Jeszcze 3 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK:
Dzienniki andaluzyjskie

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Wygląda na to, że uzbiera się piękny cykl opowieści podróżniczych. Tak jak kiedyś nie lubiłem podróżować, tak teraz nic innego nie robię, zupełnie jak pewna znajoma, która przez pierwsze czterdzieści lat badała swoje życie wewnętrzne, a później rzuciła się w wir poznawania nowych krajów i przyjaciół z maniacką zachłannością.

Zaprosiła mnie do Hiszpanii dawna koleżanka, której nudziło się pod nieobecność męża i innych domowników. Nie będę wiele o nich pisał, powiem tylko, że mimo zamożności pozostali bardzo skromni. Nie chcę też się wdawać w szczegóły, które każdy znajdzie w pierwszym lepszym przewodniku. Architektura hiszpańska jest podobna do greckiej, wszędzie stoją pobielone domy z kolumienkami i kwadratowymi dachami krytymi dachówką. Jedzenie to typowa kuchnia śródziemnomorska, z jej potrawami z drobiu, makaronami i owocami. Można pić prosto z kranu, dlatego w każdej kuchni stoi garnuszek z czystą wodą.

Nie wiem, czy jestem już „małym emigrantem”, ale zdaje się, że zyskałem lepszą perspektywę do mówienia o sprawach krajowych. Dodatkowo wyrobiła się u mnie silna potrzeba wspominania, zwłaszcza jedno wspomnienie, gdy potarłem je rąbkiem koszuli, pięknie się zaróżowiło. Nim na dobre zadomowiłem się w nowym hiszpańskim lokum, jakiś impuls i może przekorna natura kazały mi wrócić myślami do przygody, którą przeżyłem jako młody chłopak.

…w swoim czasie modne było oglądanie kiepskich filmów i naśmiewanie się z nich, a ja ulepszyłem tę formułę i zacząłem dodatkowo zbierać okładki kaset wideo. Pewnego dnia, gdy szedłem warszawską ulicą, zastanawiając się, skąd by je wziąć, zobaczyłem nędzny sklepik. Przed nim stała lada, a na niej po jednym buciku nie od pary. „Wygląda to na sklepik ze starzyzną – pomyślałem – a w takich miejscach łatwo natknąć się na kasety wideo”. Wszedłem do środka i rozejrzałem się dookoła. Na półkach stały utensylia, których opakowania i kształty nadto dobrze świadczyły o ich przeznaczeniu. Niewątpliwie byłem w sex shopie, lecz sex shopie niezwykłym, bo połączonym z antykwariatem. Na ścianach wisiały reprodukcje, kurtki skórzane, akordeony, mosiężne puchary sportowe i gitary. Za pulpitem stał dziadek, którego odtąd będę nazywał Dziadziusiem.

Dziadziuś, usłyszawszy, że zbieram okładki kaset, wyjął spod stołu prowizoryczną paczkę, a stamtąd gruby plik. Powiedział, że przez lata prowadził wypożyczalnię, ale nieuczciwi ludzie oddawali same pudełka. Kto inny by je wyrzucił, ale mądry Dziadziuś wyciągał okładki i wsadzał do gazety. Kiedy czytałem efektowne tytuły „Popo Club! Chciałbym do klubu Popo!”, „Złoty deszczyk”, „Komm, mach es uns”, zdawało mi się, że zaraz przed dziadkiem zemdleję z chęci posiadania tych okładek, a jednocześnie burza przetaczała się przez moją głowę. „Czy masz do nich prawo?”, pytałem sam siebie. Byłem jak Schliemann wydobywający z sarkofagu naszyjnik Heleny, przy czym tamten naruszał uroczystą powagę grobowca, a ja w zapatrzeniu pożądałem skarbów zbyt jawnie ekscentrycznych i zwyrodniałych. „Byłbym chyba głupi albo szalony – pomyślałem wreszcie – gdybym natychmiast nie kupił tego wszystkiego. Iluż to współczesnych badaczy sztuki ludowej złorzeczy na niefrasobliwość swoich poprzedników! Poszerzając moją kolekcję o ekstremalny, zwyrodniały erotyzm, nie robię nic złego i za sto lat ktoś będzie mnie błogosławił”.

