Jeszcze 3 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

STAN WODY:
Zakopane

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

I

Pewien młody socjolog, postać niestety fikcyjna, zaproponował niedawno rozróżnienie dwóch typów tożsamości kulturowej, jakie dominują w Polsce. Otóż, wywodzi ów zdolny humanista, są miejscowości czy całe regiony w naszym kraju, których modus kulturowy opiera się na figurze niedostatku – wykorzenienia, zerwania ciągłości kulturowej, zatracenia i niedoboru żywej tkanki kultury, która wspierałaby lub – co bardziej istotne – korygowała raptownie postępujące procesy cywilizacyjnej zmiany i ich skutki uboczne. Ale są również miejsca, których tożsamość kształtuje nadmiar. To miejsca, które generują ponadprzeciętną ilość bodźców kulturowych, które oferują może nawet nazbyt wiele w tym temacie. W efekcie może to skutkować zahamowaniem procesów modernizacji – siła kultury lokalnej okazuje się silniejsza od wszelkich innych procesów społecznych. Tam właśnie dzieją się najciekawsze rzeczy, kultura staje się substytutem samej siebie i zaspokaja oprócz wyższych również wszystkie inne potrzeby ludzkie – głodnych nakarmi (od 3 pln za 100 gram), spragnionych napoi (oj napoi!), biednych odzieje, głupich odchami, mądrych ogłupi. Takim miejscem jest Zakopane.

Przekonującą, choć niewyczerpującą tematu metaforą tej sytuacji jest kuchnia zakopiańska. Kult nadmiaru jest fundamentem tutejszych nawyków żywieniowych i można odnieść słuszne wrażenie, że znaczna część odwiedzających Zakopane spędza większość czasu na konsumpcji. Nie chodzi tu bynajmniej o samą tylko skłonność do zbyt dużych porcji, z tym jak wiadomo zawsze bywa różnie i ostatecznie rozmiar posiłku to rzecz subiektywna. Tu wchodzi do gry cały wachlarz bardziej wyrafinowanych technik przesytu. Mamy więc regionalne specjały – oscypki, kwaśnica, moskole, pstrągi, jagnięcina – w zasadzie trudno wyjść obronną ręką, portfelem, żołądkiem przed tyralierą dań sformatowanych jako unikalne osiągnięcia tutejszej kultury (nawet jeśli chodzi po prostu o kiełbasę czy placki ziemniaczane). Co gorsza – dla portfela, żołądka, ale i innych zmysłów – jedzeniu towarzyszy muzyka. Muzyka zaś obowiązkowo – jak pstrągi – na żywo! (Tu krótka dygresja ichtiologiczno-wędkarska – zaintersowanym chętnie przekażę adres karczmy malowniczo ulokowanej bezpośrednio nad ciekiem wodnym, w którym hodowane są pstrągi i jesiotry, a obsługa oferuje gościom wędki i siatki do samodzielnego chwytania posiłku). Trudno w tak skrótowym wywodzie pokusić się o analizę wpływu muzyki góralskiej na procesy trawienne i perystaltykę jelit. Z prostej obserwacji wynika natomiast, że występy kapel regionalnych w zakopiańskich karczmach wpływają znakomicie na wydłużenie średniego czasu pobytu konsumentów w tutejszych zakładach gastronomicznych. W tym miejscu chciałoby się przejść płynnie nomen omen do napojów. Tym co łączy je w najbardziej oczywisty sposób z lokalnym jedzeniem jest cukier. Oczywiście niekoniecznie w swej najbardziej ordynarnej formie rafinowanego kryształu w owianych legendą późnego PRL-u kilogramowych pakunkach (pochopnie zapomniane słowo: reglamentacja), ale pod bardziej wyspekulowanymi na modłę regionalną postaciami, choćby miód – z fantazją dodawany do każdego niemal rodzaju alkoholu, który to z kolei alkohol dolewany jest do każdego nominalnie bezalkoholowego napoju. Cukier w piciu, cukier w jedzeniu – oto wielki magnes zimowej stolicy Polski, nie trzeba monet na próżno rzucać przez lewe ramię, żeby tu powrócić – wystarczy napić się mioduli.

Ekstatyczne doświadczenie żarcia skutecznie stępia czujność i nawet straszne opowieści jak ta o Kornelu Makuszyńskim, który pół wieku temu padł ofiarą zakopiańskiej gastronomii zatruty jadem kiełbasianym, nie są w stanie odciągnąć od zakopiańskiego stołu. Bo też stół ten nie jest po prostu stołem. To raczej rzeźba stołu: masywna, ciesielska robota z dodatkiem zwiewnej snycerki w postaci wykręconych dłutkiem rozet i lelui. Ten tradycyjny arsenał form i motywów dekoracyjnych, który znają już na pamięć również podwykonawcy w Chinach, znajduje twórcze rozwinięcie w pracach awangardowych przedstawicieli współczesnego stylu zakopiańskiego. Najpełniejszą realizacją nowego, stać-nas-na-wszystko oblicza lokalnej kultury architektonicznej jest twórczość Sebastiana Pitonia. To, co on sam nazywa architekturą organiczną, miłośnikowi współczesnej kultury skojarzy się szybciej ze scenografią ekranizacji nieznanej części „Władcy pierścieni”, której akcja dziwnym trafem dzieje się w Polsce, na Podhalu. To architektura, której istotnym elementem – oprócz drewnianych bali, kamiennych ciosów i barwionego, lustrzanego szkła – jest pokrywający pofalowane, gontowe dachy śnieg. Dużo śniegu, jak w bajce.

