Jak zapamiętamy PKP, jeśli Polskę napadną orki i zabiją
Carlos Tato / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic

Jak zapamiętamy PKP, jeśli Polskę napadną orki i zabiją

Ziemowit Szczerek

Ale nie samym Pendolem Polska przedorcza żyła. Toaleta, wąski korytarz, przedział. W przedziale albo za zimno było, albo za gorąco. Tak, PKP uczyła pokory. W PKP można było nażreć się bezsilności po same uszy

Jeszcze 5 minut czytania

Nie ma Polski, skończyła się.

Napadł na Polskę Mordor, napadły orki z Mordoru, i skończyła się Polska. Przeszły granicę, podeptały świeży asfalt, weszły do siedzib gmin i powiatów, rozwaliły meble ze sklejki, połamały urzędnikom komputery i płaskie ekrany kupione za unijne. Popaliły zakredycone samochody na parkingach. Wypatroszyły Żabki i markety ABC. Siedzą na fontannach w rynkach miasteczek, a pod nogami piętrzą im się ścięte głowy mirnych polskich obywateli. Ogryzają ich kości z ciał gotowanych w koszach na śmieci. Z napisami „BYŚ”, „Asmodeusz” i „Bracia Strach”.

Orki zajęły dworce kolejowe.
Tak. Polska została zaatakowana i zgaszona. Wyłączona z kontaktu. Co można zrobić, nic nie można zrobić. Już koniec, za późno. Jedyne co możemy teraz robić, to wspominać. Przypominać sobie byłą Polskę. III RP. Jaka była. A wydawało się, że tak, jak jest – będzie zawsze. Jak było na początku, teraz i zawsze.

Najlepiej sobie to wspominanie podzielić na segmenty. Żeby we wspominaniu nie powstał chaos. Kejos. Disorder.
Dziś segment dotyczący kolei. PKP.
Pi-kej-pi, madafaka.

Jedzie pociąg z daleka.
Śmiesznie opisuje się coś, co wszyscy znają.

Pod koniec to już była kultura i nowe wagony, biel, komfort i kanary jacyś mniej rzucający się, i tylko czasem szwankowały drzwi, które teoretycznie powinien otwierać zielony guzik z napisem „Automatik”, który to napis nie był w żadnym języku, ale za to brzmiał zachodnio, czyli bardzo nowocześnie, niepolsko. Germańsko-romańsko, ale słabo słowiańsko. Intergalaktik, satanik, automatik. I wszystko by było sexy, tylko że zielony guzik z napisem „Automatik” nader często nie otwierał automatycznie szklanych, zachodnich drzwi, trzeba było więc je mało automatycznie (po słowiańsku!) przesuwać na siłę, a jako że drzwi te nie są stworzone do przesuwania na siłę, to stawiały przesuwaniu słuszny opór.

No i było Pendolino. Wszyscy się z Pendolino śmiali, w tej Polsce przez orki potem rozjechanej. Że u nas nie ma takich torów, żeby Pendolinem jeździć, że to, że tamto, polskie malkontenctwo. Nie było Pendolino – źle. Było Pendolino – też źle. Ale mimo że z torami było jak było, to czasem Pendolino się rozpędziło, gdzieś tak między Włoszczową a Opocznem, na dobrą chwilę, i wtedy słodki głos z radiowęzła informował pasażerów, że są świadkami technologicznej rewolucji, że nikt nigdy tak szybko się pociągiem nie poruszał w Europie Środkowo-Wschodniej. Serio. Żeby nikomu przypadkiem nie umknęło, żeby sobie kto nie pomyślał, że zwykłym InterCity jedzie.

I wtedy pół wagonu kiwało z ukontentowaniem głowami, że Polska sławi swoje imię w środkowo-wschodnioeuropejskim stepie, że z PKP demon prędkości, a drugie pół – rechotało: ot, Puloki, cebuloki, jeszcze im zacznijcie klaskać jak przy lądowaniu!