archiwum autora

Muszę przerwać, bo słyszę głośne szczekanie. Moim nieodłącznym towarzyszem w Hiszpanii stał się pies Maluszek, którego woła się tutaj Strafitto. Śmiejąc się, biegam z Maluszkiem po plaży i rzucam mu patyk, zastanawiając się jednocześnie, czy nie są to rozrywki zbyt czyste i niewinne i czy nie uszkodzą mi zmysłu smutku. Zauważyłem mimochodem, że ludzie, którzy kochają morze, nie powinni zbyt często wystawiać się na jego widok, bo powszednieje i przestaje dostarczać bolesnej tęsknoty.

Raz oderwawszy się od pisania o Dziadziusiu, wspomnę krótko tutejsze zwyczaje żywieniowe. Na obiadokolację zwykle jest kaczka z dżemem śliwkowym, a później owoce z jogurtem w małych miseczkach. Przy czym ja dostawałem ten deser tylko przez pierwsze dwa dni, kiedy radość z mojego przyjazdu była największa. Po tym czasie pani domu powiedziała, abym obrał kaczkę z poprzedniego dnia, wymieszała to z pęczakiem i podała mi, nie troszcząc się zupełnie, że podniosłem na nią zdumiony wzrok. Jeszcze w Polsce wyobrażałem sobie, że codziennie będę zaskakiwany jakąś może nie drogą, ale pracochłonną potrawą, która da mi pojęcie o menu mieszkańców wybranego regionu Hiszpanii. Ta „mapa kulinarna” była, przyznaję, czynnikiem, który zadecydował, że przyjąłem zaproszenie.

Wracając do Dziadziusia, otóż Dziadziuś był małym mężczyzną w fartuchu, jakby ślusarskim, i dość niewyraźnie wymawiał słowa. Nie wyglądał na smakosza erotyzmu, ale może to przez podeszły wiek, który kazał mu ledwo trzymać się na nogach. Od razu chciałbym powiedzieć, że jego twarz nie nosiła znamion lubieżności, o jaką posądzani są sprzedawcy akcesoriów erotycznych. Przeciwnie, była dość regularna i wyjąwszy może pewien poblask chytrości, raczej pogodna. Człowiek ten widocznie tak mocno zżył się ze swoją profesją, że nie mówił o tym inaczej niż w sposób zwięzły i bezpośredni. W międzyczasie do zakładu Dziadziusia wchodziły jakieś małe, nędznie ubrane chłopki, lecz skromność nie pozwalała mi na nich patrzeć ani ich słuchać. Zdawało się tylko, że swoją postawą wyrażają marzenia zdolne wywołać rumieniec wstydu na twarzy największego nawet libertyna.

archiwum autora

Maluszek drapie do drzwi, bo ktoś go zamknął w ogrodzie, a na parterze nie ma nikogo. Moja koleżanka, która ma problemy z plecami, poczuła się źle i być może przez resztę mojej wizyty nie dojdzie do siebie. Codziennie podąża na górę do pokoju, wymawiając się jakimiś zabiegami, i wraca po mniej więcej godzinie. W tym czasie bawię się z dziećmi, zbieram nieczystości z ogrodu, zmywam ze stołu oraz obieram ziemniaki. Przy okazji odkryłem, że ziemniaki tutejsze są bardzo podobne do polskich, tylko bardziej czerwone. Ale smakują zupełnie jak nasze. Muszę zadowalać się wciąż tą samą, odgrzewaną kaczką, z dnia na dzień coraz bardziej obraną i wysuszoną. W ten sposób żyją podobno milionerzy – skromnie i z wielką prostotą. Inaczej nigdy nie doszliby do tego, co mają.

Ale mowa była o Dziadziusiu. Łatwiej jest pisać o rzeczach przyziemnych, jakimi są niewątpliwie okładki kaset filmów erotycznych, z perspektywy rezydenta luksusowego domu. W takim środowisku łatwiej pozbyć się drobnomieszczańskiego wstydu i uprzedzeń.

