Wyznaliśmy istotę naszych błędów

Wyznaliśmy istotę naszych błędów

Jakub Zgierski

Przykładanie do tej książki tradycyjnych narzędzi krytycznoliterackich przypomina trochę wytykanie komuś, kto się spowiada, że jego zwierzeniom brakuje dramaturgii. Debiut Małgorzaty Halber pozostaje w cieniu jej wielkiej kulturowej misji

Jeszcze 3 minuty czytania

„Najgorszy człowiek na świecie” zaczyna się od picia i palenia — na imprezach, działkach, wyjazdach służbowych, w pracy, w szkole, w domu, w publicznej toalecie. Krystyna znieczula się, od kiedy była nastolatką, a to oznacza, że całe swoje dojrzałe życie spędziła półświadomie, nie-tutaj, dysponując zaledwie ogryzkiem tożsamości, cieniem samoświadomego ja, do pnia ociosanego i przez lata konsekwentnie skrawanego przez rodziców, znajomych i media, a właściwie przez samą Krystynę i przez ten surowy głos w jej głowie, głos miasta, który zazwyczaj mówi tylko jedno: „jesteś nikim”. 

Znacie pewnie tę historię. Do tego nie potrzeba alkoholu. Można grać, czytać, siedzieć na Fejsie, uprawiać seks lub nawet sprzątać, pracować, ciasta piec. Byle nie myśleć. Znacie też być może dalszy ciąg: nagle olśnienie, że tak już się nie da, że trzeba coś zrobić, coś odzyskać, coś odnaleźć. Wtedy usuwasz grę (choć sejwy już nie), przestajesz pić (choć likier już nie), odstawiasz słodycze i będziesz jeść już tylko jedną truflę dziennie. W tym samym momencie stawiają się jak na zawołanie: znój, smutek, panika. Wystarczy tydzień w takim towarzystwie, żeby wróciły kochane gry, ciasta, blanty i drinki ze sprajtem i ogórkiem.

— Ja już nie muszę pić. Znalazłem sobie sposób. Hobby, w sensie.
— Tak?
— Tak. Zakłady.

Małgorzata Halber, „Najgorszy człowiek
na świecie”
. Znak, 352 strony, w księgarniach
od stycznia 2015
To wszystko powtarza się cyklicznie, aż wreszcie Krystynie przychodzi do głowy: straciłam kontrolę, potrzebuję pomocy. Wtedy zaczyna się pielgrzymka wzdłuż łańcuszka terapeutów. Krystyna poznaje całą galerię postaci wypluwanych przez wydziały psychologii — 120 zł za godzinę, notesik, zegar, atmosfera wizyty u lekarza i pytanie „W czym mogę pani pomóc?”. A potem: mityngi AA, grupy motywacyjne, salki katechetyczne, lamperie, dwanaście kroków i „Nazywam się Krystyna, jestem alkoholiczką”. Trochę ją to mierzi, a trochę jej to pomaga, ale i tak ostatecznie okazuje się, że to, co najważniejsze, musi wykonać sama. Musisz, Krystyno, wyhodować bujną roślinę z wyschniętego patyka.

A to nie przyjdzie ci ani łatwo, ani szybko. „Trwało to dwadzieścia lat — pisał Osiatyński w „Rehabie ”— zanim doktor Jekyll nauczył się żyć bez obawy rozbudzenia drzemiącego w nim zawsze pana Hyde’a”. Nagle trzeba zbudować od nowa wszystko to, co czyni nas indywidualnością: przekonania, upodobania, niechęci — czyli luksusy, na które pozwalaliśmy sobie ostatnio we wczesnym liceum. Trzeba wypełnić tę pustą kiszkę. Dorosnąć. I nie być już jak chorągiewka na chwiejnym patyku, która potrafi odwrócić się o 180 stopni, gdy ktoś fajny dmuchnie, chuchnie, krzywo spojrzy. Tak, możliwe, że znacie już tę historię. „To rozumie każdy, kto jest moim bratem i siostrą w nałogu. My siebie rozpoznajemy, wiemy” — pisze Halber.

Dojrzewanie milenialsa

To w ogóle ciekawa sprawa z tym „my” i z tym „kto mówi” u Halber. Krystyna potrafi na przestrzeni kilku zdań wykorzystać wszystkie formy osobowe języka polskiego — zmienić „ja” na „ona” na „ty”. „Wydawało mi się” przechodzi w: „dla dziewczyny z prenumeratą «Przekroju»”, a potem w: „rozkładasz ręce i się poddajesz”. A przecież ciągle mowa o jednej i tej samej Krystynie. Ta migotliwość tożsamości doskonale współbrzmi z kluczowym problemem książki — pustym i płynnym „ja”. Z kolei to często pojawiające się „my” i „wy” wskazuje na cichą, lecz jawną obecność społeczności. To do niej skierowana jest przemowa Krystyny. Jakby autorka wyczekiwała komentarzy. Dialogu. A gdy go brak, zdarza jej się dopowiadać kwestie w imieniu czytelnika.