No tak, tak to było przed wojną orczą, dziki-dziki wschód się kończył jak raz, zaczynała się nowa epoka. Rewitalizacja, cywilizacja. A  nie tak znowu dawno temu na wschód od Romanii i Germanii ciągnęła się pustka po horyzont, z rzadka tylko zamieszkana przez  brudnych Słowian i Hunów, jak to ujmował George Barr McCutcheon, tworzących, w najlepszym razie, błotnisto-drewniany krajobraz, szopa, pniok, a w pniok wbita siekiera, i to było mniej więcej wszystko, aż po Ocean Spokojny, po Kamczatkę. A przed wojną mordorską postęp kroczył na wschód, kroczył, technologia, dostatek, wsjo murowane, żelazne, stalowe, zaawansowane technologicznie – i proszę: ostatnim krokiem postępu na naszych ziemiach trawiastych, na naszych płaskościach równinnych okazało się Pendolino, które – jeśli Bóg da i stan trakcji pozwoli – osiągnie prędkość, o jakiej naszym przodkom, którym wystarczały ryby słone i cuchnące, się nie śniło. A potem przyszły orki. I apiać błota naniosły.

W ogóle radiowęzeł w Pendolino japy nie zamykał. Informował na przykład co chwila, że kara za jazdę bez biletu jest sroga i groźna, iwanowa, 650 złotych, no, ale w końcu to Pendolino, rewolucja i nie przelewki, prędkość prawie kosmiczna, nie do przebicia przez jakieś tam Przewozy Regionalne czy Koleje Mazowieckie, nie wspominając o czeskich żeleźnicach czy jakichś tam rumuńskich czajach ferratych, więc 650 złotych za jazdę bez biletu w takiej luxtorpedzie to w zasadzie nic i nie ma o czym mówić. Płać za gapowe, ale przynajmniej się jak lord przewieziesz z szybkością dawniej niespotykaną.

Nie jestem wyznawcą teorii spiskowych, ale budzi się we mnie pewne straszne podejrzenie. Otóż niedługo przed wojną orczą przyjętą praktyką w PKP było kupowanie biletu u kontrolera. A jakiś czas temu pojawiły się nawet usprawnienia: umożliwiono płatność kartą. Udogodnienie – jak na polskie warunki – niesłychane. Już nie trzeba było gorączkowo liczyć bilonu, czy wystarczy, pożyczać od współpasażerów, już nie groziło „zapraszam, będziemy pisać bilecik kredytowy” – można było po prostu wyciągnąć kartę, kanar wyjmował czytnik, przykładał, bzyczało, bilet wyłaził jak pasta z tubki, normalny, nie jakiś tam kredytowy – i wsjo.

Długo mi to wszystko nie pasowało: że ot tak, że po prostu, że nie robią problemów, że im się nie zacina, że nie narzekają, że zasięgu nie ma, że nie mówią „nie i już”, bez uzasadnienia, tylko że – ot tak, po prostu – można wsiąść do pociągu bez biletu, a następnie, nie narażając się na żadne szykany – kupić bilet u konduktora.

A przecież w Polsce – wydawałoby się – takie rzeczy są niemożliwe. Mówimy bowiem o kraju, w którym kierowcom w tramwajach i autobusach nie chce się biletów sprzedawać i trzeba na nich drzeć ryje; w którym nic nie działa tak, jak działać powinno; w którym taryfiarze nie mają wydać i chuj ich obchodzi, jak sobie pasażer z tym poradzi; w którym wydać nie mają również ekspedientki i kioskarze i też ich chuj obchodzi; w którym jeśli automat biletowy w tramwaju wydrukuje pasażerowi błędnie bilet, to jest to wina pasażera, a nie automatu biletowego, w którym w ogóle – jeśli coś się spierdoli – to w tym spierdoleniu trwa.