Zaczął się dla mnie trudny, choć krótki okres zbierania tych specyficznych okładek. Nigdy tak nie jest, że pewnego dnia syty i pewny siebie kolekcjoner pomyśli „już wystarczy, za daleko posunąłem się w potrzebie zbierania”. Przeciwnie, zbieractwo raz rozpoczęte, zmierza do form coraz bardziej wybujałych, a z wiekiem zmysł subtelności ulega przytępieniu. Nie na darmo mówi się „lubieżny starzec” lub „stara baba, a kapryśna jak dziecko”, o osobach, które utraciły zdolność aluzyjnego wyrażania swoich marzeń i formułują je coraz bardziej wprost. I oto dreptałem z reklamówką po pchlich targach i pośród dziadów zbierałem to plugastwo. Następnie, obładowany kasetami siedziałem w tramwaju, cały spotniały i obrzydliwy. Bałem się, choć było to mało prawdopodobne, że kiedyś spotkam swoją starą nauczycielkę. Wyobrażałem sobie, że najpierw ucieszy się i może nawet zechce wodzić ręką po mojej twarzy, a później zrobi jej się strasznie przykro, gdy opuści wzrok i zobaczy, że dźwigam brudne reklamówki wypełnione kasetami erotycznymi. Czas płata różne figle, i tak jak będąc dziećmi, brzydziliśmy się niektórych wujków, tak ani się obejrzymy i sami jesteśmy bardziej nawet wstrętni niż oni.

archiwum autora

Maluszek domaga się jedzenia. Dam mu trochę kaczki, choć niewiele jej już zostało. Przy okazji coś mi się przypomniało. Otóż pewnego dnia pod nieobecność gospodyni spacerowałem dookoła domu. Chociaż mi było zimno, robiłem sobie zdjęcia w koszuli z krótkim rękawem, aby je pokazywać znajomym, którzy przeżywali w Polsce grudniowe mrozy. Jednocześnie zastanawiałem się, czy nie poprzebierać drzew w ogrodzie w spódniczki dzieci mojej koleżanki. Gdyby wiatr był wystarczająco silny, drzewa bujałyby się i miałaby na powitanie szpaler „tańczących Tahitanek”. Kiedy już miałem iść szukać ubranek, pomyślałem, że nie ma sensu marnować czasu na coś, co może nie sprawi nikomu radości. Przyniosłem sobie do ogrodu puszkę piwa, po czym wróciłem po szklankę. W międzyczasie Maluszek zaczął kręcić się pod nogami, dając do zrozumienia, że jest głodny. Dałem mu plasterek kiełbasy i wtedy usłyszałem syk jakby otwieranej puszki. Kiedy wróciłem do ogrodu, puszka była otwarta, a zaznaczam, nikogo prócz mnie nie było na posesji. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Być może pani domu, widząc, że snuję się bez celu, pod pretekstem wyprawy do sklepu ukryła się w ogrodzie, aby mi zrobić niespodziankę.

A co do Dziadziusia, trudno mi po latach ocenić, jakim był człowiekiem. Myślę, że nie nabrał do mnie cieplejszych uczuć i pozostałem jednym z jego wielu klientów. Widząc, że pragnę jego okładek, zaczął mi obiecywać więcej i coraz lepsze, a trzymał je ponoć w szopie pod Warszawą. Ale kiedy przyszedłem następnym razem – nie dość, że nic nie przyniósł, to jeszcze powiedział, że teraz okładki będą kosztować nie dwa złote, jak uprzednio, a cztery. Byłem zły na Dziadziusia, ale co mogłem zrobić? Nic nie odrzekłem, tylko tkwiłem w postawie pełnej szacunku.

Wierny, kochany Dziadziusiu! Twój obraz zaciera się w mojej wyobraźni – krzątającego się, zaradnego i w szarym fartuszku. Pamiętam plecy tego Rotwanga, jak śmiga między różowymi retortami, nagle przystaje i mówi „Tak… Kiedyś to wszystko było owłosione…”. Jakiś czas tkwiliśmy zadumani, ja – młody kolekcjoner i on – jeszcze bardziej zmurszały i odległy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).