choć na swój sposób wdzięcznej i drobiazgowej mieszczańskiej architektury niemieckiej, ten napis brzmi tyleż uspokajająco, co butnie. To ustawia z miejsca dynamikę dalszego spaceru. W obrębie 10 minut marszu jest i Bank Polski, i Polskie Obuwie, restauracja po polsku i wreszcie – Galeria Piastów – dzieło lokalnego kapitału wypełnione wszakże importowanym towarem. W czasach piastowskich wymiana handlowa ożywczo wpływała na rozwój osad i grodów. Teraz publiczna misja sieci dyskontów „Biedronka” ujawnia się w Legnicy pod postacią nowo wzniesionego budynku marketu, którego odwłok płynnie przechodzi w skompresowany do formy przystanku z zegarową wieżą dworzec autobusowy PKS.

2.

Na pytanie o najważniejszą instytucję kultury w mieście błyskawiczna odpowiedź brzmi: teatr. Nie polski i nie piastowski, po prostu Teatr Modrzejewskiej, zdecydowanie otwarty na poszerzanie spojrzenia ponad idealną perspektywą nadwiślańskiego yin-yang.

Gmach teatru usytuowany jest centralnie na środku Rynku. Wewnątrz, w teatralnej kawiarni barman proponuje koktail z dwóch soków owocowych. Nastoletnia dziewczyna z cichą aprobatą kiwa głową (tata płaci) i możemy teraz wszyscy w skupieniu przyjrzeć się, jak szklanka wypełnia się do jednej trzeciej objętości nektarem bananowym, a następnie, po dołożeniu kilku grubych kostek lodu, po łyżeczce spływa z kartonu sok porzeczkowy. Posłusznie zajmuje on górną część naczynia, tworząc niebanalną kompozycję opartą po prawdzie na dość kruchej równowadze. Dzisiejsze spotkanie, które właśnie się rozpoczyna, dedykowane jest dwóm książkom, a obie dotyczą Rumunii.

Opowieści autorów – byłego ambasadora Polski w Rumunii oraz mieszkającej w Legnicy polskiej tłumaczki z języka rumuńskiego – choć ze swadą i dobrą dykcją poprowadzone, najwyraźniej napotykają pewien opór niektórych słuchaczy. Właściwie, co jest nawet do pewnego stopnia krzepiącym spostrzeżeniem, część osób wcale nie przyszła tu słuchać, lecz raczej dołożyć na głos coś od siebie, po ludzku i szczerze. Pan w swetrze pyta więc zrazu łagodnie, jakby lekko przewrotnie, w odpowiedzi na liczne afirmatywne opinie wygłaszane przez autorów, za co Rumunów należy nie lubić? Choć brzmi to dobitnie jak skończone pytanie, pan wolałby jeszcze nie oddawać mikrofonu i od razu (obrona atakiem) sugeruje możliwą odpowiedź – przecież Rumunia walczyła w czasie wojny po stronie Hitlera!

Pani z kolei chciałaby podzielić się wrażeniami z obejrzanego w telewizji filmu dokumentalnego produkcji szwajcarskiej, który ukazuje prawdziwe spustoszenie, jakie sieją Rumuni w całej Europie – złodzieje, mafia, gangi czerpiące zyski z żebractwa, itp.

Ambasador z trudem stara się zachować dyplomatyczną formę, wszak pierwsze 40 minut spotkania poświęcone było w dużej mierze stereotypom w postrzeganiu Rumunii i całkowicie niezasłużonemu poczuciu wyższości wobec tego narodu, jakiemu dawali i wciąż dają wyraz przedstawiciele nadwiślańskiego społeczeństwa – od telewidzów po polityków.

W powietrzu unosi się delikatny aromat konsternacji. Ostatecznie sytuację łagodzi mężczyzna w średnim wieku, który z entuzjazmem poleca usługi biura podróży X, organizującego wspaniałe wycieczki objazdowe po Rumunii. Swoją podróż zapamiętał szczególnie miło, był to bowiem prezent od rodziny i znajomych na obchodzone niedawno okrągłe urodziny.

3.

W 1998 roku liczba mieszkańców Legnicy przekroczyła 109 tysięcy. I od tego czasu systematycznie spada. W najbliższym czasie ma paść psychologiczna granica 100 tysięcy, a może już to się stało. Nieoceniona Wikipedia podaje optymistyczną interpretację tych danych i określa całe zjawisko jako charakterystyczne dla większości polskich miast: „głównym powodem spadku ludności w mieście jest osiedlanie się na podmiejskich miejscowościach osób zamieszkujących poprzednio w Legnicy [...] rozbudowują się osiedla domków jednorodzinnych, m.in. ze względu na atrakcyjne położenie, nad jeziorami rekreacyjnymi”. Legnicka opinia publiczna ma jednak odmienną niż internet optykę na kwestię dobrobytu. Słyszę więc, że ludzie wyjeżdżają z miasta na studia, do pracy, do Wrocławia, Londynu, Warszawy – i nie wracają.

