Śląski smok, polska bajka
fot. Jacek Kołodziejski

Śląski smok, polska bajka

Katarzyna Czeczot

Tym razem książka Szczepana Twardocha dziwnie współbrzmi z dominującym w Polsce dyskursem historycznym. Decyduje o tym jednak nie tylko fabuła „Dracha”, ale i świat przedmiotów. A właściwie pewien fetysz

Jeszcze 3 minuty czytania

„Morfina” mnie zachwyciła. Znajomym, którzy pytali, czy ta książka nie jest przypadkiem mizoginiczna, odpowiadałam, że mizoginiczny jest główny bohater, a powieść, przewrotna, bezczelna, wymierzona w narracje tożsamościowe, stanowi ważną, konieczną alternatywę dla historii narodowej. „Morfina” podobała mi się ze względu na pewną podwójność: nie tylko podejmowała temat zdrady, ale i ze zdrady czyniła swoistą strategię artystyczną, dzięki czemu kwestionowała – dominujące w Polsce – sposoby opowiadania o przeszłości.  

O najnowszej książce Twardocha, „Drachu”, nie mogę powiedzieć żadnej z tych rzeczy. A przecież szanse na stworzenie pokrewnej „Morfinie” kontrhistorii były ogromne. „Drach” przedstawia dzieje kilku śląskich rodzin. Cóż mogłoby nadawać się lepiej na rozsadzenie podręcznikowej narracji niż opowieść o regionie naznaczonym przez migrujące granice i społeczności, różne tożsamości i języki? A jednak „Drach” nie ma w sobie nic z prowokacyjnej przekory, jest efekciarski i powierzchowny, a wobec zastanych historii – zupełnie bezkrytyczny.

Szczepan Twardoch, „Drach”. Wydawnictwo
Literackie, 400 stron, w księgarniach od grudnia 2014
Parę rzeczy należy docenić. Na przykład konstrukcję. Na początku każdego rozdziału znajduje się ciąg dat. Kilku, kilkunastu, czasami kilkudziesięciu. Rozdział dopisuje do nich wydarzenia, przy czym jednostką odpowiadającą dacie może być dłuższy fragment, akapit, jedno zdanie. Monotonnemu rytmowi zdania towarzyszy kapryśny, nieregularny rytm fabuły, która skacze od roku 1905 do 2014, od 1921 do 1991 itd. Poszarpana narracja przypomina efekt wielokrotnej ekspozycji w kinie. Jakby wszystko rozgrywało się naraz, w jednej przestrzeni. „W tym samym czasie, tylko wcześniej” – oto charakterystyczny dla tej wielopoziomowej narracji zwrot. Za sprawą wciśnięcia różnych czasów w jedną przestrzeń pryska iluzja, że przeszłość ma się do teraźniejszości tak jak przyczyna do skutku.

Twardoch wyzyskuje śląski krajobraz nie tylko jako tło wydarzeń. Narracja jest tu prowadzona z punktu widzenia wnętrza ziemi, a właściwie kopalni. To druga rzecz, którą doceniam w tej powieści. Romantyczna metafora sięgania pod powierzchnię, by dotrzeć do prawdy, zostaje tu przeniesiona na poziom dosłowny. O swoich bohaterach narrator mawia „Czuję ich lekkie, rozpuszczone we mnie ciała”, „suną, krążą we mnie”. Historia zyskuje u Twardocha przez to podwójne odniesienie – odsyła do żywych ludzi i rozkładających się ciał. W narracji prowadzonej z wnętrza ziemi (porównywanej do smoka, tytułowego dracha) ujawnia się prawo uniwersalnej cyrkulacji. U Twardocha nie tylko ludzie znajdują się w ziemi, ziemia znajduje się również w nich. Opis jeden z bitew pierwszej wojny światowej wyjątkowo drastycznie uprzytamnia tę upiorną jedność ziemi i ludzi. W powietrzu szarpanym wybuchami dochodzi do niesłychanej komunii, bliźniaczo podobnej do tej, która staje się udziałem bohatera „Króla Olch” Michela Tourniera: „Józef Magnor ma usta pełne rudego błota. Józef Magnor ma w ustach ciała swoich towarzyszy z VI Armee-Korps”. Ziemia pochłania ludzi nie tyle do środka, ile od środka. Znaczące się staje w tym kontekście, że kilka lat później ukrywający się przed policją w kopalni Josef oszaleje. Czyżby prawda skrywana pod powierzchnią miała być prawdą obłędu?

