Zamieszki w sercu
Marta Podgórnik / fot. Wojtek Świerdzewski

Zamieszki w sercu

Maciej Woźniak

Poezja Marty Podgórnik osiągnęła stan dojrzałej klarowności, to, co modernistyczne, podało rękę temu, co post, a odwołania do francuskich filozofów spółkujące z refrenami piosenek zyskały stylistyczną pościel z najlepszego magla

Jeszcze 2 minuty czytania

„Mały pajączku zimy, mała piąstko gradu” – ledwie rzuciłem okiem na pierwszy werset z książki, o szybę okna za biurkiem sypnęło marcowym gradem. Dlatego ciąg dalszy inwokacji – „Łezko żalu, gdy sama pod tym niebem z gromnic / Idzie w niebieskim szalu. Do nikogo, po nic” – przeczytałem ze świadomością, że sprawa jest grubsza niż kartka papieru czy ekran laptopa, bo żyję z wierszami Marty Podgórnik już dziewiętnaście lat, odkąd została drugą z kolei laureatką Konkursu im. Jacka Bierezina na poetycki debiut. Niedawno wyszła antologia podsumowująca 20 lat łódzkiego konkursu, a jej tytuł „Dzikie dzieci” – szczególnie kiedy sąsiaduje na biurku z tytułem „Zawsze” – pozwala spojrzeć na twórczość gliwickiej poetki jak na uprawianie „dzikiej dorosłości”, tej szkoły braku przetrwania, która uczy, jak być (na bakier z samym sobą) i jak mieć (ze światem na pieńku).

„Zawsze” potwierdza – co sugerował już poprzedni tom, „Rezydencja surykatek” –  że rozbuchana polifonicznie i polimetrycznie poezja Podgórnik osiągnęła stan dojrzałej klarowności, to, co modernistyczne, podało rękę temu, co post, a odwołania do francuskich filozofów spółkujące jak popadnie z refrenami popularnych piosenek zyskały stylistyczną pościel z najlepszego magla. Magla, bo tworzywem treściowym dla autorki w dużej mierze pozostaje swoisty resentymentalny sentymentalizm: błyskotliwe ciągi żachnięć i westchnięć, z kim poszło nie tak, nie poszło wcale, poszłoby, ale nie miało dokąd, w aspekcie, na przemian, romansowym lub karierowo-literackim. Czasem można zobaczyć w podmiejskim autobusie proste dziewczyny do wzięcia komunikujące swoje problemy przez iPhony stworzone według arcykosmicznych technologii – wiersze Marty Podgórnik często robią wrażenie równie piorunujące. Skutkiem wrażenia była literacka nagroda GDYNIA za „Rezydencję surykatek, czyli spełnienie się dawnego proroctwa o pilocie miga, który „zwycięża, gdy samotnie leci” (z jednego z najbardziej znanych wierszy Podgórnik z lat 90.). I o tym właśnie zwycięstwie – sztuki nad życiem? literatury nad resztą świata? – trochę tonem rzymskiego triumfatora bitwy pod Ausculum – opowiada „Zawsze”.

Marta Podgórnik, „Zawsze”. Biuro Literackie,
44 strony, w księgarniach od marca 2015
Dojrzałość? Znużony ton? Przewidywalność wątków? Ale przecież nie jest tak, że książka ma spiłowane pazury (niedaleko łaskawej konstatacji „I podziękować światu. Miły, jak na świat” mamy miłosne zagajenie „Nie susz mi głowy, żem przechujem Skarbie”). Albo że autorka, ta zwycięska Nike, która się żacha, przekuje teraz na lemiesze swoje miecze moralnej, społecznej, środowiskowej, feministycznej niepoprawności. Tym bardziej że potrafi tych mieczy użyć po kilka naraz, jak Czarna Mamba z „Kill Billa”. Choćby w wierszu „Transakcja”, z niespecjalnie trudną do rozszyfrowania dedykacją „Dla T.D.”: „Katolik pisze, że poezja pojawia się nagle (tak to zrozumiałam) podczas podróży autem lub w trakcie masturbacji (z myślą o żonie). Raczej nie jestem w temacie, podczas autoseksu fantazjuję o gwałcie zbiorowym”. A zresztą, jakie tu mogą być lemiesze? Spokojne życie w literackiej klasie średniej? Na laurach środowiskowego uznania i prestiżowej stabilności? No właśnie, o tym też jest „Zawsze”.

Na tle całej twórczości Marty Podgórnik książka jest nie tyle powrotem z wysuniętych przyczółków ponowoczesności na pozycje bardziej tradycyjne, co próbą godzenia rozmaitych porządków. W wierszu otwierającym tom czytamy: „Pieliła ogródek zasłuchana w Brahmsa / Zamiast powieści rzeki wolała nowele / Z piekieł resentymantu rodziła się szanta”, ale puenta rzuca jednak poważny cień na tę sielankę: „Zatem jednak modernizm. Zapytała szeptem / Zbyt teatralnym. Zawsze urodzi się w piekle”. Inny kontrast, którym żywią się wiersze Podgórnik, to przeciwstawienie dzikiego językowego naturalizmu różnym formom kulturalnej komunikacji, np. „Sonet szósty” jest ringiem, na którym dochodzi do starcia konwencjonalnej formy sonetowej z tym, co próbuje unieść (pierwszy gong: „Tu ziemia, ars decorum tandentych powtórzeń / Tu słońce, ars amandi kampowych niespełnień” ukazuje zarówno Apolla, jak i Dionizosa w formie późnego Andrzeja Gołoty). Innym razem, w wierszu „Środek”, pojawia się teoria miłości jako międzyrejestrowego czy w ogóle międzyludzkiego przekładu, która potem powraca w wierszu „Twoi wisielcy”, przy okazji licytowania się przez parę kochanków na koszmary, trochę tak, jak szeryf Brody licytuje się z szyprem Quintem w „Szczękach” na rekinowe ukąszenia.

