Tłumaczenie jako podglądanie
fot. Wojciech Rudzki

Tłumaczenie jako podglądanie

Rozmowa z Katarzyną Tubylewicz

Tłumacz nie powinien zbyt szybko rozumieć. Zawsze warto często i dużo sprawdzać – najłatwiej popełnia się błędy, tłumacząc to, co wydaje się oczywiste. Przydaje się odrobina niepewności

Jeszcze 5 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Czy w Szwecji na półki w Ikei – te w samym sklepie, które są częścią ekspozycji – trafia dobra literatura?
KATARZYNA TUBYLEWICZ
: Sklepy Ikea to najbardziej unikane przeze mnie miejsca w całej Szwecji. Mało jest takich koszmarów, jak rodzinna wyprawa do gigantycznego sklepu, w którym zawsze szaleje dziki tłum, unosi się zapach parówek i köttbullar, słynnych szwedzkich minikotlecików. Więc nie potrafię powiedzieć, jakie książki trafiają na półki w charakterze eksponatów. Wiem za to, jakie książki Ikea sprzedaje. Nie ma ich dużo – kilka tytułów dla dzieci i książki o historii Ikei – ale to jakoś symptomatyczne. W Szwecji zakłada się, że nie ma prawdziwego domu bez mebla z Ikei i bez książek.

Niedawno Justyna Czechowska, także tłumaczka, mówiła mi, że czytelnictwo w Szwecji jest wysokie, ale sprzedaż książek nie tak znów duża i że jest stosunkowo mało księgarń.
Czytelnictwo w Szwecji utrzymuje się na bardzo przyzwoitym poziomie, przeciętny Szwed czyta dwadzieścia minut dziennie. Coraz częściej mówi się jednak o tym, że spada czytelnictwo wśród młodzieży. Szwedzka branża wydawnicza przeżywała złoty okres w latach 2007–2010, kiedy sprzedaż książek wzrosła o przeszło 12 procent. Od 2102 roku sprzedaż zaczęła spadać, ale mam wrażenie, że Szwedzi kupują więcej książek niż Polacy także dlatego, że mogą je kupować naprawdę tanio w wydaniach pocket. Rzeczywiście księgarń nie ma tu imponująco dużo, za to dobrze ma się sprzedaż książek w internecie.

Katarzyna Tubylewicz

Pisarka, publicystka i tłumaczka z języka szwedzkiego. Mieszka w Szwecji. W latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Autorka powieści „Własne miejsca” i „Rówieśniczki”. Felietonistka „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Opinii Krytyki Politycznej”. Prowadzi zajęcia na temat kultury polskiej na Uniwersytecie Sztokholmskim i na Folkuniversitetet w Sztokholmie. Była szefową programową pierwszej skandynawskiej edycji festiwalu Odnalezione w tłumaczeniu – Gdańskie Spotkania Tłumaczy Literatury. Nauczycielka jogi. Strona internetowa: www.katarzynatubylewicz.pl

Mówiła też, że spora część Szwedów korzysta z bibliotek.
Szwecja ma rewelacyjny system bibliotek. Są też ważnymi nabywcami książek. Istnieje na przykład forma państwowego wsparcia finansowego dla mniejszych wydawnictw i bardziej ambitnych tytułów, polegająca na kupowaniu części nakładów właśnie dla bibliotek. Z rozmów ze szwedzkimi bibliotekarzami, które ostatnio prowadziłam, bo pracuję nad książką o promocji czytelnictwa w Szwecji, wynika, że najczęściej wypożyczane są książki dla dzieci. Zwłaszcza w ostatnich latach, odkąd zaczęło się sporo mówić i pisać o przeciwdziałaniu spadkowi czytelnictwa wśród młodzieży.

To część rządowego programu?
Rządowy program jest bardzo rozbudowany i zaplanowany na wiele lat do przodu. Zanim powstał, przez pół roku była prowadzona szczegółowa analiza stanu czytelnictwa w Szwecji, projekt o nazwie „Litteraturutredningen”, którego rezultatem był liczący 627 stron dokument „Kultura czytania”. Został opracowany nie przez urzędników, ale przez krytyków literackich i bibliotekarzy i znajduje się w nim cała masa sugestii i zaleceń dla rządu oraz rządowych instytucji dotyczących tego, jak przeciwdziałać kryzysowi czytelnictwa wśród młodzieży. Niektóre pomysły są genialne w swojej prostocie. Na przykład w działania na rzecz czytelnictwa wciągane są kluby sportowe, bo jeśli imponujący chłopakom trener piłki nożnej będzie zachęcał ich do czytania i sam czytał, to ma większe szanse, żeby do nich dotrzeć niż szkolna pani bibliotekarka. Co nie zmienia zresztą faktu, że w programie rządowym jest też plan znaczącego wzmocnienia bibliotek szkolnych.

