Pawilon małych drapieżców
Piotr Anderszewski / fot. dzięki uprzejmości Filharmonii Narodowej w Warszawie

Pawilon małych drapieżców

Adam Wiedemann

Podczas „Sarabandy”, w której Anderszewski okazał się arcypoetą delikatności, zagrzmiały nagle armaty i gmach Filharmonii zatrząsł się w posadach. Zrozumieliśmy, że to nie nowe powstanie warszawskie, tylko kończy się koncert Orkiestry Świątecznej Pomocy

Jeszcze 2 minuty czytania

Piotr Anderszewski z wielką łatwością zyskał renomę największego pianisty polskiego, tak w każdym razie wynika z faktu, że w Filharmonii Narodowej pojawia się w cyklu Mistrzowie Klawiatury, których to Mistrzów jest rocznie czterech bądź też czworo. Bywa pianistą niezrównanym, jest jednak także pianistą nierównym, nieprzewidywalnym, co zresztą może tylko jeszcze bardziej podnieca wypełniających salę szczelnie entuzjastów, zgodnie ze swą naturą skłonnych nawet słabości brać za specyficzne zalety.

Nieprzewidywalność na razie przejawia się głównie w tym, że zwykle w ostatniej chwili wprowadza zmiany w programie; mówiło się, że zagra „Bagatele” Beethovena i coś tam Bartóka, tymczasem ograniczył się do Bacha, Szymanowskiego i Schumanna, a i tego nie zagrał w końcu ostatniej „Novelletty”, tylko coś jeszcze innego. Jako publiczność, jesteśmy zawsze zadowoleni, aczkolwiek Bach w jego wykonaniu nie jest aż tak wielkim smakołykiem. Rozumiem rozpoczęcie wieczoru od tzw. „Uwertury BWV 831”, gdyż jej fantazyjna, „couperinowska” część pierwsza znakomicie korespondowała z następującym potem Szymanowskim. Pozostałe, „taneczne” części zostały jednak odegrane trochę już jakby z przymusu czy też bez pomysłu, były dość monotonne i niezdecydowane, ciągnąc się w nieskończoność z uwagi na realizowaną sumiennie zasadę da capo al fine. Na przerwie wspominaliśmy z Rafałem Marcelle Meyer, która jest teraz ulubioną naszą osobą grającą Bacha: choć nie stroniła też od francuskich impresjonistów, jej Ravel traktowany po Bachowsku całkowicie nas przekonuje, natomiast impresjonistyczny Bach Anderszewskiego już nie aż tak.

Z kolei Szymanowski potraktowany został analitycznie, co wyszło mu bardzo na zdrowie, a zwłaszcza początkowej „Wyspie Syren”, która zabrzmiała jak coś najzupełniej współczesnego (w znaczeniu: napisanego po II wojnie), żadne harmoniczne atrakcje nie umykały naszej uwadze, a jednocześnie pianista nie tracił z oczu sensualizmu tej muzyki, jej skłonności wyrazicielskich i uwodzicielskich, te Syreny śpiewały w sposób naprawdę niecodzienny (narzucały się skojarzenia operowe: „Ulisses” Dallapiccoli, „Prometeusz” Nona...) i znacznie lepiej niż na płycie, którą już przecież doskonale znamy. Dla takich chwil warto czasem chodzić na koncerty.

 

Piotr Anderszewski, Filharmonia Narodowa, Warszawa, 11 stycznia 2015 (koncert z cyklu „Mistrzowie fortepianu”).

