Trupy ze wspólnej szafy

Trupy ze wspólnej szafy

Katarzyna Wajda

Spotkanie Lankosza z Miłoszewskim zaowocowało dobrym, solidnym kryminałem, z pewnością jednym z najlepszych w ciągu ostatnich lat

Jeszcze 3 minuty czytania

O tym, że o biegłych w sztuce adaptowania powieści kryminalnych niełatwo, a powierzenie tekstu w ręce mniej wprawne może skończyć się zbrodnią nader niedoskonałą, Zygmunt Miłoszewski przekonał się nie tak dawno. Jacek Bromski w „Uwikłaniu” zabił bowiem wszystko to, co decydowało o wyjątkowości literackiego oryginału. Łącznie z głównym bohaterem. Pisarz z tej lekcji wyciągnął wnioski i do adaptacji drugiej części trylogii o prokuratorze Szackim sam przyłożył rękę, biorąc – razem ze współscenarzystą i reżyserem filmu Borysem Lankoszem – odpowiedzialność za efekt końcowy.

Borys Lankosz i Zygmunt Miłoszewski stworzyli zgrany duet artystyczny. Pochodzą z tego samego pokolenia wychowanego na popkulturze, umieją posługiwać się konwencjami gatunkowymi, ale też mają świadomość, że w tej grze chodzi o łączenie przyjemnego z pożytecznym. Kochają czarny humor i są odważni – można nie cenić twórczości Miłoszewskiego, ale trzeba docenić jego odwagę w poruszaniu drażliwych tematów: ubeckich teczek, antysemityzmu, przemocy. „Rewers” Lankosza był brawurową próbą przepisania historii, wyjścia poza dominujące w kinie martyrologiczno-rozrachunkowe spojrzenie na stalinizm. Jego filmografia – z jednej strony obecna w niej tematyka żydowska (krótkie metraże „Kazimierz zamknięty” i „Obcy VI”, dokumentalny „Radegast” czy niezrealizowana adaptacja „Fabryki muchołapek”), z drugiej współrealizacja serialu kryminalnego „Paradoks” – pokazuje, że ich spotkanie jest nieprzypadkowe. Zaowocowało dobrym, solidnym kryminałem, z pewnością jednym z najlepszych w ciągu ostatnich lat, choć nie wiem, czy przy tak małej ilości filmów tego gatunku to specjalne wyróżnienie. Będzie jednak zajmował ważne miejsce w historii polskiego kina poprzez kontekst, w jaki częściowo się wpisał, a częściowo został wpisany.

„Ziarno prawdy”, reż. Borys Lankosz

Nim jednak o tym – kilka słów o fabule filmu, która, w ogólnym zarysie, pokrywa się z powieściową. Oto w Sandomierzu – w sposób wyjątkowo okrutny – zamordowano cenioną i lubianą działaczkę społeczną. Narzędziem zbrodni był chalef, czyli nóż do rytualnego zabijania zwierząt, nagie ciało ofiary znaleziono na terenie dawnego kirkutu. Jeśli jeszcze dodać do tego fakt, że w sandomierskiej katedrze wisi osławiony antysemicki XVIII-wieczny obraz Karola de Prevota, to trudno się dziwić, że szybko budzą się demony. Tym bardziej że po pierwszej zbrodni następuje kolejna. Prowadzący śledztwo prokurator Szacki (Robert Więckiewicz), przybysz z Warszawy, wspólnie z pomagającą mu prokurator Barbarą Sobieraj (Magdalena Walach) i inspektorem Wilczurem (Jerzy Trela), musi skonfrontować się z mroczną historią miasta, w której, jak się okazuje, legenda krwi i antysemickie stereotypy są ciągle żywe. Każda adaptacja wiąże się z redukcją, wynikającą już z samej zmiany medium. Znika więc cała warstwa introspekcji, co w powieści istotne, bo umożliwia czytelnikowi uczestniczenie w śledztwie. Filmowy Szacki znajduje odpowiedź na pytanie kto (i dlaczego) zabił, ale mam wątpliwości, czy widz wie, jak prokurator tego dokonał i czy w ogóle cała zagadka zbrodni została wyjaśniona. 