Dałoby się go przetransponować na polski grunt?
Wiele z tych pomysłów by się dało, ale mam wrażenie, że kluczowe jest tu bardzo poważne i kompleksowe podejście do kwestii promocji czytelnictwa. W Szwecji naprawdę uważa się, że poziom czytelnictwa i jakość demokracji są ze sobą ściśle powiązane. W ogóle nie widzę tego sposobu myślenia wśród polskich polityków, którzy o znaczeniu czytelnictwa mówią z rzadka i bez szczególnego zaangażowania. Przecież w Polsce do dziś nie wprowadzono zalecanych przez UE opłat bibliotecznych, które mają kluczowe znaczenie dla sytuacji pisarzy i tłumaczy, i o tym nawet się nie dyskutuje.

Opłat? Żeby płacić za wypożyczaną książkę?
Tak, ale tych opłat nie uiszcza człowiek przychodzący do biblioteki! To państwo wpłaca pieniądze do specjalnego funduszu. W Danii opłata została wprowadzona już w 1946 roku! W Szwecji w 1954. Obecnie za wypożyczenie książki szwedzkiego autora do funduszu trafia 141 öre, a za wypożyczenie przekładu 70 öre dla tłumacza. Przykładowo w 2008 roku szwedzki Fundusz Pisarzy uzyskał w ten sposób przeszło 40 milionów koron, a w roku 2014… 139 milionów koron! Część z tych pieniędzy trafia potem bezpośrednio do autorów, a z część przeznaczana jest na stypendia – od półrocznych, do wieloletnich, a nawet dożywotnich. To jest świetny system, w Wielkiej Brytanii zwany „Public Lending Right”. Uważam, że fakt, iż nie został wprowadzony dotąd w Polsce, świadczy nie tylko fatalnie o kolejnych rządach i ministrach kultury, ale wskazuje też na jakąś ogromną pasywność i bezwolność środowiska pisarzy i tłumaczy, którzy nie potrafią się zebrać do kupy i zawalczyć o swoje.

Skąd taka popularność literatury szwedzkiej – czy ogólniej – skandynawskiej?
Szwedzka literatura jest od wielu lat znana i rozpoznawalna na całym świecie. Po szwedzku mówi zaledwie dziewięć milionów ludzi, a jest to na światowym rynku literackim dziesiąty najczęściej tłumaczony język. „Pippi Pończoszanka” Astrid Lindgren została przetłumaczona na 69 języków i na książkach tej autorki wychowują się kolejne pokolenia dzieci na wszystkich kontynentach. O wielkim boomie na literaturę szwedzką zaczęło się oczywiście mówić po niesłychanym, międzynarodowym sukcesie trylogii Stiega Larssona, ale to wcale nie był początek zainteresowania świata tą literaturą.

A w Polsce?
Z perspektywy polskiej szwedzka literatura ma wszystko to, czego często dziś brakuje literaturze polskiej, a więc umiejętność snucia pasjonujących i dobrze skonstruowanych historii, innowacyjność nie na poziomie językowym, ale na poziomie poruszanej tematyki i portretów psychologicznych bohaterów oraz bohaterek, a także zdolność wychwytywania i opisywania społecznych problemów, które mają często bardzo uniwersalny wymiar. Nie koniec na tym.

