Gigantomania Wachowskich

Gigantomania Wachowskich

Piotr Mirski

„Matrix” to był szczyt Wachowskich. Dalsza ścieżka duetu prowadziła konsekwentnie w dół, a jej ostatnim przystankiem jest „Jupiter: Intronizacja”, film niewiarygodnie zły

Jeszcze 2 minuty czytania

Obudź się: otwórz oczy, weź głęboki oddech. Chociaż myślisz, że wciąż trwają lata 90., to tak naprawdę mamy rok 2015. W międzyczasie Andy i Larry/Lana Wachowscy przeszli krętą i niebezpieczną drogę. Reżyserską karierę zaczęli od kameralnego kryminału „Brudne pieniądze”, ale zamiast szukać miejsca pośród mistrzów neo-noir, braci Coen, Davida Lyncha i Quentina Tarantino, postanowili potem na stałe związać się z science fiction. Ich „Matrix” był podsumowaniem mającego korzenie w latach 80. cyberpunku, zamknięciem jednej epoki i przygotowaniem na nadejście kolejnej – takiej, w której wirtualna rzeczywistość naprawdę stanie się dla wielu drugim domem. To był czas Wachowskich. To był szczyt ich możliwości. Dalsza ścieżka duetu prowadziła konsekwentnie w dół, a jej ostatnim przystankiem jest „Jupiter: Intronizacja”, film niewiarygodnie wręcz zły. Wachowscy od dawna nie są imperatorami fantastyki. Zdecydowanie bliżej im teraz do Eda Wooda.

Niepewny los wizjonerów
Ten upadek był do przewidzenia. Wachowscy prezentują bowiem najbardziej narażony na potknięcia typ twórców: rozmiłowanych w tandecie i absurdalnie ambitnych. Chociaż próbują zanegować podział na sztukę niską i wysoką, to w niczym nie przypominają obecnego papieża nerdów, Christophera Nolana – nie dbają o proporcje, nie równoważą fantazji realizmem, nie szukają dla spektaklu psychologicznego wytłumaczenia. Są dużo bardziej śmiali i chaotyczni.

Wrzucają do miksera liczne inspiracje i nastawiają najwyższe obroty. William Gibson. Gnoza. John Woo. Jean Baudrillard. Kubizm. Seks&Przemoc. „Czarnoksiężnik z Oz”. Alfred Hitchcock. Gry komputerowe. Czasem efekt zaskakuje spójnością – tak jak „Matrix”, w którym filozofia gładko splata się z mordobiciem. Innym razem przechyla się w stronę stężonego popu, czego przykładem jest psychodeliczno-epileptyczny „Speed Racer”. Zdarza się też, że jest oksymoroniczną hybrydą – do zrealizowanego wspólnie z Tomem Tykwerem „Atlasu chmur” pasuje chyba tylko etykietka wysokobudżetowego kina eksperymentalnego. Bez względu na stosunek do Wachowskich, trzeba przyznać im jedno: potrafią zaskakiwać.

„Jupiter: Intronizacja”, reż. Andy i Lana Wachowscy, mat. dystr.

Tym, co nadaje ich twórczości autorskiego sznytu, jest powtarzalność niektórych tematów. Jednym z nich jest bunt słabych przeciwko silnym. W „Brudnych pieniądzach” para lesbijek postanawia uniezależnić się od ciemiężących je mężczyzn, a w „Speed Racerze” rodzina miłośników wyścigów samochodowych rzuca wyzwanie wielkiej korporacji, traktującej sport jako kolorową przykrywkę dla ciemnych interesów. „Matrix” prowadzi wyalienowanego hakera po kolejnych szczeblach rebelii: pierwszym z nich jest zanegowanie otaczającej go rzeczywistości, naznaczonej pewnym brakiem i, jak się szybko okazuje, będącej wirtualnym więzieniem; drugim – wypowiedzenie wojny twórcom i strażnikom tego więzienia, maszynom i służącym im programom komputerowym. Natomiast „Atlas chmur” to rozciągająca się na kilkaset lat historia o nietolerancji i sprzeciwie wobec niej: od czasów powszechnego rasizmu, przez XX wiek i cechującą go homofobię, po przyszłość, w której klony są ludźmi drugiej kategorii.

„Jupiter: Intronizacja”,
reż. Andy i Lana Wachowscy
,
USA 2015, w kinach od 4 lutego 2015
Snując te wszystkie opowieści, Wachowscy zadają pytanie: Czy tak miało być? Co wytycza koleje losów? Przeznaczenie to ich kolejna obsesja. Haker z „Matriksa” z jednej strony jest nieustannie zmuszany do dokonywania wyboru – niebieska czy czerwona pigułka, ja czy towarzysz broni – a z drugiej strony raz po raz dowiaduje się, że jego życie biegnie wedle ustalonego wzorca, że każdy jego krok został opisany w proroctwie. Podobny problem mają bohaterowie „Atlasu chmur”: chociaż miotają się i walczą o lepsze jutro, to ich następcy popełniają wciąż te same błędy. Wyjście z zaklętego kręgu, zapoczątkowanie czegoś nowego – to najwyższa stawka w kinie Wachowskich.

