Ostoja
Henryk Grynberg / Świat Książki

Ostoja

Katarzyna Jerzak

W „Pamiętniku 2” Grynberga sarny nie są romantyczne ani kiczowate. Załatwiają się na jego backyardzie, bo czują się jak w domu. Wyznaczają rytm obecności i nieobecności. Pojawiają się jako ucieleśnienie tych, którzy odeszli

Jeszcze 3 minuty czytania

„Pamiętnik 2” Henryka Grynberga przeczytałam z zapartym tchem, momentami bez tchu, tak jak się biegnie, gdy wie się, że można nie dobiec, a wszystko od tego zależy. Zaczęłam czytać wieczorem, czytałam do drugiej w nocy, a potem od rana. Nie ubrałam się, dzieciom dałam tylko chleb (z masłem), nie wyszłam, nie dzwoniłam do nikogo, a e-mail sprawdziłam tylko po to, by zobaczyć, czy Henryk Grynberg już wstał i czy żyje. Jako tłumaczka jego esejów i autorka tekstów o jego twórczości od lat byłam z nim w kontakcie mailowym, ale czytanie „Pamiętnika 2” wytworzyło między nami gorącą linię. Znając jego regularny rytm nocy i dni w McLean, VA, wiedziałam, że około godziny 14.00 mojego czasu siądzie do komputera, i, jeśli nie będzie akurat saren, to kwadrans później powinna być od niego wiadomość. Nie było. Przeraziłam się – a nuż właśnie teraz, gdy całą noc go czytałam, on poczuł się słabo i potrzebuje pomocy. 

W „Pamiętniku 2” chodzi przede wszystkim właśnie o to, że główny bohater jeszcze żyje, bo większość już nie żyje, a ci, co żyją, zapominają, że inni żyli i życia nie cenią. Lektura najnowszego tekstu Grynberga wywołuje instynktowną reakcję: chciałoby się bronić życia. Całość „Pamiętnika”, mimo elegancji i erudycji, a także ogromnej powściągliwości, wysyła sygnał S.O.S., czyli Save Our Souls. Nie chodzi tu jednak o zagrożenie osobiste, w amerykańskim McLean Grynbergowi jest jak u Pana Boga za piecem. Chodzi o ratowanie duszy ludzi, których już nie ma.

Henryk Grynberg, „Pamiętnik 2”.
Świat Książki, 656 stron,
w księgarniach od listopada 2014 
Często spotykany u żołnierzy oraz osób cywilnych, które przeżyły traumę Post Traumatic Stress Disorder, czyli zespół stresu pourazowego, u Grynberga objawia się jako narracja posttraumatyczna, czyli w przeciwieństwie do „disorder”, staje się swego rodzaju „order” – nakazem moralnym pisania o tym, co się wydarzyło i co jeszcze się wydarza, oraz nadawania tym wydarzeniom i ich znaczeniu pewnego porządku. Grynberg nigdy nie rozkłada rąk bezradnym gestem, nie powtarza za Theodorem Adorno, że poezja po Auschwitz byłaby barbarzyństwem – odwrotnie, pisze i poezję, i prozę przeciw barbarzyństwu. 

„Pamiętnik 2” to tylko cztery lata życia Grynberga (2010–2014), i to nie wojenne, więc z pozoru niewiele się tam dzieje. Trudno w pierwszej chwili zrozumieć, dlaczego książka trzyma czytelnika w niewiarygodnym napięciu: zapiski starszego pana, który mieszka sam i przez okno swego amerykańskiego domu popatruje na sarny i lisy – jeśli akurat pojawiają się na scenie jego panoramicznego okna. To ten sam dom, w którym racoon z opowiadania w tomie „Szkice rodzinne” próbował walczyć o życie, osmaliwszy się w kominku, a narrator, jego pobratymiec, jego alter ego i Mitmensch, jeśli tak o racoonie można powiedzieć, wypuścił go frontowymi drzwiami na wolność.  

Pozornie nic się nie dzieje, ale odczuwamy niepokój.  Autor „Pamiętnika 2” żyje niebezpiecznie, czyli na skraju życia. Czasem budzi się w nocy bez powietrza, a w dzień miewa zawroty głowy.  Kiedy podróżuje, czuje się osaczony i szczuty. Śni o koszmarnych podróżach donikąd – trochę jakby do Polski, ale najczęściej do krainy, gdzie znajdują się już jego zmarli: Matka, Braciszek, Ojczym, Córka. Czekają na niego, przywołują, przytulają, nalewają napój, który jest na pewno napojem Z Tamtej Strony, i jeśli się go napije, nie obudzi się już i nie wróci do nas, aby o śnie opowiedzieć. 