Coś czuję, że to zaboli…
W Szwecji, podobnie jak w krajach anglosaskich, redaktorzy literaccy mają autorytet i prestiż. Oznacza to, że wydawnictwa poświęcają więcej pracy nad ostatecznym kształtem powieści i mają na nią większy wpływ niż większość polskich wydawców, a to podnosi jakość wielu tytułów. Szwedzi są poza tym absolutnymi mistrzami promocji i sprzedaży swoich towarów i wytworów, w tym także literatury. To jest naprawdę fenomen, bo ten mały kraj nie tylko wypromował takie marki jak Ikea, Volvo, H&M czy Ericsson, ale też stworzył i sprzedał w świat Skype’a czy Spotify, ma jedną z najbardziej rozpoznawalnych scen muzycznych od ABBY, przez Roxette i Robyn, na Swedish House Mafia, Avicii i The Knife skończywszy. Nie wspomnę już o tym, jak umiejętnie Szwecja sprzedaje od lat w świat swój własny, mocno wyidealizowany wizerunek najbardziej tolerancyjnego i egalitarnego kraju świata.

Nad sprzedażą zagranicznych praw do szwedzkiej literatury pracuje armia niezwykle sprawnych i ustosunkowanych agentów literackich. Niedawno robiłam wywiad z Leną Stjernström – szefową Grand Agency, która ma na swoim koncie sprzedaż niektórych tytułów do 20–30 krajów. Dawno nie spotkałam tak profesjonalnej, skutecznej i konkretnej osoby, z tak ogromną wiarą w siłę literatury. Nie dziwię się jej sukcesom. Od jakiegoś czasu wyraźnie widać, że eksportowe triumfy szwedzkiej literatury goni Norwegia i co ciekawe, Norwegom udaje się sprzedawać masowo w świat nie tylko kryminały, ale także Knausgårda. Szwecję i Norwegię łączy sporo, między innymi to, że w obu tych krajach naprawdę dużo się czyta. Na pewno łatwiej jest zainteresować świat swoją literaturą, jeśli jest ona masowo czytana w kraju.

Wracając na nasze podwórko: najpierw była twoja powieść, „Własne miejsca” w 2005 roku, potem wzięłaś się za przekład. Tak przynajmniej wynika z katalogu Biblioteki Narodowej. Co cię pchnęło ku przekładowi?
Myślę, że moja pierwsza powieść i pierwsze przekłady miały to samo źródło – oswajanie nowej rzeczywistości, kultury i języka. W 2000 roku przeprowadziłam się do Szwecji i początkowo ta przeprowadzka wydawała mi się czymś bardziej zbliżonym do emigracji, niż się to później okazało, bo stopniowo stałam się człowiekiem żyjącym i działającym zawodowo w dwóch krajach, typem transnarodowym. Kiedy zamieszkałam w Sztokholmie, nie znałam słowa po szwedzku i choć oczywiście wszędzie mogłam się porozumieć po angielsku, doświadczenie obcości językowej było i tak przemożne. Zaczęłam się więc uczyć, skończyłam drugie studia, napisałam książkę o emigracji i życiu w dwóch kulturach, która nie była wprawdzie autobiograficzna, ale w której nazwałam i doprowadziłam do skrajności różne wyjazdowe lęki. W pewnym momencie pojawiła się przede mną bardzo wyjątkowa możliwość wzięcia udziału w rocznym seminarium dla tłumaczy literatury pięknej prowadzonym w Södertörns Högskola przez Zbigniewa Kruszyńskiego. Niewielu ludzi wie, że ten świetny pisarz jest też doskonałym tłumaczem, bo przekłada pod pseudonimem. Jeszcze mniejsza jest grupa tych, którzy mieli możliwość pracować ze Zbyszkiem jako nauczycielem. Skończyłam dwa wydziały, ale za swoje najważniejsze studia uważam seminarium Kruszyńskiego. Przetłumaczyłam na nim piękną powieść szwedzkiego mistrza realizmu magicznego Görana Tunströma „Skimmer” („Blask”). Prawa do mojego przekładu kupiło potem jedno polskie wydawnictwo, które niestety przestało istnieć, zanim wydało książkę, więc jako tłumaczka zadebiutowałam przekładem „Domu Augusty” Majgull Axelsson w wydawnictwie W.A.B.

Dobrze liczę, że nauczenie się języka na tyle, by z niego tłumaczyć, zajęło ci pięć lat?
Wychodzi na to, że tak, bo „Dom Augusty” wyszedł w Polsce w 2006 roku.