Poszatkowana narracja, wysnuta z gnijących ciał, nie jest jednak dziełem szaleńca. A Twardoch ćwiartuje opowieść nie dlatego, że całość wydaje mu się podejrzana. Przeciwnie, jego przedsięwzięcie można porównać do cementowania gmachu, który i bez tego trzyma się dosyć dobrze. 

Polskie podręczniki do historii uparcie trzymają się znanego schematu: wojna i pokój, zwycięstwo albo klęska. Nie pokazują, jak ludzie kiedyś pracowali, odpoczywali, okazywali sobie uczucia, jak radzili sobie z zimnem, głodem czy chorobami. W efekcie doświadczenia całych grup ludzi – kobiet, dzieci, starców – lądują poza historią, o nieludziach nie wspominając. Oczywiście niemądrym byłoby rozliczać literaturę tak jak rozlicza się podręcznik. Ale niemądrym byłoby też założenie, że literatura czytana jest w próżni, że nie wchodzi w kontakt z innymi dyskursami. Powieść historyczna, a „Drach” jest rodzajem powieści historycznej, produkuje pewną wiedzę o przeszłości, w tym samym sensie, w jakim robią to muzea, pomniki czy rocznicowe obchody. Dlatego pytanie, na ile wspiera ona, a na ile rozbija historię instytucjonalną, jest zupełnie na miejscu. Książka Twardocha, choć nie dokonuje apoteozy powstania warszawskiego, nie opłakuje ofiar Katynia, a nawet „pochyla się” nad życiem codziennym górników, dziwnie współbrzmi z dominującym w Polsce dyskursem historycznym. Decyduje o tym jednak nie tylko fabuła, nie sami bohaterowie, lecz przede wszystkim świat przedmiotów. A właściwie jeden przedmiot czy też – należałoby powiedzieć – pewien fetysz.

Styl „Dracha”, na który składają się proste zdania, liczne powtórzenia, często pleonazmy i sylogizmy, zakłóca raz na jakiś czas natłok specjalistycznego słownictwa, skrótów czytelnych tylko dla profesjonalistów. Szczególnie jeden rodzaj przedmiotów wyzwala tę epicką czułość: „Karabinki na plecach żołnierzy nazywają się AKMS. Transporter opancerzony nazywa się SKOT. Karabin maszynowy nazywa się KPWT, co oznacza pokładową wersję karabinu maszynowego KPW”. W „Drachu” wyraźna jest obsesja na punkcie broni. Precyzja, z jaką opisany tu zostaje wojskowy ekwipunek, nie ma sobie równych. Wymieniam w kolejności występowania (tylko wybrane przykłady!): karabin iglicowy marki Dreyse; niewielki pistolet Mauser m1914, kaliber 7,65 mm, w pistolecie osiem nabojów; rewolwer marki Mauser, model Zig-Zag z czterema nabojami kalibru sześć milimetrów w bębnie; pistolet marki Parabellum zwany null-achtą; pistolet marki Taurus PT45; karabin maszynowy model 08/15; karabin maszynowy marki Diegitariow; rewolwer marki Nagant, wzór 1895; pistolet marki TT, co oznacza Tulski Tokariew; pistolet pulemiot Szpagina. 

Ta szczególna rekwizytornia budzi moje wątpliwości, nie dlatego, że jest tak chłopięca. Gdyby tak było, dorzuciłabym w tym miejscu parę cytatów związanych z samochodami. Chodzi raczej o to, że wprowadza bardzo znaczący kontrapunkt dla konceptu narracji kopalnianej. Tytułowy drach miał – jeśli dobrze rozumiem – wprowadzać do powieści pewien biologizm, pokazywać ludzkie życie w łańcuchu innych istnień. Broń jest tu natomiast narzędziem uhistoryczniania biologii. Sposobem na umieszczenie – mnożących się w ciele zwierząt – bakterii gnilnych w obrębie znajomej narracji o przeszłości. W Polsce zaś historia jest historią wojskowości. To posunięcia militarne uchodzą za najważniejsze wydarzenia. To one tworzą narrację, która stanowi najbardziej widzialną, najlepiej dostępną propozycję tożsamości narodowej. Przeszłość u Twardocha zbudowana jest z tego samego materiału: „Karabin maszynowy jest produkcji Metall- und Lackwaren fabrik Johannes GroSfuS i nazywa się MG-42. Trójnóg wyprodukowany jest w tej samej fabryce i nazywa się Lafette-42. Amunicja jest kalibru 7,92 mm, ujęta w długie taśmy”. Regionalna mikronarracja kupuje sobie w ten w sposób miejsce w obrębie narodowej historii. Ten smok, który mówi po polsku, śląsku i niemiecku, jest wyraźnie z polskiej bajki.