Oczywiście to wszystko kłamstwo, ta liczba mnoga. Nie ma czegoś takiego jak „my” i każdy, kto mówi „my”, tak naprawdę mówi o sobie.

Ta wyobrażona, nieistniejąca społeczność to bynajmniej nie wspólnota AA, lecz raczej subskrybenci Bohatera, a może nawet całe tak zwane pokolenie milenialsów. Bo w przypadku tej akurat autorki forma „my/wy” ma dodatkowy wymiar — Małgorzata Halber towarzyszy nam, trzydziestoparolatkom, tak zwanemu pokoleniu Y, od dzieciństwa. Dorastaliśmy razem z nią, a ona razem z nami. Od 5-10-15, przez Vivę, po dziś. Koleżanka, reprezentantka, gospodyni klasy, starsza siostra, trendsetterka, a teraz, wręcz, medium.

Nic dziwnego więc, że to właśnie jej — choć nie mówi nic nowego — jako pierwszej udało się dotknąć tej niezwykle wrażliwej struny. A raczej: kłębu nerwowego. Udało jej się nawet zwizualizować go w postaci szarego, przewrażliwionego bloba, któremu na imię — pięknie — Bohater i który na Fejsbuku wypowiada sentencje takie jak ta:

Sukces Bohatera tkwi w prostocie i bezpośredniości. W jego antyintelektualizmie. I w tym, że był pierwszy. Że pierwszy tak odważnie, jasno i bezpośrednio powiedział głośno to, co każdy czasem myśli: „boję się”, „jestem słaby”, „jestem sama”. Reakcja była potężna: wokół Bohatera wyrosła 30-tysięczna społeczność, która chętnie utożsamia się z tym szarym kłębkiem nerwów. Kto nie wytrzymuje ciśnienia, porównań, hejtu, tempa, ambicji, braku lajków i głasków — znajduje w Bohaterze pocieszenie.

Małgorzata Halber jest więc na misji pokojowej. Pokoleniowej. Terapeutycznej. Cywilizacyjnej. Chce wprowadzić nowe prawo — do bycia słabym i smutnym. „Człowiek” jest kolejnym narzędziem tej pięknej i słusznej krucjaty i — jak każde zinstrumentalizowane dzieło — pozostaje, niestety, w jej cieniu.

Dziennik choroby

Skoncentrować się na tym, co ja czuję, i to powiedzieć bez żadnych rusztowań i fliserunków.

Przyznam, że z niechęcią będę rozrzedzał ten cień. Przykładanie do tej książki tradycyjnych narzędzi krytycznoliterackich przypomina mi trochę wytykanie komuś, kto się spowiada, że niezbyt dobrze wydobywa swój żal albo że jego zwierzeniom brakuje dramaturgii. Ale szacunek wobec autorki i czytelników zobowiązuje, żeby powiedzieć coś więcej niż: „to godne szacunku” lub „to wymagało odwagi”. Przejdę więc, bez obsłonek, do konkretów.

Zacznę od tego, co w „Najgorszym człowieku na świecie” najgorsze, czyli od zabałaganionej konstrukcji. To jest nie tyle powieść, co niskoprzetworzony strumień wspomnień, który cierpi na „syndrom prawdomówności”. Halber chce opowiedzieć „jak było”, ale myli prawdę z faktami, a realizm ze szczegółowym zapisem. Nie tyle pisze powieść, co spisuje relację. Efekt jest możliwy do przewidzenia: rejestrujesz życie, więc jest jak w życiu — monotonnie i chaotycznie. Kolejny mityng, kolejna terapia, kolejne picie, kolejna rozmowa, kolejny spacer. Dość szybko zacząłem gubić się w chronologii tych mikrozdarzeń i w paradzie jednowymiarowych, przerysowanych mikropostaci: terapeutek-harcereczek, terapeutów-w-dżinsie, alkoholiczek na szpilkach i alkoholików „ze schabem na twarzy”. Zamiast choćby jednej pełnoprawnej postaci drugoplanowej dostajemy anonimowy plankton. Zamiast kilku znaczących zdarzeń — wyciąg z kalendarza. Szkoda, że ta książka nie trafiła na mniej wyrozumiałego redaktora, który ciąłby surowo i kondensował brutalnie. Może wtedy byłby to nie dziennik choroby, lecz powieść — o połowę krótsza i o połowę lepsza. 