Tak więc kartą, w pociągu, bez kolejki – w Polsce? Taka ci usługa? I to w dodatku świadczona bez narzekania? Szybko, bezproblemowo, a nawet z uśmiechem i dobrym słowem? Długo nie mogłem w to uwierzyć. Aż – w końcu, przytłoczony rzeczywistością – pogodziłem się z faktem, że i w Polsce może być normalnie.

Okazuje się, że wszystko było po to, żeby nas rozmiękczyć. Żeby uśpić polską czujność, bo Polak, wiadomo: zawsze czujny, zawsze tyłek przy ścianie, życie go nauczyło: siekiera, motyka, trzeba się mieć na baczności, bo z każdej strony strzały znikąd, żyjemy w kraju, w którym każdy chce nas zrobić w chuja.

No, ale pekapowcom się udało nas zrobić. Bo w Pendolino – nici z zakupu biletu u kanara. Nie masz, to nie masz i nie drąż tematu, bo po chuj. Sorry i „aleś se pan narobił”. Polak wsiadał do pociągu, albo i siadał na pociąg, myślał sobie: ja – Europejczyk, nie będę stał jak kto głupi do kasy, siądę sobie w przedziale wygodnym, przyjdzie kontrol, powie „dzień dobry, kto się dosiadł, bileciki do kontroli”, to ja tylko kartę wyjmę, zbliżeniowo, rzucę, proszę bardzo – i załatwione. I niech pech chce, że pociąg, do którego Polak wsiadał, to Pendolino, bo to nie zawsze było wiadomo, i aż tak dobrze przed tą wojną mordorską nie było, żeby każdy Polak na pamięć znał rozkład jazdy pociągów i jaki skład podstawiony. I w Pendolino właśnie kończył się i zaczynał, ach, ach, paradoksie, chichocie, Polaka sen o Europie. Siekiera, motyka. Kto kombinuje, ten żyje. 650 złotych, nie ma możliwości zakupu biletu u konduktora, przykro nam, proszę pana, było napisane małymi literkami na samym końcu.

– Było na internecie na rozkładzie napisane na ikonce EIP? – Pytał kanar, wypisując mandat. – Było. To o co chodzi? Czy zawsze o coś musi chodzić? To takie polskie – wiecznie się do czegoś dopierdalać! – znęcał się kanar.

Ale nie samym Pendolem Polska przedorcza żyła. Toaleta, wąski korytarz, przedział. W przedziale albo za zimno było, albo za gorąco. Tertium non datur. Korytarz. Jak się przechodziło, to stojący przy oknie przylepiali się do szyb, wstawali z krzesełek rozkładanych. Jak jechał ruchomy Wars z wózkiem, to przejścia nie było. Przepraszam, szaszam, szaszam, szam. Herbata, kawa, ciasteczko. Siedzi pani na moim miejscu. A pani na moim. Który ma pani numer na bilecie? Czy to jest wagon szesnasty? Tak było przed wojną z Mordorem. W ubikacji dozownik mydła w płynie był zazwyczaj zepsuty, ale na umywalce leżało mydło w kostce, z wytłoczonym napisem PKP. Mydło z innej epoki, z epoki klejącego się do spodni bordowego skaju, z epoki dziwnego, metalicznego zapachu unoszącego się w wagonach, z epoki coli rozlanej po linoleum korytarza i jarania fajek w przejściu. W tych nowych to już nie bardzo było wiadomo, gdzie zapalić. Czy się alarm nie włączy. Czy woda nie tryśnie z sufitu, a obieg wszak zamknięty.