Szwedzki jest taki łatwy, czy się zawzięłaś?
Szwedzki nie jest łatwy, chociaż gramatyka ma sporo wspólnego z angielską, co stanowi ułatwienie, ale oczywiście dużo pracowałam, żeby się go nauczyć. Skoro jednak o tym rozmawiamy, to warto powiedzieć, że nie do końca jest tak, że aby być dobrym tłumaczem, trzeba rewelacyjnie mówić w języku, z którego się tłumaczy. Są przecież osoby znające doskonale jakiś język, utalentowane fonetycznie, więc pięknie w tym języku mówiące i tak dalej, które zupełnie nie radzą sobie z tłumaczeniem tekstu pisanego. W tłumaczeniu literatury najważniejsza jest dobra intuicja językowa, którą się po prostu ma lub nie, wnikliwość, uważne czytanie oraz – i to jest naprawdę kluczowe – dobre pióro i wyczucie stylistyczne w języku, na który się przekłada. Tłumacz jest w końcu, jak to często powtarza Jerzy Jarniewicz, drugim autorem tekstu. Poza tym tłumacz nie powinien być zanadto wszystkiego pewny w przekładanym tekście, nie powinien rozumieć go za szybko, zbyt łatwo, bo szybko może znaczyć powierzchownie lub niedokładnie. Zawsze warto często i dużo sprawdzać – najłatwiej popełnia się błędy, tłumacząc to, co wydaje się oczywiste i proste. Odrobina niepewności w relacji do języka przekładu wcale nie jest taka zła. Kiedy zaczynałam tłumaczyć, musiałam częściej zaglądać do słownika niż dzisiaj, ale dziś z kolei pilnuję, żeby sprawdzać na zapas i na wszelki wypadek. Znam teraz szwedzki na tym poziomie, że zdarza mi się w tym języku prowadzić wykłady na uniwersytecie, ale uważam, że to nie czyni mnie lepszą tłumaczką.

Książki Majgull Axelsson przetłumaczone przez Katarzynę Tubylewicz

Masz dwóch swoich autorów: Majgull Axelsson (cztery powieści) i Jonasa Gardella (trylogia). Zainteresowałaś nimi wydawcę czy tak wyszło?
Tłumaczenie Majgull Axelsson zaproponowała mi dawna szefowa W.A.B., Beata Stasińska, która ma wyczucie takich spraw i tu trafiła w dziesiątkę, bo Axelsson rzeczywiście na długo stała się moją autorką. Bardzo lubiłam ją tłumaczyć. Z Gardellem też miałam bardzo dużo szczęścia, wynalazła go dla W.A.B. Karolina Iwaszkiewicz, a ja znając oczywiście tę trylogię o AIDS, bo to jedna z najgłośniejszych szwedzkich książek ostatnich lat, napisałam do niej emocjonalnego maila, że marzę, żeby tę powieść przetłumaczyć. Przełożyłam też kilka reportaży Macieja Zaremby z tomu „Polski hydraulik”. Tłumaczenie Zaremby było wyjątkowo interesującym przeżyciem, bo Maciej pisze po szwedzku, ale to polski jest jego ojczystym językiem, więc podczas tłumaczenia prowadzi się z nim bardzo długie dyskusje. To dość niezwykła sytuacja dla tłumacza, odrobinę stresująca, ale i wiele ucząca. Maciej ma swoją drogą wspaniałego tłumacza, Wojtka Chudobę.

Na ile twoja praca translatorska wpływa na pisanie? Albo odwrotnie.
Tłumaczenie jest moim zdaniem świetną szkołą pisania, bo nie ma uważniejszych czytelników od tłumaczy. Tłumacząc, można naprawdę uważnie przeanalizować cudzy warsztat pisarski, jest w tym wręcz jakiś element voyeuryzmu, podglądania cudzych przyzwyczajeń językowych, fascynacji i idiosynkrazji. Przekładając, zwraca się uwagę na różne szczegóły, wyłapuje się to, co w książce świetne, ale także to, co mniej udane. To zmusza do myślenia i wyciągania wniosków, a potem ma wpływ na to, jak się samemu pisze.

