Powrót Królikiewicza

Powrót Królikiewicza

Jakub Socha

„Sąsiady” Królikiewicza to fantastyczny film: hipnotyczny, opowiedziany przy użyciu awangardowych środków, rozegrany w rytmie niewesołych ballad, które śpiewa Marek Dyjak

Jeszcze 1 minuta czytania

„Sąsiady” były chyba jedynym filmem w Konkursie Głównym zeszłorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni, z którego ludzie wychodzili, trzaskając drzwiami, a także jednym z niewielu, które wyjechały stamtąd bez żadnej nagrody. A bezsprzecznie należały mu się Złote Lwy. Zrealizował go ortodoks i heretyk, czarna owca polskiego kina – Grzegorz Królikiewicz. Dla większości środowiska jest on budzącym postrach wariatem, z którym nigdy wiadomo, co zrobić, wypchnięto go więc na margines i skazano na długoletnie milczenie. Teraz wraca filmem zrobionym za grosze, ale mimo to wyśmienitym. Ośmieszającym te wszystkie hocki-kolcki o telepatach, aniołach i muzykach discopolowych, którymi karmi nas ostatnio polskie kino. Udowadniającym, że jego intelektualnego poziomu nie musi wyznaczać słynna już, boleśnie banalna fraza z „Hiszpanki” o tym, że Polska będzie zdrowa dopiero wtedy, gdy biało-czerwony będzie się ludziom kojarzył z truskawkami ze śmietaną.

„Sąsiady”, oparte na prozie Adriana Markowskiego, opowiadają o mieszkańcach łódzkich famuł – o ludziach, po których przejechała się zdrowo nowa Polska, w naszym kinie raczej nieobecnych. Żyją w zagrzybionych, wilgotnych ruderach, wśród tłustych cerat, udających obrusy, i meblościanek, udających meble. Zabijają czas na podwórkach; krążą po zabłoconych uliczkach; wpatrują się w okna; ustawiają się w kolejce do sklepów, w których dawno skończył się towar. Świat stanął na głowie, i to się raczej nie zmieni. Trudno w niego uwierzyć. Wielkanoc jest Wigilią, Wigilia Wielkanocą; świnia mieszka w wannie; telewizor nadaje jedynie biały szum; duch męża nawiedza żonę; inna żona liczy na to, że zdobędzie szacunek sąsiadów, gdy zobaczą, jak bije ją mąż; pomylony wynalazca dobrowolnie razi się prądem; upokorzony inteligent zamienia się w królika; ludzie wysypują na siebie węgiel z wiader, a potem skupują dziurawe worki z cukrem, szykując się na koniec świata. Jest jeszcze szalony bard, śpiewający piosenkę o ptaku, któremu do nogi przywiązano złotą rybkę. Bard przekonuje ptaka, że warto żyć, choćby nawet to życie było życiem w klatce.

W wywiadzie rzece, przeprowadzonym z Królikiewiczem przez Piotra Mareckiego i Piotra Kletowskiego, reżyser opowiada o strategii „unieważniania realności świata, by urealnić ludzi”. „Sąsiady” są doskonałym przykładem tej metody. Konstruowana przez Królikiewicza dziwność i niezwykłość (w której konstruowaniu pomaga reżyserowi jego stały współpracownik – Zbigniew Warpechowski) służą temu, by wyrwać się z klisz kina społecznego. Nie o diagnozę tu bowiem chodzi, choć jest w filmie kapitalna sekwencja, która pokazuje, jak system zawłaszcza najbiedniejszych, zamieniając ich w kukiełkowe symbole nieszczęścia – najlepiej by było, gdyby zostały umieszczone w skansenach. Nie chodzi o oddanie godności tym ludziom, bo kimże jest reżyser, żeby akurat on miał im tę godność przywracać. Założenie jest proste: przedstawić tych ludzi w całej ich złożoności.

„Sąsiady”, reż. Grzegorz Królikiewicz.
Polska 2015, w kinach od 20 marca 2015
Królikiewicz pokazuje udręczenie i desperację wykluczonych, biedę, w której żyją, ale także przemoc, i to, że, będąc poniżonymi, sami poniżają innych. Paleta sytuacji, emocji i gestów jest szeroka, wszystkie wytwarzają nową jakość, która sprawia, że w tych ludziach, którzy często stoją na skraju szaleństwa, nie potrafią komunikować się ze światem, pozbawieni są samoświadomości, dostrzegamy coś prawdziwego: „instynkt, serce, trafność gestu”.

Królikiewicz umieszcza w swoim najnowszym filmie coś na kształt synekdochy. To powracający obraz szczeliny między dwiema famułami, przez którą uparcie próbuje przecisnąć się słońce, a wraz z nią kamera Krzysztofa Ptaka, autora zdjęć do „Sąsiadów”. Na granicy widzialności, tam gdzie nikt nie zagląda, dzieją się rzeczy niezwykłe: bohaterowie, choć napierają na nich zimne ściany i wydaje się, że za chwilę zmiażdżą im kości, próbują przez szczelinę wspiąć się do nieba, przenieść kubeł z węglem, albo po prostu schować się w niej przed światem. Fantastyczny motyw, jeden z wielu, jakie można zobaczyć w tym filmie: zagranym z niebywałą intensywnością, hipnotycznym, pozbawionym zwyczajowej fabuły, opowiedzianym przy użyciu awangardowych środków, rozegranym w rytmie niewesołych ballad, które śpiewa swoim zdartym głosem Marek Dyjak.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.