„Człowiek” robi dużo lepsze wrażenie w skali pojedynczego rozdziału. Halber to sprawna stylistka. Potrafi w dwóch szybkich ciosach oddać atmosferę spotkania, narysować pomieszczenie lub przyszpilić trudny do uchwycenia stan emocjonalny. Narracja płynie w takim właśnie rytmie — mocnych strzałów, zdań-akapitów, uderzenie za uderzeniem, puenta za puentą. Ma ta książka kopirajterską podszewkę, pobrzmiewa w niej telewizyjna nawijka, rozlewa się jak chce, czasem zawiruje, czasem poniesie, a czasem wpadnie na mieliznę. A więc znów: pisanie społecznościowe, dążące do dialogiczności, anegdoty, klarowności i szybkiej nagrody. To może obniża jej „literackość”, ale na pewno sprzyja bliskiej relacji z czytelnikiem — ja, zwykła dziewczyna, piszę jak zwykła dziewczyna, a ty, zwykła dziewczyna, czytasz jak zwykła dziewczyna. Warto docenić tę skromność i względną prostotę, bo dzięki niej Halber skutecznie unika typowej dla debiutantów gęstwiny myślowej i stylistycznej. Nie ma tu kawaleryjskich szarż, patosu i nadymania balonów. Ta książka rzadko brzmi nieszczerze.

Ma więc „Człowiek” kilka zalet. Dzieje się „tu”, a nie w papierowej dekoracji. Przedstawia państwowy system terapii uzależnień w sposób zmysłowy i realistyczny, a przez to wzorowo odpychający. Proces wychodzenia z nałogu opisuje jednocześnie całościowo i detalicznie, a do tego — chyba po raz pierwszy w polskiej literaturze — z perspektywy kobiety. Ciekawie operuje też wątkiem klasowym (obsesyjny motyw: co ja tu robię, na tych nizinach, z moimi zielonymi baletkami, niszowymi zainteresowaniami i karierą w telewizji). Wszystko to rzeczy ważne, ale jednak nie decydujące.

Ostatecznie na tych 352 stronach znalazłem tylko kilka fragmentów, które chciałbym zapamiętać. Wynika to może stąd, że Krystyna nie tyle drąży w głąb siebie, co raczej dryfuje wszerz rzeczywistości. Odbywa podróż przez różne stany emocjonalne i doznaje osobistych iluminacji, które jednak, wzięte na chłodno i dokładnie zważone, nie mają ciężaru większego niż poradnikowy i składają się na literaturę, która — na tle reszty polskich debiutów — nie jest ani szczególnie dobra, ani szczególnie zła. Ale też nie o literaturę tu chodzi. Lub: nie przede wszystkim o nią. Jak mówi sama Krystyna: „Ja się domyślam, że jesteście już znudzeni tematem, ale sorry, chuj, ja mam tu misję i są ważne rzeczy do dowiedzenia się”.

Głos ze studni

Około sto lat temu Rosa Mayreder, słynna austriacka feministka, wzięła do ręki swój dziennik i napisała: „Czuję się dziwnie oddzielona, kiedy przebywam wśród ludzi. Wszyscy wokół wymieniają poglądy, rozpalają się w dyskusjach za i przeciw, ale nikt nie mówi o swoim wnętrzu; ze stosunków międzyludzkich wykluczone zostało to, co najistotniejsze”. Czy ten głos ze studni nie brzmi wam dziwnie znajomo? Tak, antymodernistyczny, ekspresjonistyczny, antyintelektualny manifest Małgorzaty Halber nie wziął się znikąd. Jest zakorzeniony nie tylko we współczesnej krytyce kultury, a w szczególności — literaturze feministycznej — lecz także w romantyzmie i idealizmie, źródłach potężnych, starych jak świat i wiecznie żywych.

„Najgorszego człowieka na świecie”, nawet jeśli świeci tylko światłem odbitym, doceniam za to, że — razem z Bohaterem oraz serią wywiadów i artykułów — stanowi mocny wyraz tęsknoty za inną kulturą. Może też za inną literaturą? Ta myśl jest mi bliska, bo akurat od książek oczekuję czegoś dużo więcej niż tylko wrażeń estetycznych, krytyki społecznej i ciekawej gry formalnej. „Człowiek” tego „czegoś więcej” nie dostarcza, ale — mi przynajmniej — daje nadzieję. Bo skoro mamy już naszą Rosę Mayreder, to może znajdzie się też jakiś Rilke?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.