Władza widza
fot. K. Schubert

Władza widza

Piotr Morawski

„Koncert życzeń” Yany Ross stawia widza w bardzo niekomfortowej sytuacji. To znacznie ciekawszy temat w tym spektaklu niż współczesna lektura sztuki Franza Xavera Kroetza

Jeszcze 1 minuta czytania

Nie bardzo wierzę w przedpremierowe deklaracje reżyserki, sugerującej, że chce pociągnąć marksowską tezę zawartą w „Koncercie życzeń” Kroetza. Samobójstwo sytuuje się w niej na antypodach rewolucji; jest równie silną reakcją na opresję, jednak nie daje szansy na zmianę. Jednostki, które w innych okolicznościach wychodziłyby na ulice, same usuwają się ze społeczeństwa. Doprowadził do tego kapitalizm i być może dlatego rewolucja jest niemożliwa.

U Kroetza kontekst społeczny jest doskonale widoczny: panna Rasch zarabia – precyzyjnie podaje autor – sześćset piętnaście i pół marki („Koncert życzeń” został napisany w 1972 roku); mieszka w jednym pokoju w sublokatorskim mieszkaniu. I jest sama – nie tylko w sensie egzystencjalnym, lecz także społecznym; wykluczona materialnie i wspólnotowo. Tymczasem Yana Ross nie pozostawia wątpliwości, że jej bohaterce po prostu brakuje miłości. Na poziom życia raczej narzekać nie może – mieszkanie jak z wystawki w IKEI albo w Simsach, w które namiętnie gra jej panna Rasch – małe, ale funkcjonalne. Pracę ma, choć pewnie nudną, ale za to pewną. Jest nieszczęśliwa, bo jest sama; wraca z pracy do domu i nie ma się do kogo odezwać. Telewizja za to bombarduje ją szczęściem innych, programami o ślubach, a Wojciech Mann czyta w radiu listy od ludzi, którym udało się w życiu znaleźć drugą połówkę i puszcza rzewne kawałki o miłości. To wystarczy, żeby mieć dość i ze sobą skończyć. Absolutna prawda. Tyle tylko, że robi się z tego całkiem inna opowieść. Przejmująca, zwłaszcza w wykonaniu Danuty Stenki. W kluczowym momencie – gdy bohaterka kładzie się już spać i bierze do ręki jakieś kolorowe pismo – twarz Stenki zmienia się, nagle tężeje; i wszystko wiadomo. Że to moment decyzji, że ona jest już tak naprawdę po drugiej stronie. Ciary przechodzą. 

Franz Xaver Kroetz, „Koncert życzeń”, reż
Yana Ross
. TR Warszawa, premiera 15 stycznia 2015
Jednak cały kontekst społeczny i ekonomiczny wyparowuje. O żadnej rewolucji czy nawet jej braku nie ma mowy. Oto człowiek z jego egzystencjalnymi problemami. Człowiek – by tak rzec – mityczny. Człowiek, jakiego w TR Warszawa lubią chyba najbardziej – pozahistoryczny; cierpiący, ale za to cierpiący estetycznie. Siłą rzeczy więc, jeśli idzie o rozpoznanie społeczne, spektakl Yany Ross wnosi niewiele nowego. Znacznie ciekawsze niż siłowanie się z Kroetzem jest to, co Yana Ross robi z widzem. To on jest tak naprawdę głównym bohaterem jej spektaklu. Postawionym w bardzo niekomfortowej sytuacji. A więc jeszcze raz. Nie ma miejsc siedzących, a zapraszający na sale zachęcają, by znajdującą się pośrodku scenę traktować jak instalację – chodzić i oglądać ją sobie z różnych stron. Rozpoczyna się niewinnie. Efektowny chwyt zaczyna nabierać siły, gdy okazuje się, że nagle wchodzimy z buciorami w najbardziej intymny świat samotnej kobiety, zaglądamy jej do garnków, do lodówki, do szuflad czy do kosza z brudną bielizną. 

W spektaklu nie ma miejsca na żadne słowo – są rytualnie, natrętnie powtarzane gesty, prowadzone w pustym mieszkaniu mniej lub bardziej intymne obrzędy: w domowym rozciągniętym dresie bohaterka je kolację, robi pranie, wyciska pryszcze, siada wreszcie na kiblu, podciera się… Wszystko odbywa się jak w realu – z kranu leje się woda, w pralce chodzi wirówka, lodówka burczy, gotuje się woda na herbatę. No tak, bohaterka nie wchodzi pod prysznic, choć już wkłada czepek kąpielowy. A widownia w napięciu: wejdzie czy nie wejdzie – rozlegają się szepty.

fot. K. Schubert

I właśnie w takich momentach uświadamiamy sobie, co tu tak naprawdę robimy i co z nami robi reżyserka. Wprowadza nas powoli, najpierw każe nam przyglądać się zwykłej krzątaninie, banalnym czynnościom; potem coraz bardziej intymnym, aż wreszcie patrzymy na kobietę, która podejmuje decyzję o samobójstwie, kobietę na dnie beznadziei. Nie ma bardziej intymnej sytuacji. A reżyserka każe widzom na to patrzeć i to z odległości kilkudziesięciu, kilkunastu centymetrów. W ciszy nierozpraszanej słowami. Daje widzowi ogromną władzę, ale i sama ma władzę nad widzem, który wpuszczony w voyeurystyczny spektakl narusza kolejne granice prywatności, zaglądając obcej kobiecie do szafy, a wreszcie patrząc, jak łyka tabletki i zapija szampanem. Przecież to tylko teatr. To tylko spektakl. Ale też laboratoryjna sytuacja, która daje podglądaczowi poczucie bezpieczeństwa. Korzysta więc on z danej mu władzy, lecz kiedy już uświadomi sobie, co się z nim tu robi, może poczuć się nieswojo. A jeśli tak, to eksperyment się udał.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.