Ale na trasie Warszawa–Radom–Kielce–Kraków było mniej więcej jak dawniej. Tylko wagony, które kiedyś były pierwszą klasą – były drugą. Zdeklasowane, jak mówią kontrolerzy. I miejscówki są. I mniej ludzi jakoś jeździło. W czasach bezpośrednio przedorczych. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Można się rozwalić jak panisko na kilku siedzeniach obok siebie i udawać, że się nie widzi ludzi przechodzących korytarzem i patrzących, gdzie by tu się dosiąść. Tylko klimatyzacja nigdy nie działała w wagonach, ale spokojnie: tu – jak już wiemy – była Polska, tu – jak już wiemy – nie mogło wszystko działać, i tak dobrze, że działało to, co działało. Ale i tak było lepiej niż teraz, za Mordoru, za Saurona, to już nic nie działa zupełnie.

I tak jakość podróżowania podniosła się niesamowicie po likwidacji powszechnego obowiązku służby wojskowej i wyeliminowania z życia społecznego chłopaków z rezerwy. Ech, chłopaki z rezerwy. Powspominajmy. Mamy czas na wspominanie, Polska wyłączona z kontaktu, Mordor ogryza kości, ciemność nadeszła i chwilę tu chyba jeszcze pozostanie. Czasu jest sporo. Jest długa, ciemna, zimowa noc. No więc chłopaki z rezerwy pokazywali wszystkim pasażerom, jak się bawi, jak się bawi rezerwa, śpiewali, że godzina piąta, minut trzydzieści, mieli na plecach prześcieradła z rysunkami z gołymi babami albo Eddiem z Iron Maiden, robili pompki i dopierdalali się do ludzi, kazali sobie przybijać piątki, kazali ze sobą śpiewać piosenki i oblewali ludzi piwem. Pasażerowie mieli ochotę wyrżnąć ich wszystkich nożami, wystrzelać z karabinów maszynowych, zaorać bombardowaniem dywanowym, ale tylko uśmiechali się wymuszenie i udawali, że się dobrze bawią. Tak więc rezerwistów już nie ma, ale pozostali jeszcze kibole, ta tajemnicza sekta, która co mecz rozpierdala stadion i środek lokomocji, którym się na niego udaje, ale wszyscy, z jakiegoś powodu, uznają to za dopust boży i naturalną kolej rzeczy: zbierają się chmury, będzie deszcz, zbliża się mecz, będzie rozpierdol. Kiedyś, gdzieś w Kielcach chyba, dawno temu, wsiedli i sterroryzowali kanarów siedzących w przedziale służbowym. Po prostu władowali się do nich z browarem, usiedli, zaczęli klepać ich po plecach, jarać u nich papierosy, częstować wódką. Kolejarze się wystraszyli i udawali, że wszystko okej. Że jest dokładnie tak, jak ma być, że spoko jest siedzieć u nich w przedziale, zalewać browarem formularze biletów kredytowych, ryczeć kibolskie piosenki. Tylko czasem wychodzili na korytarz, dzwonili na policję i SOK, i ściszonymi głosami błagali ich, żeby na następnej stacji przyjechali i wyciągnęli kiboli. Ale policji nie było, SOK-u nie było, i kanary powoli tonęły we własnym upokorzeniu i bezsilności.