Sandomierz w kamerze Łukasza Bielana nie przypomina tego z „Ojca Mateusza” – pogrążony w mroku, zasnuty mgłą nie jawi się jako atrakcja turystyczna. Chyba że dla miłośników horrorów, z których stylistyki Lankosz zresztą sporo czerpie. Cały film jest rozegrany w tonacji serio, czemu służy m.in. ograniczenie całej warstwy obyczajowej (a tym samym redukcja dalszoplanowych postaci), istotnej w powieści. Są i zmiany na lepsze, na przykład filmowy Szacki nie jest zanurzony w popkulturze tak jak ten powieściowy, więc oszczędza nam złośliwego komentarza na temat poziomu płyty Kasi Nosowskiej (zresztą to jej piosenka promuje film) z piosenkami Osieckiej i narzekania, co by było, gdyby Kasia Kowalska wzięła na warsztat Republikę. Polscy twórcy kryminałów lubią też intertekstualne zabawy, dlatego w książce profiler nieprzypadkowo nazywa się Jarosław Klejnocki, a rabin z Lublina – Zygmunt Maciejewski. Te aluzje do innych pisarzy, dla widza może mało czytelne, na ekranie zostały pominięte.

„Ziarno prawdy”, reż. Borys Lankosz

W filmie wszystko podporządkowane jest intrydze kryminalnej – odbija się to na kreacji głównego bohatera. Adaptatorzy „Uwikłania” ułatwili zadanie swoim następcom, wyznaczając poziom zero, od którego można się już tylko odbić, z drugiej strony nieco je utrudnili, zmieniając płeć bohatera  – w adaptacji „Uwikłania” mieliśmy prokurator Agatę Szacką. „Ziarno prawdy” nie jest więc żadną kontynuacją, Szacki został wymyślony od nowa. Widz nie dowiaduje się, skąd się wziął w Sandomierzu – czytelnik wie, że to dobrowolne zesłanie, próba zaczęcia od nowa po rozwodzie, którego główną przyczyną była niewierność bohatera. Bohatera zmechaconego życiem, wchodzącego w smugę cienia z poczuciem porażki w życiu osobistym, próbującego zrekompensować to pracą.

Filmowy Szacki to właściwie człowiek bez biografii – echem dawnego życia są jedynie telefony od eksżony (głos Mai Ostaszewskiej, która grała Agatę Szacką w filmie Bromskiego, jest oczywiście nieprzypadkowy) i urywki zdań o córce w Warszawie. Zmieniony wątek miłosny – czy raczej wątki miłosne – i  brak introspekcji sprawiają, że bohater zostaje zredukowany do swojej funkcji. Robert Więckiewicz, choć fizycznie nie przypomina Szackiego z książek Miłoszewskiego i jest zdecydowanie lepiej od niego ubrany – w tej roli sprawdza się doskonale. Jego Szacki, ze swoim ambiwalentnym statusem outsidera w małej społeczności, który nie ułatwia mu zdobywania informacji, choć pozwala zachować tak potrzebny obiektywizm, to przykład współczesnego rodzimego G-mana, potomka „ludzi rządu” z klasycznych, hollywoodzkich filmów, urzędnika państwowego, profesjonalisty, który po prostu robi swoje. Szorstkiego nieco, ale inteligentnego i błyskotliwego – jego słowna wymiana ciosów z dziennikarzami kontrastuje z prawniczą nowomową, jaką w telewizyjnych serwisach raczą nas prawdziwi prokuratorzy. A że nie wzbudza szczególnej sympatii? Jak mawiał Chandler – to nie zabawa dla grzecznych chłopców.