Sami Wachowscy starają się przekraczać granice i poszerzać percepcję widzów. Udaje im się to, kiedy sprzęgają treść z formą. W niezmiennie wspaniałym „Matriksie” odkrycie, że świat jest iluzją, pozwala na spektakularne pokonywanie fizycznych ograniczeń. Najpierw jest to superszybkość, która umożliwia wojownikowi swobodne eliminowanie przeciwników; potem – unikanie kul, pokazywane w hipnotycznym zwolnieniu; wreszcie – latanie. „Matriks” to ekstremalny pastisz kina akcji, które z reguły nie przejmuje się zbytnio prawdopodobieństwem. Natomiast w nieudanym, ale ciekawym „Atlasie chmur” ilość wątków prowadzi do zintensyfikowania narracji. Nie dość, że wszystkie historie są równolegle zmontowane, to jeszcze ci sami aktorzy grają w nich różne postacie – z tego chaosu, z kalejdoskopu zdarzeń, twarzy i kostiumów, dopiero z czasem wyłaniają się pewne regularności, wzory i sensy. „Atlas chmur” wydaje się być nieodrodnym dzieckiem ery torrentów, oglądanie go przypomina śledzenie kilku seriali naraz, przeskakiwanie od jednego cliffhangera do kolejnego.

„Jupiter: Intronizacja”, reż. Andy i Lana Wachowscy, mat. dystr.

Wachowscy, tak jak wielu innych wizjonerów, mylą jednak ambicję z przesadą. W wywiadach sami przyznają, że nawet jeśli planują jakiś mały projekt, to z reguły i tak wychodzi im coś straszliwie skomplikowanego. Do czego to prowadzi, idealnie pokazują kontynuacje „Matriksa”, którym szkodzi coś, co jest obsesją wielu fanów fantastyki: dookreślanie świata przedstawionego, potrzeba uczynienia z niego znajomego i przytulnego miejsca. Jeśli „jedynka” ma charakter przypowieści, to „Reaktywacja” i „Rewolucje” zmieniają się w ciężkie eposy. Jeśli w pierwszej części pewne symbole i idee budzą fascynację, to w kolejnych odsłonach ich nagromadzenie skutkuje bełkotem. Yin i yang. Wampiry i wilkołaki. Wieczny powrót. Z powodu takiego przeciążenia cierpi również „Jupiter”.

Plan 9 z Jowisza
Kiedy Jupiter, dziewczyna, która pracuje jako czyścicielka kibli, spotyka Caine'a, mutanta i najemnika, jej świat staje na głowie. W ciągu pospiesznych dwóch godzin seansu bohaterka odkrywa, że Ziemia nie jest jedyną zamieszkaną planetą we wszechświecie, więcej: że jest jedną z wielu kolonii, które należą do potężnej dynastii Abrasax. Że ludzie nie powstali na drodze ewolucji, tylko zostali specjalnie wyhodowani, oczywiście dopiero po tym, jak ich stwórcy wyczyścili powierzchnię planety z dawnych mieszkańców, biednych, poczciwych dinozaurów. Jakby tego było mało, Jupiter dowiaduje się jeszcze, że ma ten sam genotyp, co zmarła matka Abrasaxów, i że z tej racji Ziemia jest jej własnością; własnością, o którą będzie musiała walczyć. Słowem: kosmos.

Skatalogowanie wszystkich inspiracji, z których Wachowscy zszywają swoją historię, starczyłoby na kilka innych tekstów. Baśń o Kopciuszku przebrana w odblaskowe szaty space opery. Newage'owe mambo jambo o starożytnych astronautach. Komiczna wizja biurokracji wyjęta prosto z „Brazil” (w jednej ze scen pojawia się zresztą sam Terry Gilliam). Znajdzie się tu nawet coś dla fanów ponadnaturalnych melodramatów. Jako że Caine jest krzyżówką człowieka z wilkiem, jego związek z Jupiter można uznać za postscriptum do „Zmierzchu”, w którym Bella zamiast Edwarda wybiera jednak Jacoba. Wachowscy nie rezygnują też ze swoich ulubionych wątków. Pytanie o istnienie czegoś takiego jak wędrówka dusz – to samo, które zadawane jest w „Atlasie chmur” – tutaj doczekuje się prostej, świeckiej odpowiedzi: reinkarnacja to powtarzanie się w przyrodzie identycznego zestawu genów. Natomiast opowieść o wyzysku mas zyskuje obrzydliwie łopatologiczny wariant. Okazuje się, że ród Abrasaxów zaludnia kolejne planety tylko po to, aby po kilku tysiącleciach dokonywać zbiorowej eksterminacji mieszkańców, przerabianych później na eliksir długowieczności. „Życie to akt konsumpcji”, głosi kapitalistyczny bon mot. Zestawienie tego wątku z przygodowo-romantyczną tonacją całości jest jak wmontowanie w „Pocahontas” kilku klatek z „Cannibal Holocaust”. 

„Jupiter: Intronizacja”, reż. Andy i Lana Wachowscy, mat. dystr.

Nic tu nie trzyma się kupy; całość trzeszczy pod naporem kiczu. Klasyczna space opera – w przeciwieństwie do będącego odpowiedzią na zmiany cywilizacyjne cyberpunku – to na wskroś pulpowy podgatunek fantastyki i wiele dekad po latach swojej świeżości wymaga finezji, przewrotności, młodzieńczej energii, wszystkiego tego, co umożliwiło Jamesowi Gunnowi nakręcenie „Strażników Galaktyki”. Wachowscy mają tylko dobre chęci. Dokładają do swojej wieży nowe cegiełki, licząc, że wreszcie sięgnie ona nieba.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.