Tak, PKP uczyła pokory. W PKP można było nażreć się bezsilności po same uszy. Nic kanarów nie obchodziło. Zatrzymywali się, na przykład, w szczerym polu i nikomu ani mru-mru, co się stało i kiedy pojedziemy dalej. Wiedzieli, ale nie mówili. Zachowywali tajemną wiedzę dla siebie, jak egipscy kapłani. Stoimy to stoimy, panie, ruszy to ruszy. Nie czep się tak pan. Podejrzewałem, że oni tam musieli mieć jakieś wewnętrzne ciśnienie, żeby broń Boże nie sypać pasażerom. Że kto pierwszy puści parę, ten pizda czy coś takiego. Ten leci po wódkę. Była więc wyniosła tajemnica i enigma na twarzach. Pojedziemy jak pojedziemy, panie, coś pan się czepił. Siedź pan i podziwiaj pole za oknem, podziwiaj pan, panie, polski przytorowy krajobraz, polskie Przytorze, podziwiaj pan budki pomazane sprayami, połączenie krajobrazów wschodu i zachodu, bo graffiti – to zachód, a te rozwłóczone budy z białej cegły, papą kryte – to wschód, bo toto się ciągnie aż po Władywostok, ta rozgniła ziemia, te pordzewiałe bebechy szyn, te krzaczory sterczące z czego się da, jak w świecie opuszczonym przez ludzi, te bezszybe skorupy wagonów. Te asfalciny, pożal się Boże, na przejazdach kolejowych, te szlabany, za którymi czeka grzecznie menażeria polskich szos, te wszystkie octavie i kie z salonu i passaty i beemy, po których Niemcy płakali. Podziwiaj ten krajobraz zarośnięty chaszczem, z chwiejącymi się na nogach dróżnikami, w samych podkoszulkach i czapkach służbowych, bo czapka służbowa to istota munduru, najważniejszy i symboliczny artefakt, jak w teatrze, więc nie potrzeba nic więcej, z czym się w zasadzie trudno nie zgodzić.

Albo siadało ogrzewanie, a oni mówili, że chuj ich to boli, że oni są przygotowani na taką ewentualność i mają koce, rząd się wyżywi, a że pasażerowie tacy niezaradni, że się nie wybierają w podróż Warszawa–Kraków jak Jaś Mela na biegun, to już nie ich wina.

Potem już było inaczej, przepraszali przez radiowęzeł za powstałe opóźnienie, obiecywali, że spróbują nadrobić, i nigdy nie zapominali poinformować, że to nie z ich winy. „Szanowni państwo, pociąg jest opóźniony o dwajścia minut, które to opóźnienie powstało nie z winy załogi pociągu, ale za które serdecznie przepraszamy, tacy, kurwa, jesteśmy, nie myśmy zawinili, ale bierzemy na klatę, wiedzcie, jacy jesteśmy dobrzy, i jeśli jest między wami jakiś dziennikarzyna, który dawniej pisał o tym, jakie to też skandaliczne warunki panują na polskiej kolei, i którego artykuł przeczytał ktoś w ministerstwie, i potem zrobiło to ministerstwo awanturę, pensje poobcinało, trzynastkę zabrało, a może nawet z roboty wyrzuciło – to teraz niech żre te nasze przeprosiny za nie swoje winy. Żryj i cierp, bestio, bo nie masz się do czego przyjebać, nie masz jak donosu złożyć, nie masz jak przypucować, szmato ty”. 

Tak było przed wojną.

Co jeszcze było przed wojną. Przed wojną się – na przykład – przypieprzali do zagranicznych podróżnych. Patrzyli w bilet, przydupcali się, że farba na bilecie rozmyta, że bagaż nieopłacony, choć za bagaż nie trzeba było płacić, po czym brali do siebie, do wagonu służbowego i były piękne oczy: „no i łot ły mamy z wami du, no tell mi, łot”, a potem było wspólne namyślanie się, wzdychanie, wspominanie o konieczności wezwania policji państwowej, wyliczanie kłopotów z tego tytułu powstających, a następnie błogie inkasowanie i „bą wojaż”. Często w obronie szykanowanych stawali współpasażerowie, którym bardzo zależało, jak to Polakom, na reputacji ojczyzny.

– Co sobie za granicą o nas pomyślą! – wrzeszczeli współpasażerowie na kanarów, kanary wrzeszczały na pasażerów, a obcokrajowcy patrzyli na to wszystko przerażonym wzrokiem. I było wyrywanie sobie obcokrajowca: pan pójdzie z nami, nie, pan tu zostanie. Obcokrajowcy mieli łzy w oczach, bo nie mieli pojęcia, co się za chwilę z nimi stanie w tym strasznym kraju, gdzie za oknami jest ciemno, a gdy pociąg wjeżdża na stację, to widać tylko przerażający, pokruszony beton, albo jeszcze bardziej przerażające próby jakiegoś cywilizacyjnego ogarnięcia, które o ogarniającej cywilizacji najlepiej nie świadczą.