To ostatnie skojarzenie prowadzi nas znowu kilka dekad wstecz, czyli do zdjęcia na okładce autorstwa niezawodnej Elżbiety Lempp. Widoczna na nim cementowa półeczka nad kaloryferem, typowa dla bloków z wielkiej płyty, telefon z tejże epoki oraz para kapci o dyskretnym trupięgowym uroku sugerują interpretację książki Podgórnik jako studium podmiotu w istotny sposób osadzonego w czasie. Podmiotu, którego liryczność bierze się z niedorosłej, wolnej od rutyny wrażliwości (najczulej wyrażonej w wierszu „Krajobrazowanie” portretującym obie babcie poetki i kreślącym paroma oszczędnymi ruchami krajobraz ostatniej dekady PRL-u). A przy tym podmiotu, który datę urodzenia swojego autora, a więc jego młodość przypadającą na lata 80. i 90., wykorzystuje do rozgrywki z pamięcią (głównie tą językową, z grzechoczącymi w niej frazami z rejestrów wszelakich: literatury, muzyki pop, zabaw dziecięcych), gdzie stawką nie jest względnie łatwa, czytelniczo i krytycznie, analiza melancholii, ale raczej diagnoza zmiany czasów i obyczajów, tej zmiany, która domaga się regularnego apdejtowania serca.  („Zaczekaj, zamieszkam w technologii gender, tam nigdy nie puszcza nikt płyt z „Love me tender”). Kaloryfer z okładki to wyraźnie nie ten kaloryfer, który „parzy, bo już zaczęli grzać” w erotycznym hymnie „Luz-blues” Urszuli z lat 80. W innym hymnie z tej dekady zespół Turbo śpiewał, że „Dorosłe dzieci mają żal za kiepski przepis na ten świat” (coś w sam raz dla dzisiejszych oburzonych, nie tylko ze względów ekonomicznych). „Dzika dorosłość” z wierszy Podgórnik, powracający w nich żal lub szydercza zgoda na nowe reguły gry biorą się z wychowania odebranego w innej epoce. Takiej choćby, w której na statystycznego Polaka przypadało więcej przeczytanych książek.

Sercowe problemy zyskują zatem szerszy kontekst, zaś antymieszczańska wymowa niektórych wierszy intensyfikuje się, jeśli pomyśleć o euromieszczanach, którymi czyni się nas niejako systemowo. Kiedy w utworze „Cukierek lub psikus” czytamy najpierw relację z sentymentalnych, jak w reklamie, kobiecych tęsknot: „We śnie prasuję twoje koszule”, ale chwilę potem następuje otrzeźwiająca konstatacja „Na tle zamieszek w niedalekim sercu mój kraj bez grzechu wypada dość blado”. Rozmaite ekscesy, jakich dopuszcza się narratorka tych wierszy, włącznie z cudzołóstwem jako lekiem na całe zło i banał życia, w kontekście fraz kończących utwór: „Pani pobladła, bo krwi jej odeszły. Proszę ażeby pochować mnie nago. I by nie istniał dłużej czas przyszły lub przeszły” okazują się skutkiem wyboru, a nie kaprysu ciała, i to wyboru uczynionego z całą powagą. Dzikie eks-dziecko, stojące wobec perspektywy zostania rozżalonym dorosłym, owo dziecko, które, jak dowiadujemy się z innego wiersza, „Zawsze wyciąga najkrótsze zapałki, przegrywa w marynarza, w kółko, krzyżyk, statki. We flircie towarzyskim sprawdza się do czasu”, świadomie decyduje się na życie pod ciemniejszą, rozpaczniejszą gwiazdą.  

Dla kogo zatem kapcie na okładce? Dla lirycznej ciotki Klotki, która się jednak zamierza, szczęśliwie czy nie, zestarzeć? (Jej antycypacyjny portret pojawia się w wierszu „[Nino , niech będzie Rota]”, skierowanym do niedawno narodzonej córki zaprzyjaźnionego poety, notabene, pierwszego laureata Konkursu im. Jacka Bierezina). Czy raczej dla kombatantki zamieszek w sercu, nieuchronnie prowadzących do starć z organami władzy i administracji? Jej portret też w książce jest.

Oksymoron

Kochała, kiedy to znaczyło samotność,
lecz skąd ma wiedzieć, czy zniosłaby bliskość?
Kadry suną powoli, oczy są zmęczone.
Światło może się zdarzyć, ale tylko sztuczne.

Przychodziła zziębnięta, zmarznięta na kość,
przemoknięta, ślepa.
Brał ją bez sensu i to było piękne. Dziś, gdyby
miała podać definicję piękna –

Weź zmęczoną, zgorzkniałą, zmokniętą kobietę
i kochaj się z nią, jakby świat się właśnie skończył.
Skończy się, kiedy zaczniesz myśleć o miłości,
co samo w sobie jest oksymoronem.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.