II

Kultura w wersji totalnej obejmuje wszelkie przejawy życia, jak i śmierci, niestety. Skłonność do ceremonialnego naddatku objawia się więc również w obyczajach funeralnych. Swego czasu zasłynęło Zakopane z niefortunnego powtórnego pochówku sławnego artysty i ekscentryka Stanisława Ignacego Witkiewicza. Otóż dziwnymi kolejami losu (losu, bo tak wciąż szybciej niż PKP), raczej sterowanymi niż całkowicie przypadkowymi, byłem niedawno świadkiem podobnej ceremonii. 

W zasłużonym i zdecydowanie niedoszacowanym (może szczęśliwie) przez element turystyczny Muzeum Tatrzańskim odbyła się międzynarodowa konferencja inspirowana i dedykowana postaci Władysława Hasiora – wybitnego artysty i celebryty sztuki polskiej II połowy XX stulecia. Przez dwa dni antropolodzy, literaturo- i kulturoznawcy, badacze i krytycy sztuki zastanawiali się nad jego zjawiskową spuścizną, która dość szczelnie wypełnia obszerny budynek dawnej zakopiańskiej leżakowni przy ulicy... dam dam... Jagiellońskiej. Problem z Hasiorem ma charakter dwojaki – estetyczny i polityczny. Estetyczny, bo jego obsesyjna maniera twórcza czerpiąca pełnymi garściami z zakopiańskiej kultury nadmiaru słabo wpisuje się we współczesne kody estetyczne sztuki. À propos garści i zakopiańskiego genius loci – Jan Gondowicz przywołał ze swej rozległej pamięci piękne wspomnienie spotkania z Władysławem Hasiorem na podzakopiańskim wysypisku śmieci, bodaj w połowie lat 80., gdzie artysta bywał regularnie, by czerpać (do worka) materiały do swych asamblaży. Problem polityczny z Hasiorem dotyczy tego właśnie czasu, ale i wcześniejszych dekad PRL-u, kiedy artysta nie tylko stawiał pomniki, ale i udanie grał rolę herosa socjalistycznej kultury artystycznej. I tak, w miłe grudniowe popołudnie kulturalne towarzystwo zebrane w jego dawnej pracowni nieco bezradnie deliberowało – jakby w nadziei, że na koniec spotkania ciało mistrza wraz z całą jego sztuką zostanie złożone na powrót do grobu.

Jest coś szczególnie reakcyjnego (złego) w tym zapale do powtórnych pochówków celebrytów kultury. Chęć zakopania raz jeszcze tego co należałoby właśnie odkopać, zrozumieć. Szczęśliwie, artyści posiedli szczególną zdolność uników zza grobu. Zamiast Witkacego pochowano w Zakopanem bliżej nieznaną kobietę, a i Hasior przejawia niepokojącą niektórych żywotność. Jest to dla zakopiańskiej kultury wciąż ważna figura łącząca pradawne legendy o skamieniałych śpiących rycerzach ze współczesnością. Hasior to modernistyczny demon, postrach i swego rodzaju uwłaszczony zakopiański sarmata-kolaborant. We wspomnieniach obecny raczej jako złakniony alkoholu dziad-demiurg, witający gości na progu swej pracowni z szablą w ręku. Ale jeżeli jest w tej postaci rys prawdziwie tragiczny, to nie związany z polityką, ani nawet z alkoholem, lecz wpisany w jego sztukę. Niegdyś czytano ją poprzez doświadczenie wojny, ale dziś, jeśli rozłożyć ją – dosłownie – na części pierwsze, przyjrzeć się materii, z jakiej została utkana, odpustowym ozdobom, kulawym krucyfiksom przemieszanym z bogatym wyborem asortymentu sklepów spółdzielczych 1001 drobiazgów, łatwo dostrzec, że to w istocie ważny i oryginalny, wizualny traktat na temat drastycznej powojennej socmodernizacji. Rzecz o społeczeństwie, które zaznało nagłej zmiany społecznej i cywilizacyjnej, do której tak naprawdę nie było wcale gotowe.