I Wars był przed wojną. Ciabata, rukola i flaczki. Nie to, co kiedyś. Tłusty kotlet i piwsko. Przed wojną z orkami nie było już w pociągach efektownych warsiarskich najebek na tle migającej za oknami polskiej apokalipsy. Była cisza, wyciszenie, hipster na kapiszonie jechał i wdupcał ciabate i żurek, plastikowawe pity z warzywami. Tylko rozpiździaj za oknem był taki sam.

Podróż koleją w Polsce zawsze miała w sobie coś z najistotniejszego doświadczenia tego kraju. Nie wyobrażałem sobie nigdy, żeby to się mogło zmienić. No, teraz się zmieniło, bo orki zjadły pociągi, a z trakcji kolejowej zrobiły sobie dzidy, ale kiedyś sobie nie wyobrażałem. Na dworcach zawsze trochę śmierdziało, mimo demonstracyjnego mycia. Kręcili się smutni pasażerowie i jakieś łyse pały. Ciągnęło coś, co wszyscy nazywali okcydentalizacją, nie było już na dworcu straganów ze skarpetą, a za to można było kupić gazetę w Relayu, już nie trzeba było rozglądać się w ciągłym stresie wokół siebie w obawie przed dostaniem po ryju, ale pozostawało zawsze to dziwne, ciągnące od drzwi uczucie, że zaraz za drzwiami zaczyna się Polska, niezależnie od tego, jak długo się tym pociągiem jechało, ile się opóźnił i ile się w nim przeżyło. I że cała ta podróż miała – w gruncie rzeczy – niezbyt duże znaczenie. Bo Polska w swoim chaosie była zaskakująco jednolita, i – dajmy na to – Cieszyn nie różnił się specjalnie od – powiedzmy – Szczecina. Tu i tam stała buda blaszana supermarketu, tu i tam polbruczek i szyldózka, tu i tam jednocześnie wytryskały upadek cywilizacji i gospodarcze podniecenie.

Teraz to już ani Szczecina, ani Cieszyna nie ma, jest Shungrru-Mrlak i Czehssu-Morlok, orkowskie obozowiska w ruinach dawnej polskiej cywilizacji, ale ta cywilizacja – jednakowoż – też była obozowiskiem na gruzach innej cywilizacji. 

PKP, Polskie Koleje Państwowe. Korytarz, kibel z papierem toaletowym przyklejonym do podłogi, gówno, które leciało na tory, zakaz korzystania z ustępu na stacji i ne pas se pencher au dehors. Zawsze po niemiecku, francusku, rosyjsku i polsku. Po angielsku nie. Kiedyś, za głębokiej komuny, ktoś bardzo chciał udowodnić, w jak głębokiej pogardzie ma międzynarodowy język angielski i do tej pory nikt tego na angielski nie przetłumaczył. Ne pas se pencher au dehors, nicht hinauslehnen. Świadczyło to o tym, że pewne reguły w Polsce istnieją tylko dlatego, że w innych krajach też istnieją, a nie dlatego, że kogokolwiek obchodzą. Tylko siara nie mieć u siebie.

Korytarz, kibel, przedział, przejście między wagonami, kolejny przedział, kolejny korytarz, kolejny kibel, niedomykające się drzwi do jakiegoś panelu z zegarami i wajchami, znów korytarz, znów przedział. Dalej już lokomotywa. Kilkadziesiąt metrów w jedną, kilkadziesiąt w drugą, papieros koło kibla albo w przejściu, na łączeniu. I za oknem albo czarno, albo niebiesko-zielono z białym i kolorowym nalotem.

I w sumie tyle. Nuda.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.