Ale nie tylko dla takich. Po przerwie, zamiast „Novelletty”, która jest utworem co się zowie, zabrzmiały znacznie skromniejsze „Geistvariazionen” Schumanna, ten tytuł zresztą dość mylący, bo to nie żaden duch, lecz Anioł podyktował Schumannowi we śnie temat owych wariacji. Jego najlepszym (śmiem twierdzić) opracowaniem jest część środkowa „Koncertu skrzypcowego”, w wariacjach zaś czuć jeszcze respekt, jaki ma kompozytor do tej melodii, powtarzając ją niczym mantrę i opatrując jedynie różnorodnymi akompaniamentami, tak aby przypadkiem niczego w niej nie naruszyć. Anderszewski wykonał ten medytacyjny utwór z należną mu skromnością, po czym attacca, bez przerwy na oklaski, przeszedł znów do Bacha, jakby preludium do „Szóstej Suity” angielskiej miało być kolejną wariacją, pomysł zacny i dla wielu zapewne zwodniczy, acz samo preludium odegrane zostało jakoś zbyt szybkościowo, bez koniecznego w jego sytuacji preludiowania, momentów zastanowienia nad tym, co będzie się działo dalej. A działo się, uwierzcie.

Mianowicie akurat podczas „Sarabandy”, w której pianista postanowił okazać się arcypoetą delikatności, zagrzmiały nagle armaty, od których gmach Filharmonii zatrząsł się w posadach. Zrozumieliśmy, że to nie nowe powstanie warszawskie, tylko kończy się z hukiem koncert Orkiestry Świątecznej Pomocy. Na miejscu Anderszewskiego przerwałbym występ i powiedział: Przeczekajmy. On jednak grał konsekwentnie, zdając sobie zapewne sprawę z atrakcyjności również grania cicho przy wtórze armat. „Jak Furtwängler w czterdziestym piątym” – szepnął Rafał, gdyż istotnie, istnieje takie nagranie, gdzie on dyryguje, a pod Berlinem ryczą już armaty. Salwy huczały przez kilka długich minut, gdy zaś umilkły, pianista przeszedł do fugowanej „Gigue”, którą odegrał „na wkurwie”, fortepassionato, jak gdyby po nagłej śmierci Bacha jakiś ówczesny Beethoven dopisał ten finałowy kawałek. Miało to znów swój wymiar, ale już raczej nie artystyczny, lecz międzyludzki: cieszyliśmy się, że i stojący na naszej estradzie skromny fortepian potrafi zagrzmieć. Nie pasowało to ani w ząb do całej reszty „Suity”, niemniej oklaskom nie byłoby końca, gdyby pianista nie zasiadł znów do instrumentu i nie zaskoczył nas, tym razem nader pozytywnie.

Ma on bowiem tendencję do powtarzania na bis utworów, które w czasie koncertu głównego uległy jakiemuś zakłóceniu, ostatnio podczas „Fantazji op. 17” Schumanna jakiejś pani odezwał się telefon, w związku z czym wysłuchaliśmy jeszcze raz trzeciej części tego utworu, długiej i somnambulicznej, jak gdyby za karę. Dziś, ponieważ nikt z obecnych na sali nie był winny, otrzymaliśmy niespodziewany bonus, pianista mianowicie siadł i zaczął grać Beethovenowskie „Bagatele”, te właśnie, które wcześniej usunął z programu. Zagrał aż trzy i było to drugie najwspanialsze przeżycie tego wieczoru, co tłumaczę sobie w ten sposób, że Anderszewski, będąc pianistą wielkim, spełnia się głównie w miniaturach, toteż jego przygoda z Beethovenem, rozpoczęta nagraniem „Wariacji op. 120” (są to de facto 33 krótkie kawałki o zróżnicowanym charakterze), nie owocuje wcale podejściami do kolejnych „Sonat”, lecz właśnie w „Bagatelach” znajduje swe odpowiednie ujście. „Bagatele” są w dorobku Beethovena jak gdyby wierszami napisanymi przez znanego powieściopisarza, brali się za nie liczni pianiści, ale to na zasadzie „odpoczynku wojownika” po zmaganiach z olbrzymią zawartością wszystkich tych „Appassionat”. Anderszewski przeciwnie, podchodził do nich jak do dzikich zwierzątek, które należy obłaskawić, gdyż są wprawdzie małe, ale mogą ugryźć, nie było w jego grze pobłażliwości, lecz raczej pieszczotliwość i zrozumienie, znamionujące rękę wytrawnego tresera. One zaś poddawały mu się, chciwie mrucząc.