Grynberg pisze, że nie czeka już na przyszłość, ale nie chciałby też wrócić do przeszłości. „Zatem matnia”. Jednak z matni udaje mu się wyrwać – do matecznika.  Obserwując odwiedzające jego „mały rezerwat” sarny i kozły, przenosi się gdzie indziej. On, który lata najwcześniejszego dzieciństwa, lata dosłownie sielskie, spędził na wsi, teraz wraca do sielanki wprawdzie zagrożonej naporem cywilizacji (dęby wycinane, domy rozbudowywane, coraz mniej lasu, a coraz więcej dróg), ale jeszcze prawdziwej, cudem żywej, dzikiej zwierzyny. Jest w tym ostoja i dla tych zwierząt, i przede wszystkim dla niego. Gdy poeta francuski Saint-John Perse pracował jako dyplomata w Pekinie w latach 1917–1920, był tak samotny, że – jak pisał w listach do swojej matki – zaprzyjaźnił się z psem, z koniem oraz z komarem, który w dzień spał w oprawie nigdy nieotwieranego słownika Petit Larousse, a wieczorem odwiedzał go przy biurku. Sam czując się w Chinach jak na wygnaniu, poeta nazwał komara Ulisses i naznaczył go czerwonym atramentem, aby być pewnym, że to ten sam.  

Nie jest to pamiętnik w sensie luźnych zapisków. Podobnie jak poprzedni „Pamiętnik” (Świat Książki, 2011) jest to dzieło orkiestralne, symfoniczne, napisane na wiele instrumentów. Polifonia głosów, które słychać było również w „Dzieciach Syjonu” (głosów przywróconych dzieciom, które indagowane przez urzędników nie mogły wypowiedzieć się swobodnie), powraca w obu „Pamiętnikach”, gdzie jest jeszcze bardziej rozbudowana. Pamiętnik jako forma literacka to jednak najczęściej monolog, a Grynberg zawsze pisze do kogoś – najlepszym tego przykładem jest jego zbiór esejów „Monolog polsko-żydowski”, który, jak sam autor tłumaczy w „Pamiętniku 2”, jest raczej dialogiem. Każdy jego utwór to wołanie lub odpowiedź. W obydwu „Pamiętnikach” są głosy z wielu czasów, wielu miejsc, ale wszystko jest spójne dzięki zdyscyplinowanej formie. Wtręty o pogodzie i sarnach nie są dygresjami ani przerywnikami. Kontemplacja saren i próby utrwalenia ich na zdjęciu to rodzaj kontrapunktu, który towarzyszy tematowi głównemu. 

A jaki jest temat główny? Stary jak świat. Jak pisał Marcel Reich Ranicki, tematy literatury są tylko dwa: cierpienie i przemijanie. U Grynberga są one obecne nieustannie i przeplatają się ze sobą, począwszy od „Ekipy Antygona” aż po „Pamiętnik 2”, ich wersja żydowska, umiejscowiona w konkretnym i pisarzowi najbliższym miejscu i czasie – Radoszyna, Mińsk Mazowiecki, Stanisławów, Dobre – jest równocześnie uniwersalna, ludzka, i dlatego moi nieżydowscy i niepolscy studenci z głębokiego Południa Stanów Zjednoczonych o nikim nie napisali tylu dobrych prac, a jeden przez trzy dni nie jadł po przeczytaniu „Żydowskiej wojny i Zwycięstwa”. 

Jak zatem nazwać tę księgę? To epos. Jak przystało na ten gatunek, mieści w sobie wszystkie inne: epikę, lirykę i dramat. Dramatyczne jest wszystko, łącznie z bukolicznym pojawianiem się saren na backyardzie i z ich niewytłumaczonym znikaniem. Pojawiają się też lisy, jako ostrzeżenia, zwiastuny niewiadomego losu, jako posłańcy niewiadomej – lub niewidomej – wyroczni. Lis to złodziej i morderca, ale wychudzony lis to survivor, ocalony. Nawet mały chipmunk (wiewiórka ziemna) ma swoją rolę dramatyczną, bo raz się pojawia na parapecie, a innym razem nie, i jak już się do niego przyzwyczaić, to nagle przepada bez wieści, być może zgładzony przez kota sąsiadów, po to tylko, by nagle zmartwychwstać i przywrócić jedynemu widzowi radość. Chipmunk skacze po murku, bo żyje, a Grynberg cieszy się, że go widzi, bo to znaczy, że obaj jeszcze żyją. Natomiast gdy czyta Jana Grabowskiego książkę o polowaniu na Żydów, łomocze mu serce i skacze ciśnienie, nie może spać. 