Jak sobie z tym radzić? W Zakopanem stawiamy na żywioł kultury. Zdecydowanie z naciskiem na żywioł i w tym spełnia się również wyjątkowość postaci Hasiora, który ognia używał chętnie i często jako narzędzia i materii swojej sztuki. Ten ogień wciąż płonie rzecz jasna – w dziesiątkach lokalnych karczm, z kamiennymi paleniskami i kominkami. Wstawiono nawet kamienną studnię z grillem do modernistycznego wnętrza restauracji na Gabułówce, bodaj jedynego zachowanego w Polsce tego typu wnętrza z lat 30. Kult ognia jest ważny dla kultury nadmiaru, bo pozwala ostatecznie i szybko strawić to, czego normalnie strawić się nie da. Pomnik ognia stoi w Zakopanem zaraz przy dworcu, w tutejszym lasku katyńskim, czyli parku imienia Lecha Kaczyńskiego. Co prawda chodzi o postać historyczną – Józefa Karasia ps. „Ogień”, legendę powojennego zbrojnego podziemia – jednak wszystko to składa się w całość: góry, żywioł, ogień, góralska watra, grill, nawet jeśli zahaczamy o tematy wymykające się lekkiej, felietonowej frazie. Nieustające zakopiańskie wulkanalia. (Dla niedowiarków: popularna zakopiańska restauracja „Watra” spłonęła prawdziwym ogniem kilka miesięcy temu, ale tak jak wszystko tutaj, już powstała na nowo jak feniks, jak harnaś, jak Hasior z popiołów). 

III

W Zakopanem ludzie chodzą poprzebierani, to fakt. Ale przecież chodzi tu o świadomą grę kostiumem! Bo przebrani są nie tylko górale i nie tylko dramatycznie poszukujący zarobku niedoszli maturzyści w roli Kubusiów Puchatków, ale też przyjezdni – narciarze, turyści pieszy, wczasowicze – oraz przedstawiciele różnych ważnych w regionie zawodów: sportowcy, taternicy, ratownicy, strażnicy Tatrzańskiego Parku Narodowego. I Hasior też już chodził w swetrze, kiedy Kantorowi się nie śniło nawet, że można publicznie ściągnąć marynarkę. 

Znajoma antropolożka, postać jak najbardziej prawdziwa, omawiając mechanizmy miejskich fantazji folklorystycznych, zwróciła też uwagę na zjawisko, które być może różni to, co dzieje się w Zakopanem, od innych, typowych przykładów kolonizacji kulturowej i ekonomicznej. Odpowiedź na pytanie, kto kogo kolonizuje na Podhalu, nie jest bowiem taka oczywista. Od podnóża Tatr aż po piaszczyste plaże Bałtyku sunie fala zakopiańskiej kultury biesiadnej wyrzucająca przed siebie niczym bryłki bursztynu wędzone redykołki (mylnie zwane na nizinach oscypkami). W myśl prostej, ewolucyjnej zasady, że mocniejszy wygrywa, uwodząca wielością atrakcji kultura nadmiaru rozsiewa się po jałowych polach Kielecczyzny, Mazowsza, Kujaw i wykwita tam drewnianymi karczmami ze swojskim jadłem. Widocznie potrzebujemy tych wzmożonych bodźców, trochę mięsa, trochę ognia i trochę przebieranek. Strój góralski nie jest już od dawna przejawem folkloru, ale elementem subwersywnej gry w miejskość i swojskość. Zakopane pełne jest zresztą postaci o transkulturowym, scenicznym potencjale. Wśród nich zaś mistrzem jest Ricardo – szarmancki wodzirej z „Europejskiej”, syn właściciela pierwszego w mieście zakładu blacharskiego. Estradowe fusion w jego wykonaniu z elementami piosenki włoskiej i disco polo w scenerii społemowskiej kawiarni A.D. 1979 całkowicie odrealnia perspektywę Krupówek i przekonuje ostatecznie, że wszyscy tu jesteśmy na równi uczestnikami kulturowego kataklizmu.

Osoby głębiej zainteresowane kostiumologią i niuansami współczesnego stroju regionalnego z pewnością zwróciły uwagę na epokowe zdjęcie opublikowane w jednym z grudniowych wydań „Tygodnika Podhalańskiego”. Przedstawia ono nowo wybranych członków Rady Miasta Zakopane. Ujęcie grupowe –18 osób, siedzą w trzech rzędach w zsuniętych szkolnych ławkach. Szara, garniturowa masa polityczno-urzędnicza jak wszędzie indziej w Polsce. Jedna kobieta (w pierwszym rzędzie, w czerwonym szalu owiniętym wokół szyi) i jeden młody mężczyzna w uroczystym stroju góralskim (w drugim rzędzie, dziwnie zamyślony, trochę nienaturalnie podpierający dłonią brodę). To tu zakopiańska kultura sięga przysłowiowego szklanego sufitu. Wielka idea transregionalnego karnawału i podhalańskiego kampu rozbija się o burtę ogólnopolskiej przeciętności. Jeśli tli się tu jakikolwiek płomyczek nadziei, to w szczególnym poczuciu indywidualności i wyjątkowości miejscowych samorządowców. Bogaci nadmiarem potrafią wyrazić jedną i tę samą myśl na tak wiele sposobów zaklętych w nazwach swoich komitetów wyborczych:

KWW Tatrzański Klub Niezależnych
KWW Nowe Zakopane
KWW Solidarne Zakopane
KWW Jedność Tatrzańska
KWW Jedno Zakopane
KWW Tatrzańskie Przymierze
KWW Twoje Zakopane 

Mister D., potrafisz to zaśpiewać?