Znam co najmniej trzech redaktorów, którzy odpuścili sobie poprawianie cudzych tekstów na rzecz tłumaczenia: mniej stresów, lżejsza praca, lepiej płatna.
Kryzys zawodu redaktora, o którym chyba można mówić w Polsce, stanowi moim zdaniem wielkie zagrożenie dla przyszłości polskiej literatury. Od zawodu odchodzą najlepsi, bo coraz częściej wydawnictwa uważają, że „redagować każdy może” i nie dbają o doświadczonych, sprawdzonych i utalentowanych mistrzów tej profesji. To bardzo głupia i krótkowzroczna polityka. Prawdziwy redaktor nie tylko poprawia cudzy tekst, ale prowadzi też intelektualny dialog z autorem i może mieć wpływ na proces twórczy. Nie jest chyba przypadkiem, że najlepsi anglosascy pisarze zamieszczają często na końcu swoich książek gorące podziękowania dla ich redaktorów i że zdarza się też, że zmieniają wydawnictwo, gdy zmienia je ich redaktor.

Jonas Gardell, „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek”. Przeł. Katarzyna Tubylewicz, W.A.B,
w księgarniach od kwietnia 2014 (tom 1), lipca 2014 (tom 2) i lutego 2015 (tom 3)

Powiedziałaś wcześniej, że Szwecja wykreowała swój wizerunek najbardziej tolerancyjnego i egalitarnego kraju świata. Fasada?
Trochę prawda, trochę fasada. Szwedzkie społeczeństwo niewątpliwie głęboko wierzy w znaczenie tolerancji i ideałów równościowych, i odkąd Szwecja stała się socjaldemokratyczna, bardzo się tu pracowało nad wyrównywaniem szans. Ideały te stały się tak istotną częścią szwedzkiej tożsamości, że właściwie głoszą je dziś wszystkie partie polityczne, może z wyjątkiem nacjonalistycznych Szwedzkich Demokratów, choć oni sami twierdzą, że też są za równością. Inżynieria społeczna miała jednak zawsze swoją ciemną stronę, jak np. szwedzki program sterylizacji „niepożądanych obywateli”, o którym pisze w „Higienistach” Zaremba. Dzisiejsza Szwecja jest zdecydowanie krajem, w którym równouprawnienie kobiet i mężczyzn jest większe niż w większości innych miejsc na ziemi, jest to też kraj dużej tolerancji względem społeczności LGBT, kraj, w którym po partnersku traktowane są dzieci i w którym nie dyskryminuje się niepełnosprawnych.

Brzmi jak raj na ziemi.
Jednocześnie jest to kraj wielokulturowy, w którym jest bardzo dużo podskórnej i trudno uchwytnej, ale jednak wszechobecnej ksenofobii, co powoduje między innymi, że emigrantom spoza Europy jest tu szczególnie trudno odnaleźć się na rynku pracy. Jest to także kraj, w którym twoja przyszłość w coraz większym stopniu uwarunkowana jest tym, w jakiej dzielnicy się wychowujesz. Szwedzkie miasta należą do najbardziej posegregowanych w Europie. Szwedzkie szkoły nie są w stanie sprostać ideałom egalitaryzmu, bo ich jakość podyktowana jest także adresem i co się za tym kryje przynależnością klasową mieszkańców dzielnicy czy miejscowości, w której się znajdują.

Trylogia Jonasa Gardella „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” stała się fenomenem w Szwecji. Dlaczego?
Ta książka przełamała tabu milczenia na temat tego, jak szwedzkie społeczeństwo zachowało się względem ofiar „dżumy XX wieku”, którą w tak dziś tolerancyjnej względem homoseksualistów Szwecji, zwano „pedalską zarazą”. W latach 80. zeszłego wieku to był jeszcze bardzo homofobiczny kraj, a epidemia dodatkowo wzmocniła ukryte pokłady nienawiści. Z dzisiejszej perspektywy cytowane przez Gardella fragmenty artykułów ze szwedzkiej prasy tamtego czasu są szokujące, pojawiały się w nich nawet propozycje tatuowania nosicieli HIV oraz internowania ich w obozach dla chorych. Gardell opowiedział więc o ważnej, dotąd przemilczanej części historii współczesnej Szwecji, a ponadto udało mu się napisać bardzo wzruszającą książkę o wielkiej miłości. W Polsce coś takiego od razu budzi podejrzliwość, bo jak o miłości, to pewnie kicz, ale racjonalni Szwedzi ewidentnie mają ten rodzaj dojrzałości, że nie wstydzą się mówić, że płakali nad książką. O „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” mówi się, że płakała nad tą powieścią cała Szwecja. Było to chyba jakieś masowe katharsis, łatwiejsze do przeżycia dziś, kiedy Szwecja naprawdę stała się wzorem tolerancji względem społeczności LGBT i powszechna homofobia lat 80. jest tylko budzącym niepokój i wstyd wspomnieniem.