„Ziarno prawdy”, reż. Borys Lankosz

Podobnie dobrze jak Więckiewicz sprawdza się reszta obsady. Świetny jest epizod Jacka Komana w roli proboszcza. Samą przyjemność sprawia oglądanie Jerzego Treli, który 40 lat temu, w „Strachu” Antoniego Krauzego, też grał prowincjonalnego oficera współpracującego z prokuratorem. Tam role były jednak odwrócone: milicjant się mylił, a doświadczony G-man uparcie, wbrew miejscowym układom, dążył do prawdy. Tam zło brało się z milczenia, tu – jak głosi hasło promujące „Ziarno prawdy” – z gadania.

Jeszcze przed premierą pojawiły się głosy z prawej strony, że to znowu antypolski film, następny – po „Pokłosiu i „Idzie” – wpisujący się w rzekomą „pedagogikę wstydu” (czymkolwiek ona jest). Tę dyskusję jako historyk kina śledzę z perwersyjną przyjemnością, jako materiał do przyszłych badań. Ale i dowód na to, że historia lubi się powtarzać: zarzuty o szkalowanie narodu kierowane wobec twórców „Pokłosia” przypominają przecież szarże płk. Załuskiego na Andrzeja Wajdę i jego „Popioły” – zmienił się kontekst polityczny, ale nie sam mechanizm. Niestety powtarza się on jako farsa, bo czym innym nazwać kuriozalny apel o poprzedzenie „Idy” komentarzem, „jak było naprawdę”… Reakcja na każdy z tych tytułów pokazuje, jak wielką i bolesną raną są ciągle relacje polsko-żydowskie w czasie Holokaustu, a także, jak wielka jest potrzeba edukacji filmowej (nie tylko w szkole).

„Ziarno prawdy”, reż. Borys Lankosz.
Polska 2015, w kinach od 30 stycznia 2015 
W jednej z powieści Mankella bohater, młody policjant, który poznaje historię „brunatnej” Szwecji i dowiaduje się o skandynawskich ochotnikach walczących u boku Hitlera, zadaje retoryczne pytanie: dlaczego nie uczono mnie o tym w szkole? Szwedzkie kryminały, wyciągając takie trupy ze wspólnej szafy, odegrały wielką rolę w odkłamywaniu zbiorowej pamięci. Nasze też to robią – choćby retrokryminały rozbijające zakonserwowany przez PRL mit II RP, gdzie wszystko było lepsze, nawet przestępcy uczciwsi. Filmowe „Ziarno prawdy” w tym kontekście wydaje się tym bardziej cenne, bo – w przeciwieństwie do histeryzującego „Pokłosia” – jest filmem warsztatowo dobrym i wyważonym. Relacje polsko-żydowskie, dawniejsze i okołowojenne, stanowią tylko tło zbrodni. W tym kontekście wydaje się kluczowa rozmowa Szackiego z rabinem (Zohar Strauss) – na ekranie okrojona – który mówi o udziale Żydów w UB, ale i podkreśla, że tragiczny XX w. to tylko jeden z rozdziałów długiej, wspólnej historii. W imię tej koegzystencji warto przeprowadzić uczciwy rachunek sumienia, który nie ma nic wspólnego z ową „pedagogiką wstydu”. Nie jestem na tyle naiwna, by przypuszczać, że widzowie po wyjściu z kina zasiądą do czytania monografii Joanny Tokarskiej-Bakir „Legendy o krwi”, wnikliwej analizy antysemickich przesądów. Na początek cieszy mnie jednak, że dowiedzą się, że w legendach o dzieciach przerabianych na macę nie ma ziarna prawdy, tylko same kłamstwa.

Jeśli potem – zwabieni mrocznym urokiem Sandomierza – odwiedzą miasto, w katedrze mogą obejrzeć – odsłonięty rok temu – ów osławiony obraz, pod którym teraz widnieje tablica wyjaśniająca „kłamstwo rytualne”. O umieszczenie jej przez lata zabiegał śp. ksiądz Stanisław Musiał, odważny jezuita, piętnujący grzechy antysemityzmu popełniane przez sam Kościół, w tym – grzechy przez zaniechanie, milczenie wobec złego gadania.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.