Precyzyjne nazewnictwo, drobiazgowe opisy tego, jak dana broń działa, jak należy ją czyścić, kiedy zawodzi, nie są ani przykładami epickiej retardacji, ani czczym popisem. Stanowią one, wstyd powiedzieć, klucz do historiografii Twardocha. „Są czasy, w których broń nie jest ważna. Są czasy, w których broń jest ważna” – mówi narrator. Otóż to. Cała powieść oparta jest na przeciwstawieniu między latami walki i latami pokoju. Z jednej strony kreśli Twardoch pełne ognia, dymu i krwi obrazy z obydwu wojen światowych czy powstań śląskich, z drugiej utrzymane w delikatnych barwach obrazki z życia klasy średniej w potransformacyjnej Polsce. To przeciwstawienie nie uszło uwadze krytyki, w tym Dariusza Nowackiego, który wyżej ocenił w „Drachu” wątki historyczne, ale współczesne perypetie architekta porzucającego żonę uznał za kiepski melodramat. Nie wpłynęło to jednak na jego ocenę całej powieści. „Być może chodziło o to – duma Nowacki – żeby pokazać, że dzisiejszy trzydziestopięciolatek jest pozbawiony łaski historii; nie tyle nie musi, ile nie może doświadczyć dylematów, z którymi dzielnie mierzyli się jego przodkowie”. Pokazać, że kiedyś ludzie myśleli o powstaniu, a dziś mogą myśleć o zmianie lodówki. To przesunięcie jest w „Drachu” bezsprzeczne, i – znów – znajduje swoje odzwierciedlenie w świecie przedmiotów. Jeśli cokolwiek bowiem mogłoby konkurować w tej powieści z opisami broni, to opisy gadżetów współczesnej klasy średniej – lodówek, laptopów, foteli. 

Nowackiemu jednak wyraźnie umyka to, że twierdzenie, że konsumpcja zastąpiła historię, nie jest obiektywną prawdą, którą odkrywa Twardoch, lecz pewną wizją świata, która leży w interesie konkretnych grup ludzi. Przypomnę tu dla porządku, że większość kupowanych przez Europejczyków towarów zostało wyprodukowanych w krajach Globalnego Południa w warunkach niesprawiedliwego wyzysku. I że warunkiem przetrwania tego systemu jest właśnie wiara kupujących w to, że – „pozbawieni łaski historii” – nie mogą niczego zmienić. Powieść Twardocha cementuje również i ten gmach. Podział na „czasy, w których broń jest ważna i w których nie jest ważna”, nie stanowi w niej bon motu o funkcji ornamentu, ale ideę kształtującą fabułę. Czy to nie wymowne, że w powieści, której akcja obejmuje przede wszystkim wiek XX, a także początek wieku XXI, prawie w ogóle nie ma mowy o PRL-u? Jeśli „Dracha” widzieć jako wariację na temat rodzinnej sagi, to szczątkowość informacji o pokoleniu ojca Nikodema staje się bardzo wyraźna. I brzemienna w konsekwencje. Historia przedtransformacyjnej Polski nie pozwoliłaby zachować tak klarownej granicy między filmem wojennym i melodramatem.

Globalny kapitał nie ma nic przeciwko polskiej bajce. Spotykają się w scenie, w której Nikodem z szafy pancernej „wyciąga pistolet marki Taurus PT45, zestaw wyciorów i szmatek, olej do broni w spreju. Siada przy kuchennym stole, rozkłada broń, czyści ją starannie, chociaż jest czysta”. Robi się cicho i symbolicznie. Pistolet Nikodema, choć – w przeciwieństwie do czechowowskiej strzelby – nie wystrzeliwuje, odgrywa niebagatelną rolę. Pozwala przede wszystkim złożyć hołd czasom, w których broń była ważna. Ale odsłania też charakterystyczną cechę melodramatu w wersji męskiej, który najwyraźniej ma to do siebie, że zawsze trochę tęskni do filmu wojennego. W końcu nasuwa skojarzenie, pozwalające trafnie ocenić najnowsze przedsięwzięcie Twardocha: niewypał. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.