Radek Korzycki, dziennikarz, powiedział mi kiedyś, że dzisiejsza Polska i jakość debaty publicznej – pod względem homofobii – to taka Szwecja sprzed trzydziestu lat. Ale zapytam cię o to inaczej – czy myślisz, że Polska za trzydzieści lat będzie dzisiejszą Szwecją?
To jest bardzo ciekawe pytanie. Sama się nad nim zastanawiam. Spora część społeczeństwa chciałaby, żeby prezydentem został Robert Biedroń i żeby Polska się liberalizowała. Z drugiej strony jest też jak wiadomo sporo sił mocno konserwatywnych mających dokładnie odwrotny plan na przyszłość. W Szwecji pewne zmiany dokonywały się błyskawicznie, bo to kraj o silnej tradycji konsensusu. W Polsce zawsze bardzo silna jest polaryzacja poglądów i to na każdy możliwy temat. Myślę, że te skrajności będą tu zawsze obecne, ale pod względem ustawodawczym Polska będzie powoli zbliżała się do innych krajów UE.

Myślisz, że siła Szwecji – ta zdolność do zmian – tkwi w jej protestantyzmie (ponad 60%) i bezwyznaniowości (prawie 30%)?
Tak naprawdę to te 60% Szwedów, którzy należą formalnie do Kościoła Szwedzkiego, w większości jest zsekularyzowanych. W międzynarodowym, porównawczym badaniu Gallupa Szwecja wylądowała na przedostatnim miejscu co do religijności, bo tylko 17% Szwedów zadeklarowało, że religia odgrywa w ich życiu jakąś istotną rolę. Jeszcze mniej religijna okazała się tylko Estonia. To nie jest zresztą tak, że dla Szwedów nie jest ważna duchowość, bo ona jest ważna i obecna, ale rzeczywiście społeczeństwo szwedzkie nie znajduje się pod szczególnym wpływem Kościoła. Z kolei sam Kościół Szwedzki jest niezwykle tolerancyjny, są w nimi otwarcie homoseksualne panie biskup i zgoda na udzielanie ślubów parom homoseksualnym.

Zastanawiam się, dlaczego dwie pierwsze części trylogii Gardella w Polsce albo obrywały za sentymentalizm (zwłaszcza od krytyków bliskich LGBT), albo w ogóle nikt o nich nie pisał.
Tak, sytuację ratowali Mike Urbaniak i Juliusz Kurkiewicz. Wydaje mi się czasem, że polska krytyka literacka bywa niezwykle zachowawcza, a trylogia Gardella jest inna niż to, co zwykło się u nas uważać za ważną literaturę. Inaczej napisana. Ktoś tam nie mógł wybaczyć Gardellowi użycia metafory białych łosi i wokół tego zbudował oskarżenie, że powieść jest kiczowata, co jest kompletną bzdurą. Gardell świadomie używa pewnych elementów kiczu, bawi się nimi, jest on obecny na kartach książek Świadków Jehowy, w mieszkaniach, w stylu ubierania, cudownie kiczowaty jest najbardziej niezwykły pogrzeb, na jaki natknęłam się w literaturze, którego opis znajdziemy w trzecim tomie powieści. To jest jednak kicz, który był częścią świata gejów lat 80., kicz zamierzony, kicz, którym autor świadomie gra. Pisząc o epidemii, o tym, jak traktowane były jej ofiary, o relacjach dzieci i rodziców, Gardell jest ostry, czasem wręcz brutalny i lakoniczny, nigdy nie ociera się o sentymentalizm. Jego trylogia jest na wiele sposobów nietypowa, łączy w sobie wiele pozornie niespójnych elementów: powieść, esej i dokument. Całość jest za to świetnie skomponowana. Ta książka jest po prostu trochę inna. Jednocześnie to nie jest typowa powieść queer, Gardell napisał ją dla szerokiego odbiorcy. W Szwecji zebrała doskonałe recenzje, stała się absolutnym fenomenem. Mam nadzieję, że w Polsce zostanie jeszcze odkryta.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.