Zapasy

Zapasy

Jakub Socha

Tak jak w „Moneyball”, swoim poprzednim obrazie, Amerykanin wchodzi w gatunek filmu o sporcie na swoich prawach. Nie idzie ślepo za nudnym schematem, nie wdzięczy się, nie podpiera się na każdym kroku nostalgią

Jeszcze 2 minuty czytania

John du Pont, najmłodsze dziecko Williama du Pont, Jr., wygląda w „Foxcatcherze” tak, jakby kanciastą szczękę odziedziczył po Vito Corleone z „Ojca chrzestnego”, a pozostałą część twarzy po generale Sternwoodzie z „Głębokiego snu”. Chandler opisał ją jednym zdaniem: „sprawiała wrażenie ołowianej maski, z bezkrwistymi wargami, ostrym nosem, zapadniętymi skroniami, naznaczonymi zbliżającym się rozkładem”. To jest dopiero semantyczne napięcie – upodobnić ciągle jeszcze młodego spadkobiercę wielkiej fortuny, ostatniego z króli klasy WASP, równocześnie do włoskiego emigranta, który wraz ze swoimi rodakami przybył do Stanów przecież właśnie po to, żeby być popychadłem WASP-ów, i do nieprzyzwoicie bogatego starca, który przesiaduje w szklarni w otoczeniu orchidei i czeka na śmierć. Ale to nie wszystko. W filmie Bennetta Millera du Ponta gra Steve Carell, aktor wybitnie komediowy, który zasłynął występem w „40-letnim prawiczku” Judda Apatowa, gdzie wcielił się w bohatera niepotrafiącego rozstać się ze swoim dzieciństwem. Du Pont też nie potrafi, też jest 40-letnim prawiczkiem. W jednym z pokoi przechowuje nawet ciągle kolejkę elektryczną, choć zarzeka się, że już się nią nie bawi. Sam mówi o sobie w trzech słowach: ornitolog, filatelista, filantrop. Przyjaciół prosi, żeby mówili do niego – orzeł. Choć przyjaciół nie ma, oprócz tych, których sobie kupił. W wielkim domu mieszka jedynie z posągową, graną przez Vanessę Redgrave, matką, która nierozgarniętym synkiem wyraźnie gardzi.

„Foxcatcher”, reż. Bennett Miller

W Johnie du Pont jest coś pokracznego i zarazem coś niezmiernie smutnego. Tak samo zresztą jak w Marku Schultzu, tyle że Schultz to człowiek już z zupełnie innej planety. Grany przez Channinga Tatuma bohater jest zapaśnikiem, medalistą olimpijskim i biedakiem. Żyje w ruderze nad wysypiskiem śmieci. Dorabia pogadankami w szkole za 20 dolarów. Żywi się hamburgerami i zupką chińską, którą doprawia sosem tabasco. Wieczorami gra w gemboya. Poza tym trenuje. Jak nie trenuje, jak nie gra lub nie je, to z zacięciem gapi się w lustro i, gapiąc się, bije się nerwowo po twarzy. John du Pont i Mark Schultz – między tą dwójką pogubionych głupców rodzi się uczucie; oni dwaj przeciwko całemu światu. John, którego oprócz ptaków, broni i znaczków najbardziej na świecie interesują zapasy, zaprasza Marka na swoje ranczo. Milioner prosi go, żeby trenował u niego, oferuje mu wspaniałe warunki do pracy – wysoki kontrakt, ładny domek, nowoczesny ośrodek przygotowawczy. Nowi przyjaciele zaczynają razem jeździć na zawody, zaczynają razem wciągać biały proszek. Wspólnie użalają się nad losem, a potem nocą ćwiczą zapasy. Jeśli jest to miłość, to nie jest ona niewinna – pieniądz zdążył już wypaczyć Paula, teraz korumpuje Marka.

Ale jest jeszcze ten trzeci – David Schultz: „wielki David Schultz”, medalista olimpijski, ojciec dwojga dzieci, kochający mąż, starszy brat Marka i równocześnie jego trener. Jedyny normalny, jedyny zrównoważony, całkowite przeciwieństwo młodszego brata i jego nadzianego mentora. Gra go Mark Ruffalo, aktor cokolwiek ospały, ale i emanujący ciepłem, wręcz stworzony do tej roli. David przyjmuje funkcję mediatora między Markiem i Johnem, ale równocześnie jest dla nich milczącym wyrzutem, ideałem, którego nie mogą znieść. Ostatecznie – ofiarą ich pragnień.

„Foxcatcher”, reż. Bennett Miller. USA 2014,
w kinach od 9 stycznia 2015 
Aspiracje i upokorzenia klasy robotniczej, marzenia sportowca, perwersje i chore ambicje bogaczy, niepodzielone po równo krzywdy, tęsknoty, frustracje – wszystko to kotłuje się w tym dziwnym trójkącie, tyle że kotłuje się pod grubą taflą lodu. Elementy komiczne, których przecież jest sporo w tej historii trzech mężczyzn, ściął ostry mróz. Pewną niewydarzoność bohaterów, ich kontrastowość, nawet to, w jaki sposób chodzą, Bennett Millner traktuje z powagą i zrozumieniem. Zamiast dystansować widza od tego, co rozgrywa się na ekranie, wciąga go w powolny, melancholijny taniec męskich ciał. Dawno nie widziałem równie precyzyjnego i równie przejmującego opisu relacji między mężczyznami. Napędzanej przez wbrukowane gdzieś głęboko pod czaszką wzory zachowań, potrzebę identyfikacji, grę spojrzeń, które poszukują w oczach drugiego potwierdzenia dla siebie, tęsknotę za bliskością, lęk przed pokazaniem słabości i kryjącą się pod tym wszystkim rozbrajającą bezbronność.   

„Foxcatcher” został oparty na faktach. Z sensacyjnej historii, o której można sobie poczytać w internecie, Bennett Miller wyciągnął niebywałą ilość odcieni i niuansów. Tak jak w „Moneyball”, swoim poprzednim obrazie, Amerykanin i tym razem wchodzi w gatunek filmu o sporcie na swoich prawach. Nie idzie ślepo za nudnym schematem, nie wdzięczy się, nie podpiera się na każdym kroku mdlącą nostalgią. Korzysta z gatunku jak z trampoliny, żeby chociażby opowiedzieć o amerykańskim kapitalizmie, o pieniądzu, który zakłóca równowagę społeczną i paraliżuje jakikolwiek ruch, uniemożliwiając zmianę. Jakby tego było mało, wdziera się w to wszystko fatum – ten okrutny bóg, który i tak robi z ludźmi to, co chce, śmiejąc się z ich pragnień i ich urządzeń społecznych. Trzeba mieć naprawdę niezwykłe umiejętności – i niezwykłych aktorów do pomocy – żeby przemieszczać się między tak różnymi rejestrami i nie stracić ani razu równowagi. W „Foxcatcherze”, mimo że trwa ponad dwie godziny, nie ma żadnego zgrzytu. Ta precyzyjna maszyna narracyjna kroczy swoim własnym rytmem do finału. Jest w nim ciężar, od którego później długo trudno się uwolnić. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.