Poluje, ale nie po to, aby zabić, wręcz przeciwnie, strzela tylko zdjęcia zwierzyny na pamiątkę, bo chce je uwiecznić, nie chce, aby odeszły bez śladu, zginęły na zawsze. Sarny to uciekinierzy, nie są u siebie, nie należą do świata ludzi, są inne. Ale mają swoje zwyczaje, godność, życie rodzinne. Gdy przychodzi matka z córką, Grynberg jest wzruszony. Gdy przychodzi sama córka, martwi się, czy aby nie za wcześnie mała jest puszczana samopas i czy coś nie stało się matce. Czy przeżyją, gdy jego i jego rezerwatu nie będzie? Martwi się niepotrzebnie. Jak napisze w ostatnim akapicie książki, mimo że on postrzega je jako bezdomne, saren jest teraz w Stanach więcej niż za czasów Krzysztofa Kolumba.

Czeka na powrót kulawej sarny, którą śledzi z niepokojem i troską. Gdy długo nie wraca, myśli, że już jej nie ma. Czeka na wizyty zmarłej Córki, która za życia nie okazywała mu czułości, a teraz, nieświadoma swej śmierci, przychodzi się przytulić i sprawia, że Ojciec tęskni za nią z roku na rok coraz mocniej, zamiast powoli o niej zapominać.

Z niepokojem obserwuje wydarzenia w Polsce i świecie. Cytuje także na przykład to, co przytacza żydowski tygodnik „Forward” sprzed 75 lub 50 lat. Czytelnik często daje się nabrać, że są to świeże newsy, bo historia się powtarza i to z przewrotną – lub przerażającą – ironią. Czeka na listy i kartki, bo gdy na któreś święta przychodzą o dwie mniej, oznacza to, że dwie osoby ubyły z jego laickiej, ale uświęconej wspólnoty, minjanu tych, których nie spalono, tylko osmalono.

Sarny Grynberga nie są romantyczne à la Emerson czy Thoreau, ani kiczowate. Załatwiają się na jego backyardzie, „bo czują się jak w domu”. Sarny Grynberga to realizm – bo w Ameryce faktycznie podchodzą tak blisko i pasą się na trawnikach – ale i czysta poezja. Pojawiają się w pamiętniku jak refren, liryczne powtórzenie. Wyznaczają rytm obecności i nieobecności. Pojawiają się jak „zjawy realne”, namacalne ucieleśnienie tych, którzy odeszli na zawsze. Narrator „W poszukiwaniu straconego czasu” pisał: „Bardzo rozsądna wydaje mi się wiara celtycka, że dusze tych, których straciliśmy, uwięzione są w jakiejś niższej istocie, w zwierzęciu, roślinie, rzeczy nieożywionej, stracone w istocie dla nas, aż do dnia — dla wielu nie przychodzi on nigdy — gdy nam się zdarzy przejść koło drzewa, wejść w posiadanie przedmiotu będącego ich więzieniem. Wówczas drżą, wołają nas, i skorośmy je tylko poznali, czar pryska. Oswobodzone przez nas, zwyciężyły śmierć i wracają, aby żyć z nami”. 

W pierwszym tomie „Pamiętnika”, na samym początku, pod datą 12.III.1959 Grynberg notuje: „Ja noszę w sobie powieść pt. «Żydzi», ale nikomu nie mówię. (…) Brak mi szczegółów dokumentalnych (…). Zresztą znaczna część akcji musi się rozgrywać poza Polską, więc nie napiszę, dopóki nie wyjadę”. Można śmiało powiedzieć, że jego cała twórczość to ta powieść, rozpisana na głosy, tomy. Właśnie ją kończy. Są już materiały dokumentalne i ten niezbędny pobyt za granicą.  Wszystko już jest, oby tylko życia – i Żydów – starczyło.

Grynberg nawet za życia czuje się chwilami kimś, kogo nie ma: „Czasem uważałem się nawet za umarłego pisarza. Wyglądało to tak, jakby moje książki ukazywały się po mojej śmierci. Nie widziałem recenzji, reakcji czytelników, nie korzystałem z honorariów, z uśmiechów kobiet”. Gdy dwa i poł roku temu byliśmy z Henrykiem Grynbergiem na cmentarzu żydowskim w Sopocie, mój siedmioletni wtedy synek zauważył, że przed cmentarzem katolickim jest mnóstwo straganów z  kwiatami i zniczami – a przed żydowskim – pusto. „To dlatego, że Żydzi już nie umierają”, powiedział z uśmiechem Henryk. Dajenu. Już się dość naumierali. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.