Gdyby jednak oceniać po frekwencji na spotkaniu literackim i po ilości instytucji kulturalnych w obrębie Rynku, to kalkulacja wychodzi zdecydowanie na plus. Teatr, biblioteka, muzeum, dwa osobne lokale wystawowe miejskiej Galerii Sztuki, galeria Satyrykonu, księgarnia, a nawet – coraz rzadszy widok – sklep Cepelii. Można odnieść wrażenie, że w istocie na kulturę jest tu coraz więcej miejsca. Tej konstatacji towarzyszy co prawda niepokojąca myśl, że instytucje kultury wypełniają stopniowo przestrzeń zwalnianą przez wszystkie inne formy ludzkiej aktywności. W ten sposób przybliżamy się nieodwołalnie do realizacji pięknego sloganu głoszącego, że jedyne co po nas zostaje to kultura.

Jeśli zaś przyjrzeć się bliżej tutejszym repertuarom, zwraca uwagę bogactwo imprez o charakterze cyklicznym – corocznych konkursów, festiwali, biennale itp. Być może, gdyby nie ta taktycznie zamierzona powtarzalność, życie artystyczne uległoby entropii. Tylko regularność i dobrze wyrobiony nawyk stwarza realną szansę przetrwania. Kultura – skoro ma wszystkich nas przeżyć – jest tu zdecydowanie obliczona na długie trwanie. Pytanie, czy sztuka jest w stanie podołać tak dalekosiężnie zarysowanej misji, spełnić się w roli wypełniacza wolnej, a mówiąc dosadniej, opuszczonej przestrzeni?

Metafora odejścia ma w Legnicy bardzo konkretny i nieodległy historycznie kontekst. W zeszłym roku minęła 20 rocznica opuszczenia miasta przez oddziały i personel dowództwa Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, które stacjonowały tu od 1945 roku. I chociaż legnicka Mała Moskwa zajmowała jedną trzecią obszaru miasta, jej rezydenci nigdy nie zostali ujęci w oficjalnych miejskich statystykach demograficznych. Figura niewidzialnego sąsiada, takiego, który udaje, że go nie widać, i którego w istocie nie chciałoby się widzieć, w ciekawy sposób uległa metamorfozie. W ramach odzyskiwania, już niekoniecznie ziemi, ale lokalnej tożsamości, realnych kształtów zaczęła nabierać pamięć i sentyment za tym, co do niedawna było kojarzone z politycznym przymusem i dewastacją sporej części przedwojennego miasta. W księgarni na Rynku, w dziale literatury regionalnej, sezonowo przesłoniętej szeroką ofertą kalendarzy, cztery książki na sześć poświęcone są Małej Moskwie. Armia Czerwona raz jeszcze odniosła tu zwycięstwo nad wrogim żywiołem niemieckim.

Z okazji jubileuszu odejścia tak zwanych wojsk sojuszniczych Alicja Rogalska (na co dzień mieszkająca w Londynie) zorganizowała we współpracy z miejską Galerią Sztuki akcję pod enigmatycznym tytułem „Widmo II”. Artystka, obficie skropiona oryginalnymi radzieckimi perfumami Krasnaja Moskwa, spacerowała po mieście, pobudzając niedyskutowane na co dzień sfery pamięci. Wcieliła się na kilka chwil w niewidzialną, legnicką sąsiadkę, nieobecną, ale zapamiętaną, kogoś, z kim się nie spotyka i o kim się nie mówi, ale kto tkwi w naszym repozytorium pamięci zmysłowej – w skrzypieniu dworcowych drzwi, w ulotnym z pozoru aromacie sowieckich perfum. W ten pozawerbalny sposób udaje się dotknąć realnego doświadczenia, które wyparte zostało z oficjalnego, pisanego i mówionego języka Piastów.

Potrzeba tożsamości jest silniejsza od politycznej poprawności. Przypomina to działania na zepsutej karcie pamięci, gdzie szereg zapisanych danych uległo rozbiciu i przesunięciu, tworząc całkowicie nowy, nie do końca czytelny i zrozumiały obraz: poczta polska, polskie obuwie, pks biedronka, koktajl bananowo-porzeczkowy, piastowie, hitler, rumuni i mała moskwa. Dużo, może nazbyt wiele, tak różnych bodźców naraz, które tworzą splątaną sieć, coś jakby analogowy, egzystencjalny internet. W ten sposób Legnica niepostrzeżenie staje się ogólnopolskim centrum sztuki postinternetowej skupionej na negocjacji rozregulowanej, a może po prostu nigdy nieodzyskanej tożsamości.